– Sr…, przyjaciele, na służbę! Dosyć, sacra!… Śpiewajcie sobie, co wam się podoba, nie zwracajcie uwagi na mnie!
Wgramolił się na pryczę w czeskiej domenie i położył się z czapką naciągniętą na twarz.
– Jeżeli kto będzie pytał o mnie, powiedzcie, że umarłem; Der Dienstkorporal ist gestorben! (Kapral służbowy umarł!).
I zaczął pod czapką śpiewać starą sentymentalną piosenkę niemiecką:
Drahaj Lihilieen, drahaj Lilien (Trzy lilie, trzy lilie)
Die pflanz ich aug mein Grab (Sadzą na swym grobie)
tra la la la…
Potem zrobiło mu się bardzo smutno, że sam na swojej własnej mogile sadzi trzy lilie. Zaczął płakać i wreszcie usnął z mokrą od łez twarzą.
Wieczór ten odznaczał się wywracaniem do góry nogami całego obowiązującego na stacji zbiorczej porządku. W wytwarzaniu rozgardiaszu celowała specjalnie dwunasta sala w trzeciej kompanii. Dinstfirender nie mógł się doszukać podoficera służbowego i powierzył te funkcję jakiemuś zgryźliwemu kapralowi z obwiązaną twarzą, który cierpiał na dokuczliwy ból zęba, dzięki czemu miał pieskie usposobienie i wybuchał gniewem z byle jakiego powodu. Kania siedział w swoim kółku i popijał koniak właśnie wtedy, kiedy kapral zaczął wypędzać pluton na zbiórkę do capstrzyku, do czego żaden z nich nie miał ochoty.
– Na zbiórkę musicie pójść. Prędzej, bo kompania czeka! Kania niedbale pociągnął z butelki.
– Stawajcie na zbiórkę, bo pójdę do oficera służbowego.
– Idź sobie nawet po następcę tronu!
Ponieważ stojąca na korytarzu w dwuszeregu kompania okazywała swoje niezadowolenie w sposób zgoła niepokojący, kapral pogroził pięścią, zgrzytnął zębami i wyszedł na korytarz. Wracający do sali żołnierze zastali naszych przyjaciół nadal przyjemnie rozgadanych dokoła rozłożonych na pryczy zapasów.
– E, koledzy – zawołał Tyrolczyk – wyrywajcie, bo poszedł po oficera służbowego.
– Naprawdę?
– Zapytaj innych. Odgrażał się na głos.
– Właźmy pod prycze – zakomenderował Kania i ująwszy w rękę butelkę na czworakach wczołgał się pod szeroki barłóg. Za nim wpełzła reszta z pudełkami sardynek i wędlinami pod pachą.
W rozgwar rozbierających się i rozmawiających żołnierzy wpadł w pewnej chwili głośny okrzyk:
– Habt acht!
W sali ucichło. Kania wyciągnięty na płask na podłodze dojrzał zbliżające się do ich legowiska buty z cholewami, a za nimi podkute trzewiki kaprala.
– Gdzie są ci ludzie?
– Tutaj siedzieli i pili wódkę, panie lejtnant.
– Ja się nie pytam, gdzie siedzieli, tylko gdzie są teraz – mówił zasapany po wędrówce na drugie piętro oficer.
– Melduję posłusznie, panie lejtnat, że pozostawiłem ich tutaj.
– He? I rozpłynęli się w powietrzu, co?
– Kto wie, gdzie jest ten kapral? – zapytał służbowy żołnierzy.
– Wyszedł na zbiórkę z kompanią – odezwał się ktoś.
W podobnych wypadkach w szeregach austriackich panowała wyjątkowa solidarność.
– Nie widziałem ich na zbiórce.
– No więc co, kapralu – zawołał ze wściekłością oficer – gdzie są ci przestępcy?
– Melduję posłusznie, panie lejtnant, że pozostawiłem ich tutaj. Lejtnant żuł coś w zębach.
– Jeżeli się jest takim straszliwym durniem jak wy, to się zamyka drzwi na klucz i wtedy jesteście pewni, że ich macie. Tak zrobiłbym ja.
– Panie lejtnant, mel…
– Stulcie waszą głupią jadaczkę, kiedy ja mówię! Jeżeli jakiś drań zachowuje się wbrew przepisom – wywodził oficer – i chcecie go ukarać, to mu się nie otwiera drzwi na oścież i nie zaprasza do ucieczki. Rozumiecie, wy, niebotyczny idioto?
– Panie lejtnant, mel…
– Trzymajcie tylko wasz wychodek zamknięty, kiedy ja mówię, kapralu. Nie skończyłem – uciął inspekcyjny – a jeżeli ich nie ma, nie ma tym samym winnych i nie ma kogo ukarać, natomiast nastąpiło inne przewinienie, mianowicie wprowadzenie w błąd organu służbowego i za to poniesie karę ten, kto się tego przewinienia dopuścił, a więc wy.
– Bardzo ładnie mu to wytłumaczył – szepnął z uznaniem Kania do leżącego przy nim na podłodze Habera i łyknął z butelki.
– Panie lejtnant, meldu,…
– Co “meldu”?… Co “meldu”… Wy, wy… wielbłądzie dwugarbny! Jutro do raportu!
Oficer wyszedł. Służbowy odprowadził go aż na korytarz. Wróciwszy do sali zbliżył się do legowiska, na którym przed chwilą dopuszczono się tak jaskrawo naruszenia przepisów.
– Kto ich widział? – powtórzył zapytanie pod adresem żołnierzy.
– Ja, ja, ja… – odezwały się odpowiedzi z różnych stron.
– Gdzie są?
– W d…
Wobec tych jednobrzmiących odpowiedzi nieszczęsny służbowy już zamierzał wyjść, kiedy poczuł jakieś palce zaciskające mu się na łydce. Spojrzał w dół i najpierw zobaczył jedną dłoń z symboliczną figurą, a następnie drugą z butelką, wreszcie głowę. Spod pryczy gęsiego wyłazili ci, których widoku tak gorąco był spragniony kilka minut temu.
– Ach, wy!
– Nie radzę ci, przyjacielu, jeszcze raz iść do oficera służbowego, bo się niepotrzebnie zmęczy – dobrodusznie mówił Kania patrząc na butelkę pod światło.
Kapral zacisnął pięści.
– Ja się z wami policzę! Poznacie mnie jeszcze!
– Już pana znamy, panie kapral – wtrącił Szökölön. – Jest pan dwugarbnym wielbłądem…
– Ja was… ja wam… – Kapral zachłysnął się z wściekłości. – Zobaczycie!
– Kicham na pana z ironią, panie kolego – uprzejmie odezwał się Kania.
– Jawohl – potwierdził z ukłonem Baldini i wlazł na pryczę.
Kapral ze złością nacisnął czapkę i wyszedł z sali. Po wypróżnieniu butelki długi czas jeszcze trwały rozmowy po ciemku. Tematem ich były nie, jakby się tego można było spodziewać, bliskie perspektywy wyjazdu na front, lecz plany dalszej dezercji i łazikowania. Należy przypuszczać, że gdyby ci sami żołnierze pomysłowość swoją wykorzystali na froncie, państwa centralne wygrałyby wojnę światową w niedługim czasie.