Литмир - Электронная Библиотека

– Uciekaj! – wrzasnął Jeffrey.

W tej samej chwili poczuła ostre ukłucie w policzek i błyskawicznie przytknęła dłoń do miejsca, w którym jakiś odłamek rozciął jej skórę. Uświadomiła sobie, że klęczy na podłodze za biurkiem, chociaż nie miała pojęcia, jak się tu znalazła. W pośpiechu dała nura za najbliższą metalową szafkę na akta. Swąd prochu tak mocno drapał w gardle, jakby się napiła żrącego kwasu.

– Teraz! – huknął Jeffrey przykucnięty parę biurek dalej.

Z lufy jego pistoletu zaczęły raz za razem bluzgać białe języki ognia, kiedy próbował osłonić jej odwrót. Nagle całą frontową częścią budynku wstrząsnął potężny huk, potem drugi.

– Tędy! – krzyknął Frank kryjący się za żelaznymi drzwiami przeciwpożarowymi i strzelający zza nich na oślep w kierunku lobby.

Jeden z funkcjonariuszy rzucił się do ucieczki na tyły komisariatu i otworzył szerzej drzwi, na krótko odsłaniając przycupniętego za nimi Wallace’a. W drugim końcu sali inny gliniarz próbował skoczyć na ratunek dzieciom, lecz tylko skrzywił się gwałtownie z bólu, zwalił na podłogę i poczołgał za osłonę regału. W powietrzu było już gęsto od dymu, swąd prochu dławił w gardle, a w lobby huk strzałów tylko przybierał na sile. Sarę obleciał śmiertelny strach, gdy rozpoznała charakterystyczny terkot pistoletu maszynowego. Bandyci byli świetnie przygotowani na rzeź.

Ktoś zawołał:

– Doktor Linton!

Chwilę później poczuła na swojej szyi parę drobnych dziecięcych rączek. Maggie Burgess jakimś cudem zdołała się przedostać aż tutaj, a Sara instynktownie objęła ją i przytuliła do siebie. Dostrzegłszy to, Jeffrey sięgnął do kabury na nodze i gwałtownym wymachem ręki dał jej znać, żeby skoczyła z dziewczynką do wyjścia, gdy będzie je osłaniał. Szybko ściągnęła z nóg szpilki i przyczaiła się w kucki za szafą. Miała jednak wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim Jeffrey w końcu wychylił się zza biurka i zaczął strzelać z obu pistoletów jednocześnie. Poderwała się na nogi, dopadła drzwi przeciwpożarowych i wcisnęła małą w objęcia Franka. Mimo że kule świstały w powietrzu i na wszystkie strony bryzgały odłamki roztrzaskanych kafelków, pospiesznie wycofała się na czworakach pod osłonę żelaznej szafki na akta.

Obmacała się błyskawicznie, żeby sprawdzić, czy nie została ranna. Była cała zakrwawiona, ale zorientowała się, że to nie jej krew. Frank ponownie uchylił drzwi prowadzące na tyły budynku i pociski zabębniły o nie ze zdwojoną siłą. Wyciągnął rękę i znów zaczął na oślep odpowiadać ogniem w kierunku lobby.

– Uciekaj! – krzyknął ponownie Jeffrey, szykując się, by znów zapewnić jej osłonę.

Ona jednak nie mogła oderwać wzroku od następnego dziecka kryjącego się za kilkoma przewróconymi krzesłami. Rozpoznała znanego jej z przychodni Rona Carvera, który wyglądał na równie przerażonego jak ona. Uniosła obie ręce, dając mu na migi znać, żeby pozostał na miejscu, dopóki komendant nie zacznie strzelać. Ale chłopczyk nie wytrzymał i rzucił się w jej kierunku z nisko pochyloną głową i brodą wbitą w piersi, szeroko wymachując rączkami. Jeffrey pospiesznie zaczął strzelać, chcąc odciągnąć od niego uwagę bandyty uzbrojonego w pistolet maszynowy, lecz pocisk trafił Rona w nogę i omal nie oderwał mu stopy. Chłopiec zwalił się na bok i w panice zaczął się gwałtownie czołgać, odpychając się od terakoty nawet zranioną nogą, byle tylko jak najszybciej wydostać się z sali.

Kiedy padł wreszcie w objęcia Sary, poczuła, że jego serduszko tłucze się w oszalałym rytmie niczym spłoszony ptak w klatce. Błyskawicznym ruchem ściągnęła z Rona bawełnianą koszulkę, szarpnięciem oderwała rękaw i zrobiła z niego prowizoryczny opatrunek na silnie krwawiącej nodze chłopca. Resztą koszulki przywiązała dyndającą na skrawku ciała stopę, modląc się w duchu, by w szpitalu dało się ją uratować.

– Niech mnie pani nie zabiera do wyjścia – chlipał mały. – Proszę, doktor Linton. Niech mnie pani stąd nie rusza.

– Musimy wyjść, Ronny – odparła, siląc się na surowy ton.

– Proszę! Niech mnie pani nie zabiera! – zapiszczał głośniej.

– Sara! – krzyknął Jeffrey.

Przytuliła Rona do siebie i wyjrzała zza szafki w oczekiwaniu na sygnał. Jak tylko Jeffrey zaczął strzelać, z chłopcem w ramionach po raz drugi skoczyła do drzwi przeciwpożarowych.

Ledwie wynurzyli się w przejściu, chłopiec zaczął wierzgać i histerycznie piszczeć na cały głos:

– Nie! Ja nie chcę! Proszę mnie zostawić! Zakryła mu dłonią usta i pobiegła, ledwie zwracając uwagę na dotkliwy ból w dłoni, gdy zęby małego wbiły jej się głęboko w skórę. Frank wyciągnął ręce i wyrwał Rona z jej objęć. Zanim odwrócił się i pognał korytarzem, ją także próbował złapać pod pachę, ale wyszarpnęła się i pobiegła z powrotem za osłonę szafki na akta, rozglądając się za pozostałymi dziećmi. Jakiś pocisk świsnął jej tuż koło ucha, lecz nie bacząc na zagrożenie, skoczyła w głąb sali.

Dwukrotnie próbowała policzyć, ile jeszcze dzieci zostało pod opieką Brada, ale z powodu kul świszczących w powietrzu i panującego wokół chaosu za każdym razem traciła rachubę. Zaczęła się więc rozglądać za Jeffreyem. Dostrzegła go jakieś pięć metrów dalej przeładowującego broń. Ledwie ich spojrzenia się zetknęły, poleciał nagle do tyłu, jakby szarpnięty za ramię, i zwalił się między biurka. Za nim kwiatek spadł z parapetu, a doniczka roztrzaskała się w drobny mak. Ciałem Jeffreya wstrząsnęły dreszcze, kilka razy konwulsyjnie wierzgnął nogami i znieruchomiał. Niespodziewanie w sali zapadła cisza. Sara dała nura pod najbliższe biurko, wciąż mając w uszach huk gwałtownej kanonady. Dotarł do niej tylko histeryczny pisk Marli, której głos to wznosił się, to opadał, niczym zawodzenie syreny.

– Boże… – szepnęła, próbując pod biurkami rozejrzeć się po sali.

Przy brzegu kontuaru w sekretariacie zauważyła Smitha stojącego z dwoma pistoletami w rękach i rozglądającego się w poszukiwaniu jakiegokolwiek ruchu. Jego kolega stał obok, mierząc z pistoletu maszynowego o długiej lufie w drzwi frontowe. Smith pod rozpiętą czarną kurtką miał kamizelkę kuloodporną i na piersi umocowane dwie kabury z kolejnymi pistoletami. Obrzynek leżał na kontuarze. Obaj mężczyźni stali na otwartej przestrzeni, lecz nie było już komu do nich strzelać. Sara próbowała sobie przypomnieć, ilu policjantów znajdowało się w sali, ale było to ponad jej siły.

Wyłowiła jakieś poruszenie na lewo od siebie. W tej samej chwili padł pojedynczy strzał, pocisk z brzękiem odbił się od metalowej szafki na akta, ale towarzyszył temu stłumiony okrzyk. Rozległ się też zduszony pisk któregoś dziecka. Rozpłaszczyła się na podłodze, żeby lepiej widzieć całą przestrzeń sali. Dojrzała w odległym kącie leżącego nieruchomo Brada, który szeroko rozpostartymi ramionami przyciskał swoich podopiecznych do posadzki. Wszystkie dzieci zanosiły się od szlochu.

Ranny gliniarz, który padł niedaleko nich za regałem z papierami, próbował jeszcze unieść broń. Dopiero teraz rozpoznała w nim Barry’ego Fordhama, funkcjonariusza z patrolu miejskiego, z którym tańczyła na ostatnim balu Policyjnym.

– Odłóż to! – wrzasnął Smith. – Słyszysz?! Odłóż broń!

Barry jednak wciąż próbował w niego wymierzyć, choć nie był w stanie utrzymać w ręku pistoletu, którego lufa chwiała się na wszystkie strony. Chłopak z pistoletem maszynowym odwrócił się powoli w jego stronę i z przerażającą precyzją oddał pojedynczy strzał w głowę Barry’ego. Jego czaszka huknęła o regał i zabity osunął się na podłogę. Zanim Sara zdążyła się przyjrzeć drugiemu bandycie, ten jakby nigdy nic odwrócił się z powrotem do drzwi frontowych komisariatu.

– Kto jeszcze?! – ryknął Smith. – Kto tam został?! Sara usłyszała za sobą jakiś szmer. Zauważyła tylko niewyraźną sylwetkę, gdy któryś z ocalałych detektywów rzucił się w otwarte drzwi gabinetu Jeffreya. Natychmiast posypał się za nim grad kul. Chwilę później rozległ się brzęk wybijanego okna.

– Zostać na miejscach! – wrzasnął bandyta. – Wszyscy mają zostać tam, gdzie są!

Z gabinetu komendanta doleciał pisk dziecka, czemu towarzyszył kolejny brzęk wybijanej szyby. Jakimś cudem okno w ściance działowej oddzielającej gabinet od sali ogólnej zostało nietknięte. Smith wybił je teraz jednym strzałem. Sara zasłoniła głowę rękoma, gdy dookoła posypały się odłamki szkła.

– Kto tam jeszcze jest?! – krzyknął Smith, ładując zapasowy magazynek do pistoletu. – Pokazać się, bo inaczej zastrzelę również tę starszą panią!

Głośniejszy wrzask Marli urwał się wraz z odgłosem wymierzonego jej policzka.

Sara ponownie odszukała wzrokiem Jeffreya leżącego bliżej środka sali. Mogła stąd dostrzec tylko jego ramię i odrzuconą w bok rękę. Leżał na wznak. Nie ruszał się. Przy jego ramieniu na podłodze szybko powiększała się kałuża krwi. Pistolet, który wcześniej trzymał w ręku, teraz leżał w jego rozwartej dłoni. Dzieliło ją od niego pięć biurek, ale nawet z tej odległości mogła dostrzec na jego palcu błyszczący złoty sygnet drużyny piłkarskiej z Auburn.

Gdzieś z prawej doleciał ją stłumiony szept:

– Saro!

Frank kucał za uchylonymi drzwiami przeciwpożarowymi, trzymając broń w pogotowiu. Energicznym ruchem ręki dał jej znak, żeby skoczyła do wyjścia, ale pokręciła głową. Powtórzył więc z naciskiem:

– Saro!

Znów popatrzyła na Jeffreya, błagając go w myślach, żeby się poruszył, dał jakiś znak życia. Z kąta pod ekspresem do kawy dolatywały tłumione przez strach szlochy dzieci przyciskanych przez Brada do podłogi. Nie mogła ich tam zostawić. Dała to Frankowi do zrozumienia, wskazując grupę szybkim ruchem głowy. Prychnął ze złością.

– Kto jeszcze został?! – powtórzył Smith. – Pokazać się natychmiast, bo jak nic zastrzelę tę starą sukę! – Marla pisnęła głośniej, ale zagłuszył ją wrzask bandyty: – Kto tam jeszcze jest, do kurwy?!

Sara chciała już odpowiedzieć, kiedy rozległ się głos Brada:

– Jestem tutaj.

Sara niemal odruchowo prześliznęła się na czworakach do następnego biurka, mając nadzieję, że cała uwaga Smitha jest skupiona na Bradzie. Wstrzymała oddech, spodziewając się w każdej chwili kolejnych strzałów.

5
{"b":"97179","o":1}