– O, właśnie wychodzi z szatni.
Klonowicz był kandydatem na czwartą rakietę w meczu z Holendrami, ale do tej chwili sprawa jego udziału nie została rozstrzygnięta.
– Niech pani sobie wyobrazi, dotąd jeszcze nic nie wiem! Między nami mówiąc, tu jest prawdziwe gniazdo intryg. Jeden drugiego wygryza, aż miło! Czy pani uwierzy, że powiedziano mi jakoby Dymczyk usposabiał niekorzystnie Wróbla do mego smecza. A wiadomo, że ze zdaniem Wróbla wszyscy się liczą.
– To nic, tak się dzieje wszędzie, nie ma czym się przejmować! Za to przy bywają nowe siły.
– Nowe siły? – rzekł kwaśno Klonowicz. – Nie słyszałem. Jest Wróbel, Gawlik, ja i Lipski, a poza tym nikogo nie ma, bo Wodziński jest stanowczo przeceniony.
– W czwartek ma się zgłosić nowa siła. Nazywa się Leszczuk i ma wielkie aspiracje. Podobno pierwszorzędny talent, chociaż nie oszlifowany. Tak mi mówił Brzdąc przed chwilką. Kto wie, czy nie przyda się na Holendrów.
– Co pani mówi? To niemożliwe! Skąd?! W czwartek? O której godzinie?
– O szóstej.
Klonowicz pożegnał się z miną nader niewyraźną. Była pewna, że odpowiednio „zajmie się” Leszczukiem i zrobi wszystko, aby uniemożliwić mu dostęp do klubu. A o to jej chodziło!
Gdyby się dostał do klubu i zrobił karierę sportową, zyskałby pozory inne – byłby może jednym z tych kulturalnych, dobrze ubranych młodzieńców, z którymi się widywała. A wtedy ona może nie umiałaby się oprzeć „podobieństwu”, które pchało ją ku niemu.
– Nie, nie, lepiej – nie.
W mieszkaniu zastała młodą blondynkę, leżącą na tapczanie z nogami założonymi na stół, którą Róża przedstawiła jako pannę Izabellę Krzyską, koleżankę z uniwersytetu. Maja od razu stwierdziła, że panna Krzyska jest uderzającą pięknością. Miała olbrzymie niebieskie oczy i olśniewającą cerę – zęby, uszy, ręce i nogi dopełniały świetnej całości.
– Mówmy sobie po imieniu – zaproponowała z miejsca panna Krzyska – nie znoszę tych ceregieli.
Tymczasem Róża wydobyła z szafy butelkę likieru i częstowała przyjaciółki. Maję, która już poprzednio poznała dwie znajome Róży, zdziwiło, że wszystkie te przyjaciółki są takie ładne, ale nie powiedziała ani słowa.
Od pewnego czasu miała się przed Różą na baczności. Zdawało jej się, że ona i wciąż krąży dokoła jakiegoś tematu, którego nie chce wprost poruszyć. Obcowanie ich ze sobą stawało się przez to nader ostrożne, gdyż Maja również miała swoje tajemnice.
Dawniej niczego przed sobą nie ukrywały. Obie wiedziały, że przez ten czas zmieniły się bardzo, ale żadna z nich nie była pewna, czy druga dość się zmieniła, aby móc przed nią wywnętrzyć się z całą szczerością. Nie umiały nawiązać stosunków na nowej zmienionej płaszczyźnie.
Maja widziała, że Różę krępuje nieco zbyt nonszalanckie zachowanie małej blondyneczki, która opowiadała wczorajszą eskapadę do Wilanowa w towarzystwie jakichś przemysłowców z Katowic. Zresztą panna Krzyska także rozpatrywała Maję we wszystkich szczegółach i dziwiły ją zarówno sińce, jak pewne nieoczekiwane zmiany w głosie – na przykład gdy mówiła „nieee”, albo gdy wzrok jej zdradzał coś złego i tajemnego, jej tylko wiadomego.
I tak te trzy gracje podpatrywały się wzajemnie, badając, czy można sobie zaufać – każda obciążona własnym sekretem, odrębną skazą.
– Chodź z nami dziś na dansing – zwróciła się do Maji. – Idziemy z tymi znajomymi Izy – to dyrektorzy jednej fabryki w Katowicach, przyjechali na krótko i chcą się zabawić. Zresztą idzie z nami prezesowa Halimska – dodała – to są właściwie jej znajomi.
– Kto to taki ta pani Halimska? – zapytała Maja.
– Bardzo przyjemna osoba i wielka moja przyjaciółka. Na pewno ci się spodoba. No co? Zgoda? Będzie dobrze jeżeli ją poznasz, może ci dopomóc w twoich projektach. Ona jest ustosunkowana.
O wpół do jedenastej wszystkie trzy w towarzystwie dwóch starszych bardzo wyelegantowanych panów oraz wielce majestatycznej pani Halimskiej wchodziły do modnego dansingu stolicy.
Maja spodziewała się jakichś poczciwych Ślązaków – tymczasem obaj reprezentanci ciężkiego przemysłu wyglądali doskonale w swoich smokingach, i nawet jeden z nich był Szwedem, czy też Duńczykiem i ledwie mówił po polsku. Pani Halimska okazała się z pochodzenia Rosjanką i łączyła wschodnią rozlewność z zachodnioeuropejską dystynkcją.
Pojawiło się wino i potoczyła się lekka, światowa rozmowa. Maja była nieco odurzona grą świateł i tonów, ruchem tańczących par.
Wkrótce przysiedli się jeszcze dwaj panowie. Jeden z nich był sekretarzem którejś z ambasad, a drugi – blondyn łysawy i nieco wymokły – nazywał się Szulk i jak się zdaje był bliskim znajomym Halimskiej.
Po dwunastej zjawiły się jeszcze dwie panie w towarzystwie jakiegoś hrabiego i Maja ponownie zdziwiła się widząc ich wyjątkową urodę i wykwintne, choć skromne toalety.
Przy obu stolikach, które zajmowali, nie było – prócz Halimskiej – ani jednej kobiety, która by nie odznaczała się wybitnymi wdziękami i ten zespół pięknych pań z towarzystwa wywarł na Maji wrażenie wręcz odwrotnie, niż należało – czegoś niesmacznego i podejrzanego – choć zachowanie ich było bez zarzutu.
Zewsząd biegły ku nim spojrzenia i wkrótce przysiadł się do niech jeszcze jeden pan – tęgi, czerwony jegomość, którego przyjęto z wielkimi honorami, tytułując go ministrem.
Mają zajął się sekretarz ambasady ujęty jej doskonałą francuszczyzną. Tańczyła dużo i piła sporo, aż pani Halimska nachyliła się do niej.
– Tylko nie przesadzajmy, moje dziecko.
– Nieeee – powiedziała Maja, czując, iż kręci się jej w głowie.
Zjawił się jeszcze jeden cudzoziemiec, Anglik, długi, poważny i cienki. Tymczasem pani Halimska wdała się w dłuższą rozmowę z Mają na tematy ogólne – była miła i dobrotliwa. Tylko w pewnym momencie, gdy Krzyska zaczęła śmiać się zbyt głośno pod działaniem alkoholu, prezesowa powiedziała do niej z lekkim naciskiem:
– Popraw sobie loczek, moje dziecko.
Iza natychmiast wytrzeźwiała.
I znowu taniec w tłumie, stanowiącym jedno wielkie ciało, ciężko i z trudnością, konwulsyjnie krążące. I światła, dźwięki, opary alkoholu, nerwowa, podniecona atmosfera, w której Maja traciła się – i traciła pamięć spraw, które ją tu przywiodły.
Ocknęła się. Pod filarem u wejścia do baru stał nieznajomy, którego spotkała w pociągu. Jego wzrok otrzeźwił ją w jednej chwili. Spostrzegła, że dyplomata trochę zanadto przyciska ją w tańcu i odsunęła się. Spojrzał na nią z oburzeniem i – natychmiast przerwał taniec.
– Odprowadzę panią do stolika – rzekł sucho.
Obraziła się. Cóż on sobie wyobraża?
– Niech pan sam siebie odprowadzi jak najdalej ode mnie. Mnie zależy na utrzymaniu… dystansu – odezwała się w niej dawna panna Ochołowska.
I aby uwolnić się od niego przystąpiła do nieznajomego.
– Dzień dobry panu. Znowu się spotykamy.
– Pani jest z tamtym towarzystwem – tam przy tych dwóch stolikach?
– Dlaczego pan pyta?
– Bo to towarzystwo nie podoba mi się.
– A dlaczego?
– Za dużo cudzoziemców. Za dużo dostojników. I za dużo pięknych kobiet, takich jak pani.
– Takich jak ja, to znaczy jakich?
– Nie tyle zdeprawowanych, ile deprawowanych.
– Jak pan śmie?!
Spojrzał jej w oczy.
– Niech pani się nie gubi.
– Nieee, ja się nie gubię, ja tylko tańczę.
– A wie pani, co ja robię w tej chwili?
– Stoi pan i rozmawia pan ze mną.
– O nie, nie tylko to.
– Więc cóż jeszcze?
– Ja panią szanuję – rzekł z naciskiem. – Niech pani wie o tym, że ja panią naprawdę i szczerze szanuję. Pani jest tego godna, a zresztą to jest mój obowiązek.
Maji krew napłynęła do policzków.
– Nie potrzebuję pańskiego szacunku!
– To nieprawda, bo pani bardzo potrzebuje szacunku. Zresztą to wszystko jedno. Ja panią szanuję i będę szanował zawsze, niezależnie od tego, czy pani chce, czy nie chce.
Spojrzała na niego. Czyżby on chciał ją złapać na szacunek? Nie. Cała jego postać, mocne, stanowcze oczy, kształt głowy – wzbudzały szczególne zaufanie. Był wykwintny – pod względem duchowym. Taki człowiek mógł niespodziewanie obdarzyć kogoś swoim szacunkiem i ten dar należało przyjąć, gdyż był to rzeczywiście dar poważny.
– Pan już odchodzi? – rzekła z żalem, gdy ukłonił się jej w milczeniu.
– Nie mam tu nic do roboty.
– Niech pan zaczeka – szepnęła, rozglądając się trwożnie. – Chcę z panem pomówić. Niech pan przyjdzie pojutrze do kawiarni tutaj na górze. O piątej.
– Dobrze.
Gdy wróciła do stolika, prezesowa zapytała ją:
– Pani spotkała kogoś znajomego?
– Tak – odpowiedziała.
– O, trzeba było mi go przedstawić. Niech pani się nie gniewa na mnie, moja droga, ale jestem jedyną starszą panią w naszym gronie, wy wszystkie jesteście poniekąd pod moją opieką. Nie mam nic przeciwko zabawie, ale formy muszą być zachowane. A co do tego zagranicznika – uśmiechnęła się – to doskonale go pani osadziła! Widziałam. Tych panów trzeba krótko trzymać. Od razu poznać, że pani ma za sobą rasę, tradycję i wychowanie.
Około czwartej nad ranem jeden z przemysłowców uregulował rachunek i towarzystwo opuściło lokal. Maja z rozkoszą wciągnęła w płuca ożywcze powietrze poranka. Ludzie pracy – dozorcy, robotnicy pochyleni nad szynami tramwajowymi, nieliczni przechodnie, spieszący do zajęć o tak wczesnej godzinie – nie zwracali nawet uwagi na zmięte gorsy i twarze wsiadających do samochodów. Przyzwyczajeni byli do tego widoku.
– No i co? – zapytała Róża. Przed spaniem przysiadły jeszcze na obszernym tarasie, skąd widać było Wisłę i Saską Kępę.
– Chcesz żebym ci szczerze powiedziała?
– Naturalnie!
– To wszystko wydaje mi się podejrzane.
Róża zaśmiała się.
– Masz rację! To jest podejrzane! Maja, daj mi słowo honoru, że nikomu nie rozpaplesz, a powiem ci o co tu chodzi. No co? Dajesz słowo?
– Daję?
– Trzymaj!
Rzuciła jej pomarańczę, a sama zabrała się do drugiej i z pełnymi ustami mówiła.
– Widzisz, to jest stowarzyszenie Wzajemnej Pomocy, które założyła prezesowa. Ha, ha, ha! Maja, ty rzeczywiście sobie wyobrażasz Bóg wie co, a tymczasem nic w tym złego nie ma! To tylko doskonały pomysł pani Halimskiej.