Литмир - Электронная Библиотека

– Mów, kolego, ciszej, bo wpadniemy.

– Niech wszyscy słyszą, co mówi podoficer frontowy!… Also sprach Zaratustra (Tako rzecze Zaratustra). Twoje zdrowie, kolego. – Inteligent, pomyślał Kania.

Po następnych dwóch kubkach zaszumiało mu w głowie i czerwoną twarz feldfebla zaczął widzieć przez mgłę. Schlałeś się chyba i ty, myślał przepijając wytrwale. Ale dokument będę miał i kicham na ciebie. Zaraz cię wyciągnę na spacer i pożegnamy się.

Adieu, bohaterze.

– Czu… czuję, bracie… że ten rum jest jak ołów – mamrotał feldfebel – idzie w dół… w nogi. Mózg fun… funkcjonuje normalnie, a ciało… sztyw… sztywnieje. Niewytłumaczone zja… zjawisko… medy… me… medy…

– Medyczne – dopomógł mu Kania z wysiłkiem, ponieważ zaobserwował u siebie to samo.

– Masz rację… me-dycz-ne. – Feldfebel opuścił głowę na piersi i cicho mówił dalej: – Medycy to po-rząd-ne chłopy. A ty dawno skończyłeś medycynę?

– Nie kończyłem w ogóle. Zdaje mi się, że jesteśmy pijani, bracie.

– Nieprawda, nie jestem pi… pijany… medice cara te ipsum [6] … wie… wiesz?

Teraz zaczął już gadać bez związku i Kania nic z tego nie rozumiał. Odwrócił głowę i stwierdził, że cała poczekalnia wiruje z zawrotną szybkością dokoła niego. Zamknął oczy i przez chwilę siedział nieruchomo, jakby wyczekiwał, że te wirujące ruchy ustabilizują się. Skądś, jakby z wysokiej góry, doszedł go głos feldfebla.

– Mu… musimy wyjść na świe… świeże powietrze… słyszysz, bracie?

– Sły… słyszę…

Otworzył oczy i z trudem powstał opierając się o blat stolika.

– Chodźmy…

Ujął siedzącego feldfebla pod ramię i z wysiłkiem podniósł go. Wyszli obaj zataczając się i na peronie stacyjnym roztrącali snujących się tam żołnierzy. Feldfebel całym ciałem zawisł na ramieniu Kani i gęsto czkając bełkotliwie podawał mu do wiadomości swoje samopoczucie.

– Uwa… uważasz… e-ep… kolego… jest… mi e-ep niedobrze.

– Mnnnnie ttteż…

Feldfebel przystanął i przybliżywszy twarz do twarzy Kani wytrzeszczył oczy.

– Bla… e-ep… blady jesteś… e-ep… rzeczywiście, będziesz chyba rzygał, co – Kania skinął głową.

– Nno to ra… e-ep… razem…

Poszli dalej ze zwieszonymi głowami, czule i troskliwie wzajemnie się podpierając, aż się znaleźli na końcu peronu. Kania zrobił taki zamaszysty krok naprzód, że przyfastrygowany do niego feldfebel zatoczył się i w ostatniej chwili znaleźli się obaj nosami w żwirze.

– U… upadłem e-ep…

Feldfebel usiadł z trudem i wypluwał piasek.

– Kolego… e-ep… upadłem – oznajmił po raz drugi o tym nie ulegającym wątpliwości fakcie.

Przez chwilę pluli piaskiem w milczeniu.

– A rzygać muszę bezwarunkowo – stwierdził feldfebel zmienionym głosem.

Pomagając sobie wzajemnie, powstali z ziemi i kiwali się na nogach. Z lewej strony torów znajdowała się niska bariera i Kania pociągnął ku. niej swego towarzysza, który dał się bezwolnie prowadzić, jak cielę do rzeźni. Wraz z Kanią przewiesił swoje zwiotczałe ciało przez barierę i leżeli tak jakiś czas z rękami bezwładnie opuszczonymi w dół, wpatrując się w ziemię pod swoimi oczami, jakby coś chcieli na niej znaleźć.

– Trzeba palec e-ep… w gębę wsadzić – oświadczył po dłuższym oczekiwaniu Kania.

– Ra…cja…

Ledwie feldfebel otworzył szeroko usta i włożył w nie prowokacyjny palec, od razu wywołał pożądany skutek z taką gwałtownością, że przykład jego podziałał momentalnie na Kanię. Solidarnie tak sobie porzygiwali cenną konserwą z rumem, z czego powstały na pół metra od ich oczu dwie bratnie kałuże. Wpatrywali się w nie badawczo w przerwie między jedną reakcją żołądka a drugą, jakby chcieli stwierdzić, czy spożyta przedtem ilość zgadza się ze zwróconą.

– Rindgulasz był za tłusty – oznajmił feldfebel i natychmiast poparł swoje twierdzenie niezbitym dowodem. Kania odwrócił głowę.

– Nnie… tto rum był nieświeży.

– Rum? E-ep… ru… rum?

Feldfebel próbował wyrazić zdziwienie z powodu tej opinii. Nie słyszał dotąd w swoim życiu, żeby alkohol mógł być nieświeży.

– Nieświeży ru… rum, ko… e-ep… kolego? Kania skinął żałośnie głową.

– Rum… rum zawsze… je… jest świeży – replikował feldfebel – ale ko… konserwy wołowe by… e-ep… bywają śmierdzące.

Kania obrzucił wzrokiem szklące się przed nim bajorko rindgulaszu i rumu i z wysiłkiem wyprostował się. Zaczerpnął pełną piersią powietrza, zdjął czapkę i otarł wierzchem dłoni pot z czoła.

– Uf…

Tamten, podrzucany jeszcze nawrotami wymiotów, wisiał nadal jak worek na barierze. Kania uderzył go w kark i zaczął nim potrząsać jak wyciągniętym z wody szczeniakiem.

– Już.

Feldfebel wyprostował się i okrągłymi jak cebula oczyma spojrzał na Kanię.

– Dosyć, ooo – westchnął ciężko i rękawem ocierał usta.

– Przydałoby się przespać trochę, strasznie słaby jestem.

– No to chodźmy na trawę.

Uginającymi się w kolanach nogami zrobił Kania kilka kroków w bok i ciężko zwalił się na ziemię. Feldfebel upadł przy nim z łomotem i Kania otworzył oczy. Migotanie gwiazd na niebie stało się dokuczliwe. Znów zaczęło mu wirować w głowie. Przymknął oczy, żeby się pozbyć tego niemiłego uczucia.

– Zapaliłbym – oznajmił feldfebel słabym głosem.

– Nie, bracie, znowu będziesz rzygał. Musimy się trochę zdrzemnąć, żeby głowy złapały równowagę.

– Równowagę?

Feldfeblowi podobało się to określenie.

– Rzeczywiście, kolego, moja głowa straciła równowagę. Coś w niej biega.

Kania podniósł powieki i w świetle księżyca starał się nieznacznie obserwować towarzysza. Położył się na wznak, wzdychał i wiercił się.

– A rindgulasz był stary, kolego – informował feldfebel księżyc nad swą głową.

Leżeli tak jakiś czas obok siebie, po czym feldfebel zaczął się kręcić, stękać i zachrapał. Kania usiadł i zapalił papierosa. Kiedy mu się zdawało, że feldfebla z jego snu nie obudzi nawet ogień huraganowy, odrzucił papierosa i przykucnął nad nim.

Najpierw przybliżył twarz do jego twarzy i bacznie się jej przyjrzał, następnie delikatnie rozpiął kieszeń na piersiach, gdzie zwykle trzyma się dokumenty. Ostrożnie, zatrzymując oddech, wkładał właśnie dwa palce do kieszeni, kiedy w uszy wpadły mu jakieś słowa wypowiadane przez śpiącego. Kania znieruchomiał i nie wyjmując palców z kieszeni nachylił się nad nim. Feldfebel chrapał dalej. Uspokojony, namacał w niej plik papierów i powoli zaczął go wyciągać, kiedy usłyszał wyraźnie wypowiedziane słowa:

– Nie fatyguj się, przyjacielu.

Kania zdrętwiał i szybko spojrzał na twarz feldfebla. Para otwartych oczu błyskała białkami spod daszka czapki, a jednocześnie usłyszał wyraźny chichot.

– Ten dokument jest fałszywy.

Feldfebel nagłym ruchem usiadł. Kania szeroko rozwartymi oczyma wpatrzył się w obserwującego go feldfebla jak królik w ślepia węża. Na chwilę stracił zdolność logicznego myślenia.

– A to pech!… – odezwał się feldfebel. – Człowiek ostatnie grosze wydaje na rum, żeby schlać tę świnię, i okazuje się, że trafił swój na swego.

Zerknął na Kanię i zauważył jego osłupienie.

– E, ty… obudź się!

Kania potarł ręką czoło i ponuro zwiesił głowę na piersi.

– Myślałeś, że ja naprawdę jadę do Temeszvaru, co? Hm… chciałbym tam teraz być rzeczywiście. Podobno ładne miasto – monologował feldfebel – ale głupi świstek stoi na przeszkodzie. A po co wyrzygałem tę konserwę, nie wiem. Teraz będę głodny.

Kania zwrócił ku niemu głowę.

– No, czego się gapisz jak gawron? – zapytał feldfebel ze złością. – Jeszcze głowa twoja nie złapała równowagi?

– Psiakrew!

– Toś ty Polak? – zapytał feldfebel.

– Polak.

– No to dawaj grabę, bracie Słowianinie, ja sem Czech. Teraz zaczął rozmawiać z Kanią przyjaźniej i po kilku zdaniach dogadali się.

– Jeżeli chodzi o dokładność, to feldfeblem nigdy nie byłem – zwierzył się szczerze Kania – byłem frajtrem.

– Feldfeblem to i ja nie byłem, ale tak wygodniej jest jeździć.

– Ta ty tak ciągle jeździsz?

– Podróżuję, bracie, dużo zależy od dokumentów.

Powoli wtajemniczyli się w swoje plany, wyspowiadali wzajemnie z grzechów i obaj się rozgrzeszyli. Rzekomy feldfebel, który przedstawił się jako Zajiczek, w co, oczywiście, Kania nie uwierzył, jak się okazało, utonął w przeklętym Grazu, bo mu się kończył dokument podróży i od dwóch dni czekał na nowy, który miał otrzymać od jakiegoś kolegi urzędującego w komendzie miasta w Brnie. Widocznie jednak temu ostatniemu stanęło coś na przeszkodzie, gdyż nie dostarczył dokumentu na czas. Dlatego Zajiczek postanowił zaopatrzyć się weń na własną rękę, z wiadomym skutkiem. Opowiedziawszy wszystko, pseudofeldfebel zaczął się szczerze śmiać.

– Rzeczywiście, ciekawy zbieg okoliczności – odezwał się Kania, nie podzielając wesołości towarzysza – ale trzeba się zastanowić nad przyszłością. Nie wiem, co mam zrobić. Ilość żandarmerii i policji wojskowej w Grazu jest zdumiewająca, co?

– Czekaj no… czy zauważyłeś tego bośniackiego cugsfirera, co chlał obok nas z manierki?

– Zauważyłem.

– Słyszałem, jak mówił, że jedzie do Köröszmezö. Może z nim da się co zrobić. Z przyjemnością przyłączę się do twojej paczki, samotność zbrzydła mi już.

– Ja, bracie, i bez ciebie mam już całą wieżę Babel. Wożę z sobą Węgra, Włocha, Ukraińca i Żyda. Ale – Kania przerwał, namyślając się przez chwilę – mógłbym cię przyjąć do sitwy pod warunkiem, że zdegradujesz się do szeregowca i zdejmiesz medale. Szóstka dezerterów nie wzbudzi nigdy podejrzenia i prędzej możemy dać sobie radę, nawet gdyby kiedy miało przyjść do jakiejś awantury.

– Wiedz o tym, kolego, że na mnie robisz dobry interes. Znam całą Austrię, Czechy, Galicję i inne kraje. Dwa lata już wędruję i zdążyłem wszystko dokładnie poznać. Graz mi już kością w gardle stoi. Za długo się tu szwendam za tym swoim majorem.

[6] medice cura te ipsum (łac.) – lekarzu lecz się sam


49
{"b":"90999","o":1}