Литмир - Электронная Библиотека

– Człowiek, który ma trochę oleju w głowie, wychodzi w takim wypadku w waleta, jeżeli wie, że jego partner ma czym przebić. Ale żandarm wychodzi po żandarmsku. Na odwrót. Ze wszystkich ludzi na świecie, jakich znałem, najmniej rozumu miewają żandarmi. To jest specjalny gatunek człowieka. Kiedykolwiek miałem zrobić zdjęcie żandarma, uciekałem drugimi drzwiami i zostawiałem żonę. Nie chciałem ich za nic fotografować, bo się taka fotografia nigdy nie udała. Każę mu zrobić uśmiechniętą minę, a on stoi przed obiektywem jak pies przed kotem. Potem miał taki do mnie pretensję: czy ja tak naprawdę wyglądam? Przecież to nie ja… I więcej miałem kramu niż zarobku.

– Na ciebie, draniu pyskaty, to nawet szkoda ręki. Przypuśćmy, żebym ci dał teraz w zęby. Ale satysfakcji żadnej z tego nie będę miał. Nie dam się sprowokować takiemu bezczelnemu łotrowi! Flegma i zimna krew – oto główne cnoty żandarma. Wychodzę w kiery, panie kolego.

– Żandarmi, to rzeczywiście dziwne stworzenia – wywodził dalej cywil – pan musi mieć czarne podniebienie, kochany wachmistrzu.

– Nie dam ci po gębie, bratku, możesz gadać, co ci ślina na język przyniesie… Biję atutem, panie kolego.

– Z pewnością, szanowni panowie, ma czarne podniebienie. Powiadają, że zły pies ma podniebienie czarne… W asa trzeba było wyjść, drogi opiekunie.

– Ma rację – poparł Haber cywila – rzeczywiście trzeba było wyjść w tego asa, a nie marynować go niepotrzebnie.

– A wy pysk trzymajcie zamknięty! – zgromił go wachmistrz. – Z wami patyczkować się nie będę!

– Przepraszam pana, ale nie mogę patrzeć, kiedy ktoś źle wychodzi, i muszę kibicować, mam taką naturę.

– Pokibicują ci – ze złośliwą uciechą replikował wachmistrz – z dwunastu karabinów od razu!

Haber skrzywił się jakby do płaczu i głęboko westchnął. Przypomnienie wachmistrza podziałało szczególnie deprymująco na Baldiniego, który najpierw chlipnął nosem, a następnie otwarcie zaczął szlochać.

– Mój Boże, w takim młodym wieku zejdę z tego świata! Ludzie dalej będą się kochali, drzewa będą kwitły i kwiaty będą pachniały, i słowiki będą śpiewały, różni panowie feldfeble będą grali w zechcyka, a ja nigdy tego wszystkiego już nie będę widział i słyszał!

Cywil ryknął jak żubr z wielkiej żałości.

– Przestaniecie wy lamentować, czy nie! – wrzasnął wachmistrz. – Grać nie można! Oświadczenie to spotęgowało rozpacz skazańców.

– Jemu granie w głowie – zawodził Haber. – Człowiek za dwa dni będzie gryzł piasek, a tu o graniu myślą.

– Stulić gęby! – wrzasnął znowu wachmistrz. Kania zgarnął z rezygnacją karty.

– Z tego grania już nic nie będzie… Wachmistrz zaczął wściekle wymyślać cywilowi.

– Przecież ja wiem, że ty tak naumyślnie, żeby przeszkodzić w grze, ty świnio!

Cywil spojrzał na niego przez załzawione oczy.

– Słowo daję, że pan zgadł – odpowiedział ze skrzywieniem twarzy, jakby za chwilę chciał znowu ryknąć.

– Ach, ty!

– Bo mnie się nudzi siedzieć – poinformował bezczelnie żandarma.

– Takie to czasy nastały – ze złością odezwał się wachmistrz do Kani, który nasunął czapkę na oczy i oparł głowę o ścianę. – Taki zbój terroryzuje mnie, a ja nic nie mogę na to poradzić, bo może zameldować w sądzie, że go biłem, i zaraz z tego wychodzi znęcanie się nad bezbronnym i w gazetach mnie osmarują. Z cywilami musi się być ostrożnym, panie kolego, żeby nie wpaść.

Żałosny lament ustał.

– Co to za złodzieje – westchnął wachmistrz – już im nie żal życia! Aby tylko nam przeszkodzić.

Kania udawał, że śpi, i nie odpowiadał.

W przedziale nastała cisza, w którą wpadł monotonny turkot kół wagonu na złączach szyn i wachmistrz, któremu wino uderzyło do głowy, zaczął się kiwać. Za każdym razem, kiedy głowa jego opadała nisko na pierś, otwierał oczy i kierował je na cywila. Zmęczył się tym półsnem i wreszcie poprosił Szökölöna, żeby dawał baczenie na szpiega.

– Mnie nie ucieknie, panie wachmistrzu, może pan spokojnie spać. Wachmistrz sprawdził kajdanki.

– Tymczasem się trzymają – uspokoił go cywil – ale jak pan tylko uśnie, wyjmę z kieszeni piłkę i przepiłuję.

– Piłuj nawet językiem, draniu przeklęty! Że ci się chce dowcipkować. Z takiego jak ty powinno się drzeć pasy i w dodatku solić! Jesteś zatwardziałym zbójem!

– Takim już pozostanę. To lepsze niż być żandarmem. Lulaj pan spokojnie i niech się panu przyśnią wszyscy przez pana wyekspediowani na tamten świat. Przyjemnych marzeń.

– Ty bestio!

Wachmistrz stracił ochotę do moralizowania i nasunąwszy czapkę na twarz wcisnął się w kąt wagonu i zaraz usnął.

– Popatrzcie, panowie, jak sobie słodko śpią te bydlęta – odezwał się cywil. – A ty siedź do samego Budapesztu jak idiota. Mają panowie jeszcze wino?

– Ma feldfebel – poufnie komunikował Szökölön – trzeba będzie mu zwędzić jedną butelczynę.

– To już lepiej dwie – doradził Baldini.

– Ale nie uciekniecie, co? – upewniał się Szökölön.

– Żebyście się spili jak te barany, nie uciekniemy – obiecał Haber. – Koledze świństwa nie zrobimy.

Szökölön ostrożnie wydostał z plecaka dwie butelki wina i czule się do nich uśmiechnął. Po chwili popijali sobie przy brzęku kajdan i uważali tylko, żeby kto niespodziewanie nie wszedł do przedziału. Cywil był bardzo wesołym człowiekiem i dzielnie dotrzymywał im placu w osuszaniu butelek. Szökölön jeszcze dwa razy dobierał się do zapasów i w rezultacie przed nocą konwojenci, zmieszani z aresztowanymi, spali bezładnie porozwalani na ławkach w sposób wywracający do góry nogami nauki wachmistrza.

Konduktor, który wszedł do przedziału celem skontrolowania biletów, z trudem obudził wachmistrza, uważanego przez niego za dowódcę całego transportu.

Wachmistrz otworzył mętne oczy i żwawo zerwał się na nogi. Kiedy zobaczył śpiącego cywila, odetchnął. Ale jednocześnie zauważył twardy sen eskorty i zaczął szamotać Kanię.

– E, kolego! Popatrz, z łaski swojej, na twój transport! Kania podał konduktorowi bilet, a kiedy ten go przedziurkował i wyszedł, zaczął budzić niekarną eskortę.

– Obudźcie się, bydlęta!

Szarpnięty za ramię Szökölön usiadł i z zamkniętymi oczami meldował swoją obecność:

– Hier!

– Hier… hier… zobacz, jak pilnujesz aresztantów! Pobudzić wszystkich!

– Za to powinien siedzieć najmniej trzy tygodnie. I drugi tak samo – orzekł wachmistrz. – Całe szczęście, że nie uciekli.

Kania popatrzył na niego i głęboko westchnął. Obudzeni więźniowie ziewali straszliwie.

– Wy świnie – gromił eskortę Kania – wy śmierdziele afrykańskie! Wy wielbłądy parszywe! Tak się pełni służbę eskortanta? Dam ja wam, tylko wrócimy do regimentu.

Szökölön służbiście mu się tłumaczył, ale Kania nie słuchał go i uciął krótkim: maulhalten!

– Okropnie się wszystko rozpuściło – narzekał wachmistrz. – Pamiętam, jak odwoziłem pierwszego aresztanta, a było to ze dwadzieścia lat temu. Przez cały czas oka z niego nie spuszczałem, na każdy ruch zwracałem uwagę, a podejrzany był o kradzież pięciu koron koledze, za co mu groziło, bo ja wiem, może trzy miesiące. Ale rozkaz był dla mnie święty. Pilnować, to pilnować. Teraz tego nie ma. Eskortantowi wszystko jedno, kogo odwozi, i serce go wcale nie boli, kiedy mu zwieje. Zwiał, to zwiał – myśli taki nieobowiązkowy idiota – świat się nie zawali, a kiedy stanie przed sądem, udaje, że płacze. Wlepią mu kilka miesięcy, to jest szczęśliwy, że nie potrzebuje chodzić na ćwiczenia i może się w kryminale wyspać. Jeżeli wojna potrwa jeszcze cztery lata…

– Ile? – przerwał Haber. – Niedoczekanie pańskie!

– Każ mu pan, kolego, zamknąć cyferblat, bo mu gotów jestem jaką krzywdę zrobić – prosił wachmistrz.

– Zamknij cyferblat – rozkazał Kania i Haber zamilkł pokornie.

Zluzował go cywil i zaczął wywodzić, że wojna musi się skończyć, ponieważ zabrakło szpiegów i żandarmi nie mają kogo aresztować, wobec czego powołani będą na front, gdzie ukazanie się ich od razu rozstrzygnie wojnę; zaaresztują nieprzyjaciela i koniec.

Baldini poparł to oświadczenie twierdzeniem, że wojna się skończy skutkiem nagminnej dezercji, i jako przykład podał siebie, przy czym wyliczył, że jeżeli codziennie dezerteruje pięć tysięcy ludzi, których eskortuje piętnaście tysięcy szeregowców i podoficerów, to wynika z tego osłabienie oddziałów wydzielających eskortę, co wpływa ujemnie na akcję na froncie, a ponieważ miesięcznie daje to sto pięćdziesiąt tysięcy dezerterów i blisko pół miliona eskorty, więc po sześciu miesiącach cyfra dezerterów zwiększy się przez proste mnożenie do blisko miliona dezerterów i trzech milionów eskorty. Chciał jeszcze obliczyć, ile to wypadnie na rok, ale nie pozwolił mu wachmistrz, który wsiadł na niego z pyskiem i Baldini zamilkł. W przedziale zapanował nastrój wybitnie kryminalny. Więźniowie stracili ochotę do rozmowy, nieustannie przywoływani do porządku przez wachmistrza, który szybko się irytował.

Kania udawał, że znowu zasypia, eskortanci zaś siedzieli z takimi minami, jakby nie mogli przełknąć przysłowiowego kija.

– Za godzinę Budapeszt – oznajmił po dłuższym milczeniu wachmistrz – kontroli chyba nie będzie i można rozkuć pańskich zbójów.

Kania podziękował mu za wyświadczoną przysługę i zaproponował kubek tokaju.

– Ale tylko jeden – zgodził się wachmistrz – bo mi łeb trzeszczy, jakby miał za chwilę pęknąć.

Wypił i mlasnął przy akompaniamencie trzech identycznych mlaśnięć.

– Dranie! Przedrzeźniają człowieka, takie, takie… – nie znalazł właściwego określenia i zakończył krótko: – I tak niedługo pożyjecie! Przedrzeźniajcie…

Okrzyki konduktorów na stacji w Budapeszcie przywitali nasi bohaterowie z westchnieniem ogromnej ulgi. Cywil uścisnął uwolnione od kajdanów dłonie aresztantów. – Jak będziecie kiedy w Koszycach, wstąpcie do mnie, panowie.

– Ty się z nimi umawiaj na tamtym świecie, gdzie się niezawodnie prędko spotkacie.

Po wyjściu wachmistrza z przedziału Kania od razu rozłożył ręce bezradnie.

– Udało ci się z tym pomysłem eskorty – zaczął Haber – rzeczywiście mieliśmy oddzielny przedział! I swobodę mieliśmy.

38
{"b":"90999","o":1}