Литмир - Электронная Библиотека

– Reggie Ray dał mi tego zasmakować.

– Nie słuchaj tego prostackiego durnia – mruknęła. – To jeden z najgorszych typków. Wciąż powtarza, że urodził się na nowo, ale taki musiałby się rodzić na nowo ze sto razy, zanim zmieniłby się w porządnego faceta.

– Na mnie zrobił całkiem niezłe wrażenie.

– W takim razie za mało jeszcze słyszałaś – ostrzegła Neli. – Są dwie podstawowe rzeczy, które powinnaś wiedzieć o tutejszych mieszkańcach, Saro: Rayowie sądzą, że ich gówno śmierdzi inaczej, a Kendallowie to zwykła hołota. – Skinęła głową w kierunku własnego podwórka i dodała: – Pewnie nie powinnam się za bardzo wymądrzać, biorąc pod uwagę te śmieci, którymi Opos ozdobił nasz dom, ale przynajmniej moje dzieciaki nie chodzą do szkoły w brudnych ciuchach.

– Kim są Kendallowie?

– Prowadzą warzywniak na końcu miasta. To bezwzględne łotry, co do jednego. Nie zrozum mnie źle, nie mam nic przeciwko biedzie, w końcu sami z Oposem zrobiliśmy z niej dzieło sztuki, ale to przecież nie oznacza, że można puszczać dzieci z karkami zarośniętymi brudem i błotem pod paznokciami. Gdybyś spotkała któreś z nich w sklepie, musiałabyś wstrzymać oddech, tak śmierdzą. – Z dezaprobatą pokręciła głową. – Kilka lat temu któreś przywlokło wszy do szkoły, zaraziło nimi całą dziewiątą klasę.

– Nikt nie powiadomił opieki społecznej? Neli prychnęła pogardliwie.

– Hoss przez lata próbował wygryźć całą tę rodzinkę z miasta. Stary budził przerażenie, wyżywał się na żonie, bił dzieci, katował psy. Najlepszą rzeczą, jaką w życiu osiągnął, był atak serca, który powalił go trupem, gdy kosił trawę na placu za sklepem ogrodniczym. – Jeszcze raz pokręciła głową. – Niemniej zostawił żonę w ciąży i właśnie to najmłodsze okazało się najgorsze. Dzięki Bogu, że nie chodzi do jednej klasy z Jaredem. Nie ma dnia, żeby go nie wyrzucili ze szkoły za bójki, kradzieże i Bóg wie, co jeszcze. W ubiegłym tygodniu rzucił się z pięściami na dziewczynkę. Cholerny szczeniak idzie w ślady ojca.

– To rzeczywiście straszne – przyznała Sara, choć w głębi ducha żal jej było chłopaka. Często się zastanawiała, czy takie dzieci miałyby szansę wyrosnąć na porządnych ludzi pod opieką innych rodziców. Nigdy nie wierzyła w teorię „złych genów”, lecz wyglądało na to, że Neli, podobnie jak wszyscy tutaj, jest gorącą zwolenniczką zasady, iż niedaleko pada jabłko od jabłoni.

– Późno wczoraj wróciliście – powiedziała gospodyni, najwyraźniej chcąc zmienić temat.

– Mam nadzieję, że was nie obudziliśmy.

– Ja i Opos byliśmy już na nogach. Ten głupiec walnął wczoraj szczęką o ladę w sklepie. Tylko nie pytaj mnie, jak to zrobił. W każdym razie przez całą noc bolał go ząb. Przewracał się w łóżku, aż miałam ochotę go udusić.

Na ulicy przed domem pojawił się wolno sunący samochód, którym jechała kobieta z dzieckiem. Trzymała na kierownicy rozpostartą kartkę papieru, chyba z planem drogi.

– Jeffrey trochę za dużo wypił – mruknęła Sara. Neli popatrzyła na nią w zdumieniu.

– Jeszcze nigdy nie widziałam go pijanego.

– Przy mnie też mu się to dotąd nie zdarzyło.

Neli utkwiła w niej świdrujące spojrzenie, jakby chciała przeniknąć na wylot jej myśli.

– Poszło o Julię?

– Jaką Julię?

Gospodyni szybko odwróciła głowę i popatrzyła na ulicę. Samochód, który dopiero co zniknął im z oczu, podjechał tyłem i zatrzymał się na wysokości podjazdu.

– Kim jest Julia? – powtórzyła Sara. – Nie powiesz? Neli wstała ze schodków.

– Lepiej porozmawiaj o tym z Jeffreyem.

– O czym?

Pomachała ręką do kobiety wysiadającej z auta i zawołała:

– Trafiła pani!

Tamta uśmiechnęła się szeroko. Chłopczyk od razu podbiegł do psów, objął pierwszego z nich rączkami i przytulił się do niego.

– Wyglądają dokładnie tak, jak na zdjęciach.

– Ten to Henry – wyjaśniła Neli, wskazując pierwszego boksera. – A to Lucinda, ale prawdę mówiąc, reaguje tylko na zdrobnienie Lucy. – Wyciągnęła końce smyczy w kierunku chłopca, który chwycił je ochoczo.

Nieznajoma otworzyła usta, jakby chciała zaprotestować, lecz Neli pospiesznie sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła kilka złożonych banknotów.

– To powinno wystarczyć na ich sterylizację. Jakoś z mężem nie mogliśmy się na to zdecydować.

– Bardzo dziękuję – odparła kobieta, której gotówka z pewnością pomogła w podjęciu decyzji. – Czy mają jakieś szczególne upodobania żywieniowe?

– Nie, żrą wszystko – odparła Neli. – Prawie ciągle są głodne. I uwielbiają dzieci.

– Są wspaniałe! – wykrzyknął chłopczyk z takim entuzjazmem, z jakim dzieci w jego wieku przekonują rodziców, że zostaną kiedyś astronautami czy prezydentami, jeśli tylko dostaną to, czego chcą.

– No cóż… – mruknęła Neli, zerknąwszy na Sarę. – Muszę się zbierać. Trzeba skończyć pakowanie rzeczy. Ludzie od przeprowadzki mają przyjechać o drugiej.

Kobieta uśmiechnęła się do niej.

– Szkoda, że nie będziecie mogli się nimi opiekować w mieście.

– Właściciel domu postawił sprawę jasno. – Neli wyciągnęła rękę na pożegnanie. – Jeszcze raz dziękuję.

– To ja dziękuję – odparła nieznajoma, serdecznie ściskając jej dłoń. Pożegnała się także z Sarą i upomniała chłopca: – Podziękuj pani, kochanie.

Malec wymamrotał nieśmiałe „dziękuję”, ale był już całkowicie pochłonięty psami. Pociągnął je w stronę samochodu, a gdy ruszyły, biegł za nimi wielkimi susami, ledwie mogąc utrzymać na smyczy niesforne zwierzaki.

Kiedy kobieta zajęła miejsce za kierownicą, Sara obejrzała się na Neli, lecz ta szybko uniosła rękę, nakazując jej milczenie. Po chwili wyjaśniła:

– Dałam ogłoszenie do gazety. Szkoda, żeby takie psy się marnowały, kiedy są ludzie, którzy zajmą się nimi z ochotą.

– A co powiesz sąsiadowi, kiedy wróci z pracy?

– Że zerwały się z łańcucha. – Wzruszyła ramionami. – Pójdę lepiej zobaczyć, co porabia Jared.

– Neli…

– O nic mnie nie pytaj, Saro. I tak za dużo gadam. A o pewnych sprawach powinnaś się dowiedzieć tylko od Jeffreya.

– Nie za bardzo się pali, żeby mi o czymkolwiek opowiadać.

– Jest teraz u swojej matki – rzuciła Neli. – Nie bój się, stara wróci dopiero za kilka godzin. We wtorki zostaje po lunchu w szpitalu.

– Posłuchaj…

Jednakże Neli powstrzymała ją, unosząc rękę, i poszła do domu.

Przemierzywszy dwukrotnie całą długość ulicy, doszła do wniosku, że może popatrzeć na nazwiska wypisane na skrzynkach na listy, zamiast próbować sobie przypomnieć wygląd rodzinnego domu Jeffreya. Odnalazła tę z napisem „Tolliver” zaledwie pięć posesji od domu Neli i odetchnęła z ulgą, mając nadzieję, że nikt nie widział, jak robi z siebie idiotkę. Poczuła się tym bardziej głupio, gdy ujrzała stojącą na podjeździe półciężarówkę Roberta.

W dziennym świetle dom sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zaniedbanego niż wtedy, gdy ujrzała go po raz pierwszy. Ściany, przez lata pokrywane kolejnymi warstwami farby, teraz przypominały powierzchnię wzburzonej i spienionej wody. Na frontowym trawniku dominowało przygnębiająco brązowe zielsko, a rosnące przed gankiem drzewo o powykręcanych konarach wyglądało tak, jakby miało lada chwila runąć.

Zewnętrzne drzwi były otwarte na oścież, a siatkowe tylko przymknięte, lecz mimo to zapukała w nie i zawołała:

– Jeffrey?

Nikt się nie odezwał. Usłyszała jednak gdzieś w głębi domu stukot drzwi, toteż weszła do środka i powtórzyła:

– Jeffrey?

– Sara? – zdziwił się, wchodząc do saloniku. W jednym ręku trzymał niewielki palnik gazowy, a w drugim klucz francuski.

– Neli powiedziała, że cię tu znajdę.

– Aha – mruknął, spoglądając gdzieś ponad jej ramieniem. Machnął palnikiem i wyjaśnił: – Rura w kuchni pękła już jakieś dwa lata temu, od tamtej pory matka musiała zmywać talerze w łazience. – Kiedy nie odpowiedziała, ruchem ręki zaprosił ją do kuchni. – Muszę skończyć robotę, a potem jadę do aresztu, żeby zobaczyć się z Robertem. Ani trochę nie wierzę w to, co wczoraj wygadywał. Czuję, że jest coś, czego nie chciał mi powiedzieć.

– Strasznie tu tego dużo – mruknęła.

– Czego?

Wzruszyła ramionami, spoglądając na bałagan panujący w kuchni. Rozebrał całą szafkę pod zlewem, żeby wymienić kawałek rury.

– Zakręciłeś przynajmniej wodę? – spytała fachowo.

– A jak myślisz, co robiłem za domem? – odparł, siadając na podłodze.

Podniósł kawałek płótna ściernego i zaczął szlifować końcówkę odcinka miedzianej rury z gorliwością znamionującą amatora. Sara usiadła przy stole, z trudem się powstrzymując, by nie skrytykować wykonanej dotychczas pracy. Pomyślała, że gdyby jej ojciec to zobaczył, ani chybi nazwałby poczynania Jeffreya „babską robotą”.

– Postanowiłem iść na całość i wymienić cały ten odcinek – rzekł z wyraźną dumą w głosie.

– Aha. Nie potrzebujesz pomocy?

Obrzucił ją krytycznym spojrzeniem, nasuwającym wniosek, że podobnie jak prowadzenie pojazdu, również to zajęcie uznaje za wyłącznie męską dziedzinę. Wziąwszy pod uwagę, że razem z siostrą musiała się nauczyć od ojca, jak bezpiecznie obchodzić się z palnikiem, zarówno podłączanym do butli gazowej, jak i z acetylenowym, zanim jeszcze obie potrafiły wymawiać poprawnie ich nazwy, poczuła się z lekka urażona. Przełknęła jednak dumę i mruknęła:

– Nie powiedziałam ci wczoraj wieczorem, że…

– Jeśli o to chodzi – wtrącił pospiesznie – to bardzo przepraszam. Możesz mi wierzyć, że zwykle się tak nie upijam.

– Nie zauważyłam dotąd, żebyś to robił.

– A co do reszty… – zająknął się, a ona przysunęła sobie puszkę z topnikiem, by zająć czymś ręce.

– Niczym się nie przejmuj. Nie zamierzam się upierać przy konsekwencjach.

– Jakich konsekwencjach? Wzruszyła ramionami.

– Tego, co powiedziałeś.

– A co powiedziałem? – zapytał, coraz bardziej zdumiony.

– Nic ważnego – odrzekła, próbując otworzyć puszkę.

– Chodziło mi o to, co zrobiliśmy… – zaczął, lecz szybko skorygował: – Co ja zrobiłem.

59
{"b":"97179","o":1}