Литмир - Электронная Библиотека

– Czy to miejsce jest wolne? – zapytał cicho, wskazując na stołek z czapeczką.

– Czekam na kogoś – odpowiedział młody instruktor KGB, obrzucając twarz Bourne'a uważnym spojrzeniem swoich szarych oczu.

– W takim razie poszukam innego miejsca.

– Myślę, że ona nie przyjdzie wcześniej niż za jakieś pięć minut.

– Chcę tylko napić się coli. Na pewno zdążę.

– Proszę siadać – powiedział Beniamin, biorąc do ręki czapeczkę i od niechcenia wkładając ją na głowę. Jason zamówił colę u żującego zaciekle gumę barmana; szklanka i puszka zjawiły się w ciągu kilku sekund.

– A więc pan nazywa się Archie – powiedział przyciszonym głosem Rosjanin, pociągając przez słomkę mleczny koktajl. – Zupełnie jak w komiksach.

– A pan jest Beniamin. Miło mi pana poznać.

– Wkrótce obaj przekonamy się, czy to prawda. Chyba się nie mylę?

– Czyżby istniał jakiś problem?

– Chcę od razu wyjaśnić reguły, żeby żadnego nie było – odparł chłopak. – Nie podoba mi się, że pana tutaj wpuszczono. Bez względu na to, gdzie poprzednio mieszkałem i jakim językiem mówię, nie przepadam za Amerykanami.

– Posłuchaj mnie, Ben – przerwał mu Bourne, zmuszając go wzrokiem do tego, żeby na niego spojrzał. – Mnie z kolei nie podoba się to, że twoja matka siedzi w więzieniu, ale nie ja ją tam wsadziłem.

– My wypuszczamy dysydentów i Żydów, a wy trzymacie w celi pięćdziesięcioośmioletnią kobietę, która była zwykłym kurierem! – wycedził z pogardą Rosjanin.

– Nie znam wszystkich szczegółów i, jeśli mam być szczery, nie uważam Moskwy za stolicę najbardziej wielkodusznego państwa na świecie, ale jeżeli mi pomożesz – naprawdę pomożesz – to może ja będę mógł pomóc twojej matce.

– Obiecanki cacanki! Kim jesteś, żeby mówić takie rzeczy?

– Jak już powiedziałem godzinę temu w samolocie twojemu łysawemu przyjacielowi, nie jestem dłużnikiem mojego rządu, tylko on jest moim. Pomóż mi, Beniamin.

– Zrobię to, bo dostałem taki rozkaz, a nie dlatego, że dałem się nabrać na twoją gadaninę. Pamiętaj jednak, że jeśli będziesz usiłował węszyć tam, gdzie nie trzeba, nie wyjdziesz stąd żywy. Czy to jasne?

– Nie tylko jasne, ale nieistotne i niepotrzebne. Choć jestem oczywiście zdziwiony i zaskoczony, co zresztą postaram się opanować najlepiej, jak po trafię, wcale nie zależy mi na tym, żeby się dowiedzieć, co tutaj robicie. Moim zdaniem i tak nic w ten sposób nie osiągnięcie… Chociaż muszę przyznać, że Disneyland w porównaniu z Nowogrodem wygląda jak nudna, prowincjonalna dziura.

Beniamin parsknął śmiechem, zdmuchując część mlecznej piany ze swojego koktajlu.

– Byłeś kiedyś w Anaheim? – zapytał z figlarnym błyskiem w oku.

– Nie, bo nie mogłem sobie na to pozwolić.

– My dostawaliśmy dyplomatyczne przepustki.

– Boże, a więc mimo wszystko jesteś jednak człowiekiem. Chodź, przejdziemy się trochę i porozmawiamy jak ludzie.

Po przejściu przez miniaturowy mostek znaleźli się w New London w stanie Connecticut, głównym ośrodku konstrukcyjnym amerykańskich okrętów podwodnych, i ruszyli spacerem w kierunku rzeki, która na tym odcinku została przekształcona w zminiaturyzowaną, nadzwyczaj realistyczną kopię ściśle strzeżonej bazy morskiej. Wysokie płoty i uzbrojone patrole "marines" strzegły suchych doków, w których spoczywały makiety atomowych łodzi podwodnych.

– Odtworzyliśmy wszystko, łącznie z najdrobniejszymi szczegółami – powiedział Beniamin – ale nie udało nam się jeszcze rozpracować waszego systemu zabezpieczeń. Czy to nie zabawne?

– Ani trochę. Po prostu jesteśmy dobrzy.

– Owszem, ale my jesteśmy lepsi. Jeśli nie brać pod uwagę nielicznych, wiecznie niezadowolonych jednostek. Wasz błąd polega na tym, że zbyt łatwo we wszystko wierzycie.

– Jak to?

– W przeciwieństwie do nas biali Amerykanie nigdy nie zaznali smaku niewoli.

– To nie tylko bardzo dawna historia, młody człowieku, ale w dodatku dość tendencyjnie przedstawiana.

– Mówisz jak profesor.

– A gdybym nim był?

– Dyskutowałbym z tobą.

– Tylko pod takim warunkiem, że twoje środowisko pozwoliłoby ci kwestionować mój autorytet.

– Przestań chrzanić, człowieku! Wasza niezrównana akademicka wolność to właśnie zamierzchła historia. Pojedź do któregoś z naszych miasteczek akademickich. Mamy tam rock, dżinsy i tyle trawki, że brakuje gazet, żeby zrobić z niej skręty.

– I to ma być postęp?

– To dopiero początek.

– Muszę się nad tym zastanowić.

– Naprawdę możesz pomóc mojej matce?

– Jeśli ty mi pomożesz…

– Spróbuję. Dobra, bierzmy się do tego Carlosa. Słyszałem o nim, ale przyznam, że niezbyt wiele. Dyrektor Krupkin twierdzi, że to bardzo nieprzyjemny gnojek.

– Mówisz jak Amerykanin, nie jak Rosjanin.

– Być może, ale nie przywiązuj do tego zbyt wielkiej wagi. Jestem tam, gdzie chcę być, i nie licz na nic innego.

– Nawet bym nie śmiał.

– Jak to?

– Bunt gości w twoim sercu…

– Szekspir powiedział to dużo lepiej. Jednym z moich przedmiotów w college'u była literatura angielska.

– Jakie były inne?

– Najbardziej lubiłem historię Stanów Zjednoczonych. Chcesz wiedzieć coś jeszcze, dziadku?

– Na razie wystarczy, chłopczyku.

– Wracając do Szakala – podjął przerwany wątek Beniamin, opierając się o ogrodzenie stoczni. Strażnik, który przechadzał się w pobliżu, puścił się pędem w ich stronę. – Prostitie! – krzyknął amerykański Rosjanin. – To znaczy, przepraszam! Jestem instruktorem… O, cholera!

– Złoży na ciebie meldunek? – zapytał Jason, kiedy już oddalili się na bezpieczną odległość.

– Nie, jest na to za głupi. To jeden z konserwatorów sprzętu, przebrany w mundur. Udają strażników, ale nie mają pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Wiedzą tylko tyle, że muszą zatrzymywać każdego, kto wchodzi lub wychodzi.

– Jak psy Pawłowa?

– Coś w tym rodzaju. Zwierzęta są w tym najlepsze, bo od razu skaczą do gardła i nie zadają zbędnych pytań.

– Znowu wróciliśmy do Szakala – zauważył Bourne.

– Nie rozumiem.

– Nie musisz, bo to wybitnie symboliczne nawiązanie. Jak twoim zdaniem uda mu się tutaj dostać?

– Nie ma na to żadnych szans. Strażnicy we wszystkich tunelach pod rzeką mają podane numery dokumentów, które zabrał naszemu człowiekowi w Moskwie. Jak tylko się pokaże, zastrzelą go na miejscu.

– Już powiedziałem Krupkinowi, żeby tego nie robić.

– Dlaczego?

– Dlatego, że to nie będzie on i tylko jeszcze jeden człowiek straci nie potrzebnie życie. Wyśle podstawionych ludzi, dwóch, może nawet trzech, aż wreszcie znajdzie jakąś szczelinę i wśliźnie się do środka.

– Gadasz od rzeczy. Co miałoby się stać z tymi ludźmi?

– To nie ma znaczenia. Nawet jeżeli zostaną zastrzeleni, też dowie się czegoś w ten sposób.

– Ty naprawdę jesteś szalony. Gdzie znalazłby chętnych?

– Wszędzie, gdzie są ludzie, którzy zechcą w ciągu kilku minut zarobić tyle, ile zwykle zarabiają przez miesiąc. Powie im, że chodzi o rutynową kontrolę posterunków – nie zapominaj, że ma autentyczne dokumenty. W połączeniu z pieniędzmi trudno wyobrazić sobie lepszy argument.

– Ale przy pierwszej próbie straci te papiery! – zaprotestował szybko instruktor.

– Wcale nie. Ma do przejechania ponad sześćset kilometrów i będzie mijał dziesiątki miast i miasteczek. W większości z nich na pewno znajdą się jakieś kserokopiarki; komuś takiemu jak on wystarczy kilka minut, żeby upodobnić kopie do oryginałów. – Bourne przystanął i spojrzał na swego rozmówcę. – Zaprzątasz sobie głowę detalami, Ben, a możesz mi wierzyć, że one nie mają w tym wypadku żadnego znaczenia. Carlos chce tutaj wrócić za wszelką cenę i wróci, choćby nie wiem co. Mamy jednak nad nim przewagę: jeżeli Krupkinowi udało się osiągnąć to, co zamierzał, Szakal myśli, że nie żyję.

– Cały świat myśli, że nie żyjesz… Tak, Krupkin powiedział mi o tym. Byłby głupcem, gdyby tego nie zrobił. Oficjalnie jesteś rekrutem posługującym się pseudonimem "Archie", ale ja wiem, kim jesteś naprawdę, Bourne. Nawet gdybym nigdy wcześniej o tobie nie słyszał, teraz na pewno zdążyłbym to nadrobić. Od kilku godzin Radio Moskwa mówi prawie wyłącznie o tobie.

– W takim razie możemy założyć, że Carlos także usłyszał tę wiadomość.

– Na pewno. Tutaj każdy samochód musi być wyposażony w radio. Na wypadek amerykańskiego ataku, ma się rozumieć.

– To najlepszy chwyt reklamowy, o jakim słyszałem.

– Czy naprawdę zabiłeś w Brukseli generała Teagartena?

– Zejdźmy ze mnie, dobrze?

– Jak sobie życzysz. Zdaje się, że chciałeś coś powiedzieć?

– Krupkin powinien mnie to pozostawić.

– Co?

– Kwestię wejścia Szakala na teren Nowogrodu.

– O czym ty mówisz, do cholery?

– Jeśli chcesz, możesz zrobić to za jego pośrednictwem, ale zawiadom strażników we wszystkich tunelach i przy bramach, żeby wpuszczali każdego, kto wylegitymuje się skradzionymi dokumentami. Przypuszczam, że będzie ich czterech lub pięciu. Oczywiście, nie wolno ani na chwilę spuścić ich z oka, ale muszą bez przeszkód tu wejść, rozumiesz?

– To, co mówisz, kwalifikuje cię do długiego pobytu w pokoju wyłożonym grubą, miękką gąbką.

– Wcale nie. Przecież powiedziałem, że trzeba tych ludzi pilnować i meldować nam o każdym ich ruchu.

– Dlaczego?

– Dlatego że najdalej po kilku minutach jeden z nich zniknie, nie wiadomo gdzie ani kiedy. To właśnie będzie Carlos.

– I co dalej?

– Uzna, że nic mu nie grozi i że może robić, co chce, bo ja jestem już martwy. Przestanie być ostrożny.

– Dlaczego?

– Bo wie, zresztą tak samo jak ja, że tylko my dwaj możemy się nawzajem wytropić, wszystko jedno, w dżungli czy w mieście. Pozwala nam na to nienawiść, Beniaminie. I desperacja.

– To jakaś bardzo osobista sprawa, prawda? Zupełnie abstrakcyjna.

– Wręcz przeciwnie – odparł Jason. – Muszę teraz myśleć tak jak on… Uczono mnie tego wiele lat temu. Rozpatrzmy wszystkie możliwości. Jak daleko wzdłuż rzeki ciągnie się Nowogród? Trzydzieści, czterdzieści kilometrów?

160
{"b":"97555","o":1}