Литмир - Электронная Библиотека

– Takie jak marszkompanie fasują, panie feldfebel. Przedsiębiorczy landszturmista wyprosił jeszcze pół manierki rumu i odszedł.

– Dobrze się wiedzie w naszej ojczyźnie – odezwał się Szökölön. – Na froncie marzną, a tutaj możesz za dziesięć koron kupić nowy płaszcz. Długo to tak może trwać? Jeszcze miesiąc, dwa. Niech tylko zima przyjdzie.

Żołnierz powrócił w kilkanaście minut później z dwoma plecakami. Płaszcze były z prawdziwego sukna i nosiły pieczątki wiedeńskie z datą “1917”.

– Ma pan pieniądze i rum.

Kiedy każdy swój płaszcz włożył do plecaka, trochę się im humory poprawiły; przynajmniej byli zabezpieczeni przed zimnem.

– Pozostało w majątku ogółem z tym, co wy macie, sześćdziesiąt koron – oznajmił Kania, smętnie wzdychając – akurat na dwa, trzy dni. Ale co będzie dalej, przyjaciele, nie wiem.

– Z Grazu trzeba się wynieść.

– To jest jasne, ale w jaki sposób?

Naradzali się przez dłuższy czas, po czym zgodnie ustalili, że najlepiej wrócić na Węgry, gdzie przynajmniej łatwiej można się przeżywić.

– Musimy jeszcze wykombinować sposób przedostania się tam.

To były właśnie najtrudniejsze zadania do rozwiązania. Na nic zdały się pomysły wędrówki pieszo i jazdy na gapę, gdyż krzyżowały je groźne widma żandarmów, stojąc w poprzek każdej drogi w monarchii. Kania błądził oczami po sali i nagle wpadł mu do głowy jakiś pomysł.

– Wykradnę dokument jakiemu podoficerowi.

– Żeby ci się to udało, byłoby nieźle.

– Na oryginalnym dokumencie można już wyskrobać i dopisać wszystko, co potrzeba – zauważył Haber. – Znam się trochę na tych rzeczach.

– No więc spróbuję szczęścia – zdecydował się Kania. – Trzeba będzie upatrzyć jaką ofiarę, spoję ją i może mi się uda. Cel uświęca środki.

Wyjął z plecaka manierkę rumu i konserwę, otworzył ją, włożył do papierośnicy papierosy i wyszedł z zacisznego kąta za palmą na salę.

Przeszedł się między gęsto obsadzonymi stołami, bystro łowiąc czujnymi spojrzeniami gwiazdki na kołnierzach. Po jednej stronie poczekalni, bliżej bufetu, ustawione były okrągłe stoliki, przy których siedzieli przeważnie podoficerowie. Kania zauważył jakiegoś feldfebla czytającego przy jednym ze stolików gazetę.

Przed nim stał napełniony do połowy kufel, z którego pił małymi łykami. Od czasu do czasu odrywał oczy od gazety i błądził nimi po sali jakby wyczekująco, po czym wzdychał i znowu zagłębiał się w czytaniu. Na piersiach miał kilka odznaczeń bojowych i Kania, okrążając go z daleka, jak myśliwy zwierzę, doszedł do wniosku, że jest to na pewno jakiś frontowiec czekający na pociąg. Po krótkiej obserwacji zdecydowanie podszedł do stolika.

– Pozwoli pan, kolego, że sobie tutaj zjem coś niecoś. Feldfebel szybko odłożył gazetę.

– Proszę bardzo.

Kania usiadł i postawił przed sobą manierkę, kubek i konserwę.

Feldfebel z westchnieniem spojrzał na stół i łyknął z kufla. Widać było po nim, że pragnąłby rozpocząć rozmowę, ale waha się. Kiedy Kania zaczął wyjadać nożem z puszki, zdecydował się przemówić.

– Dobrego apetytu, panie kolego.

– Dziękuję uprzejmie…

Spojrzenia feldfebla badawczo ślizgały się po obojętnej twarzy Kani i jego medalach. – Coś ty za jeden? – pytały jego oczy.

– Jeżeli pan nic nie ma przeciwko temu, chętnie był z panem wypił – odezwał się uprzejmie Kania widząc, że feldfebel, po serii westchnień, zabiera się z powrotem do swojej gazety. – Nie lubię pić w pojedynkę.

Zaproszenie to zostało przyjęte z wielkim uznaniem przez feldfebla, który wyciągnął dłoń.

– Pozwoli się pan przedstawić: Hancke.

– Schneider. Będzie mi bardzo miło posiedzieć z panem, bo jestem samotny tutaj jak sierota.

– To tak samo jak ja, panie kolego. Siedzę jak idiota już od kilku godzin i nie mam do kogo gęby otworzyć. Pan wyjeżdża dzisiaj?

– Wyjeżdżam – odpowiedział Kania napełniając kubek i podsuwając go feldfeblowi. – Fasowałem tu materiały opatrunkowe, a pan?

Feldfebel wypił i z zadowoleniem mlasnął, po czym własnym nożem wydłubał z puszki kawałek mięsa i żując go odpowiedział:

– Ja również wyjeżdżam w nocy… do Temeszvaru.

Po tej odpowiedzi Kania stał się rozmowniejszy. Oto wymarzona okazja. Dokumentu nawet nie trzeba będzie wyskrobywać, skoro upatrzona ofiara jedzie na Węgry.

– Pańskie zdrowie, kolego.

Feldfebel był bardzo rozmowny i po kilku kubkach rumu gadał z Kanią tak, jakby go znał od dawna. Rozmawiali z sobą o rzeczach bardzo interesujących, ale Kania odpowiadając feldfeblowi gratulował sobie w duchu, że tak od razu dobrze trafił, i myślał przede wszystkim o swoim interesie.

Temeszvar, Temeszvar, Temeszvar! Mało dźwięczna ta nazwa węgierskiego miasta nieustannie szemrała mu w ustach, jak najpiękniejsze trele słowicze. Trzeba tylko wybadać, myślał sobie, czy jedzie sam, czy też ma jakiś konwój z sobą.

– Ma pan jaki transport, czy jest pan sam?

– Sam, panie kolego, sam jak palec. Miałem pewną sprawę do załatwienia w jednym ze szpitali – odpowiedział feldfebel trochę przez nos.

Rum zaczął już działać i opowiadał Kani jakieś zdarzenie, które mu się przytrafiło na froncie włoskim. Była to niesłychanie zagmatwana historia, w której feldfebel zachował się jak bohater.

– …za to, panie kolego, dostałem złoty medal waleczności. Mocny ten pański rum… Zdrowie!

– Prosit! Dałbym ci jeszcze z pięć srebrnych i złotych medali, bracie, żebyś mi tylko oddal swój dokument, myślał Kania i kombinował: Więc jedzie sam. Dopisze się tylko na dokumencie “und vier Mann” (i czterech ludzi), bo “ein Feldvebel” (jeden feldfebel) już napisane. Może mu zaproponować piwo, to się prędzej urżnie?

– Wypije pan kufelek, kolego? Feldfebel potrząsnął manierką.

– Prędko pański rum unicestwiliśmy, co? Umieją pić frontowi żołnierze, he, he, he!

Kania wstał od stołu i podszedł do bufetu. Z rąk sennej niewiasty odebrał dwa kufle piwa i wrócił z nimi do stolika.

– Piwo z rumem nie bardzo się zgadzają – zauważył feldfebel.

– Ja, kolego, lubię takie urozmaicenie – odpowiedział i trącił się z nim kuflem. Trzeba teraz udawać, że mi się zaczyna po tym piwie w głowie kręcić, myślał stawiając kufel.

Feldfebel był wyraźnie podchmielony i przeskakiwał z tematu na temat.

– Wszystko wielka bujda na resorach – mówił patrząc w kufel – nieprawdaż?

– Prawda – odpowiedział Kania i zastanowił się nad tym, kiedy może odchodzić pociąg do Temeszvaru.

– …zabiję, dajmy na to, podczas pokoju człowieka, który mi uwiódł żonę. Przypuśćmy, że złapałem go in flagranti, jak to się mówi, a w takiej chwili działa się pod wpływem silnego wzruszenia psychicznego, jak to pięknie wywodzą panowie obrońcy. Wszystkie moje wzruszenia psychiczne nie przeszkodzą w tym wypadku wysokiemu trybunałowi wsypać mi trzech lat. A tu, ni z tego, ni z owego, nie mam żadnego wzruszenia psychicznego i robię Bogu ducha winnemu Włochowi albo Moskalowi dziurę w brzuchu bagnetem i to z takim spokojnym sumieniem, jakbym dziurawił ser szwajcarski. Co podczas pokoju jest grzechem, podczas wojny jest cnotą. Prawda, panie kolego? – Prawda – zgodził się Kania i dalej myślał o swoim.

– Wszystko do góry nogami, łaskawy przyjacielu – powiedział feldfebel i nieoczekiwanie westchnął. – A wojnę przegramy jak amen w pacierzu.

Kania ze zdziwieniem popatrzył na niego.

– Niech się pan nie dziwi, kolego, ale my, Niemcy, możemy między sobą mówić szczerze.

Feldfebel nachylił się do niego dyskretnie.

– Prze-gra-liś-my, bracie kochany. Kania podał mu papierośnicę.

– Jeszcze nie wiadomo. Zawarliśmy już pokój z Ukrainą, zawrzemy pokój z Rosją i możemy wtedy wszystkie siły ściągnąć na zachód.

Feldfebel pokiwał głową, jakby się litował nad jego głupotą. Miej mnie za idiotę, pomyślał Kania, lepiej to nawet dla mnie.

– Pan chyba nie wie, co się dzieje we Francji, panie kolego. Niemcy tak zdrowo biorą w skórę, że aż przyjemnie o tym słyszeć. Otwarcie panu powiadam, że to przez nich wpakowaliśmy się w ten cały interes. Po diabła nam to było? A teraz – kaput, punktum i basta. Będziemy płacili pięćdziesiąt lat odszkodowania wojenne. Zemszczą się Francuzi za Sedan. Bośnia pójdzie, Hercegowina pójdzie, Polska weźmie Galicję, Czechy będą niepodległe, Słowacja niepodległa, Kroacja niepodległa, Dalmacja niepodległa i tak wszystko sobie ładnie odpadnie, resztę podzielą między siebie sojusznicy i amen! Zostanie się sam Wiedeń! – Toś mnie zmartwił, pomyślał Kania.

Feldfebel załatwił się z krajami koronnymi i rozstrzygnąwszy wojnę siedział przez chwilę i kiwał głową, jakby nad czymś rozmyślał.

– Warto by jeszcze wypić, kolego, co? Niech pan tu chwilę posiedzi, a ja pójdę po rum.

– Może starczy?

– Wykluczone. Nie uważa mnie pan chyba za jakiegoś dziada. Na mnie kolej stawiać. Poznałem tu jednego abstynenta. Ma doskonały rum, bestia.

Kania nie chciał się przyznać, że też zna tego abstynenta, który potrafił zaoszczędzić zdumiewające ilości rumu. Feldfebel odszedł trochę niepewnie. Wrócił po kilku minutach i wyjętą z kieszeni manierkę postawił na stole.

– To jakiś niezły ananas z tego abstynenckiego kucharza. Rumu ma chyba z wagon. I drugi wagon manierek. Napełnił kubek i wypił, po czym nalał Kani.

– Kradną wszyscy, co się tylko da – zwierzył się feldfebel – cały hinterland to jedno złodziejskie sprzysiężenie.

Nie można się było nudzić z feldfeblem, Z równą pewnością siebie rozmawiał o polityce, jak o działaniach wojennych. Wszystko tłumaczył sobie jasno i lapidarnie i nie miał najmniejszych wątpliwości mówiąc o przypuszczalnym wyniku wojny. Kania przestrzegał go, żeby mówił ciszej.

– Pluję na ostrożność!

Z każdym kubkiem rumu nabierał większej pewności siebie, ale język zaczął mu się plątać.

– My, bracie, nadstawiamy głowy i mamy prawo mówić, co się nam podoba.

– To się może nie podobać żandarmom. Feldfebel przeszedł na “ty”.

– Mam prawo gwizdać na całą żandarmerię… wiesz? My jesteśmy bohaterowie!… Ty masz złoty medal i ja mam złoty medal, ty masz srebrne i ja mam srebrne, więc co wobec nas znaczy żandarm, pytam? Pluskwa, pchła, wesz!

48
{"b":"90999","o":1}