Pod koniec dziewiętnastego wieku krążyły, nawet w sferach naukowych, całkiem poważne opinie, że fizyka osiągnęła kres swoich możliwości. Podstawowe prawa rządzące materią i energią – mówiono – zostały zbadane, teraz można je wyłącznie rozwijać, wdrażać, uzupełniać. Brzmiało to wiarygodnie i ściśle jak przystało na Wiek Rozumu.
Niespodzianką, która w efekcie miała skruszyć ten szacowny gmach nauki, okazały się odkrycia Becquerela, Roentgena, później małżonków Curie. Wraz z odkryciem promieniotwórczości zawalił się schematyczny porządek naukowy, a w dalszej kolejności – filozoficzny. Nastał czas względności. Otwarta została puszka Pandory, rozwinięto lont ewentualnej destrukcji świata, tak w przenośnym jak i dosłownym znaczeniu tego słowa. Kiedy pani Skłodowska urabiała ręce po łokcie w rudzie uranowej, na odległym archipelagu rodzili się ci, których w wieku dojrzałym zaskoczyć miał sierpniowy poranek w Hiroszimie…
Ale i zadufany w sobie wiek dwudziesty miał skończyć się niespodzianką. Kiedy wydawało się, że znów nauki ścisłe stanęły przed możliwością wniknięcia w dalszy mikro – lub makrokosmos, kiedy na porządek dzienny wkroczyły dramatyczne wyzwania ekologii i załamały się podstawowe teorie społeczne i polityczne, ludzkość otrzymała nieoczekiwany podarunek.
Czy ktoś coś przegapił, czy też pomógł przypadek? Wynalazek mógł zaszokować. Równie niezwykłe byłoby odkrycie żywego mamuta w Lasku Bielańskim. Inna sprawa, że nikt nigdy go tam nie szukał. Oficjalna nauka boi się jak diabeł święconej wody posądzenia o szamaństwo, nienaukowość. ryzykanctwo.
Wszystkie wielkie ośrodki uniwersyteckie, poligony wojskowe, agendy NASA czy radzieckie instytuty, są w mniejszym lub większym stopniu kontrolowane. Przeplatają się macki wywiadów, szpiegowskie satelity szperają dzień i noc. Naprawdę trudno jednej z wielkich, ubiegających się o prymat stron, zdobyć miażdżącą przewagę, wymyślić coś, czego natychmiast nie kontrolowałaby druga strona.
Jednocześnie minęły czasy, kiedy chałupnik oderwany od świata może spreparować świeżą teorię, rewolucyjną technikę, nową broń.
Czy jest więc miejsce na Ziemi, gdzie poza kontrolą mogłoby urodzić się coś radykalnie nowego?
Jest! RPA! Wyrzutek ludzkości – według jednych, według drugich – oblężona twierdza białych, odcięta embargami, podkopana kryzysami, zagrożona w swej egzystencji, a jednocześnie dysponująca znakomicie rozwiniętą techniką, pionierską medycyną; nieprzypadkowa była przed laty kariera transplantacji, dokonana przez doktora Barnarda. Obok technicznego zaplecza RPA dysponuje pieniędzmi, ma złoto i diamenty platynę i uran. To wystarcza, aby kupić dostateczną liczbę mózgów, zdolnych w którymś momencie zlać się w masę krytyczny sukcesu.
Akcja M. Nie, nie znaczy, żeby o niej nie wiedziano. Odpowiednie teczki spoczywają w CIA, Intelligence Service i wywiadzie radzieckim. Inna sprawa, że wiedziano za mało, selektywnie. Przypuszczano, że jest to desperacka inicjatywa poszukiwania nowych środków do walki z Czarnym Oceanem, inicjatywa z góry przegrana, której staranne rozpracowanie nie ma sensu, gdyż i tak, prędzej czy później, padnie ona pod naporem zwycięskich Zulusów.
Inna sprawa, że akcja M miała parę kręgów wtajemniczenia, ten zewnętrzny, pozornie tylko utajniany, opierający się na masowym drenażu mózgów z krajów wysoko rozwiniętej technologii, i ten super – dyskretny, dziwny.
Dla kręgów M/t ściągano kandydatów starannie, a zarazem – bezprzykładnie. Nie pytano nikogo o dyplomy czy stopnie naukowe. Wyszukując ludzi z pomysłami nie wahano się sięgać po osobników ze skazą w życiorysie. Od tytułowanych luminarzy cenniejsi okazywali się nonkonformiści. Dla nich M/t stanowiła szansę – pieniędzy i myślenia na tematy, jakie nie leżą zazwyczaj na alejkach snobistycznych akademii. Kontrakty były wieloletnie i nieprzytomnie wysokie, a mocodawcy Republiki, która u schyłku lat osiemdziesiątych przeżyła najgłębszy z kryzysów i znów na parę lat odsunęła widmo upadku, nie pośpieszali zbytnio.
Rekrutacja trwała.
I tak z zakładu psychiatrycznego w Dartmoor wydobyto doktora Teda Landleya, osadzonego tam po szale, w trakcie którego zdemolował Królewskie Laboratorium w Cambridge; amok spowodowała wieść o obcięciu przez rząd kredytów na ukochany program. Z ośrodka odosobnienia w Newadzie wykradziono Aldo Silvcstriego, superspeca z dziedziny komputerów, który dzięki cybernetycznym manewrom i fikcyjnym operacjom zgromadził majątek równy fortunie Gettych i wpadł tylko przez swego bratanka, który nieudolnie podrobił podpis na czeku. Paul Lamais został znaleziony w Nowej Legii Cudzoziemskiej, Kornacki, kiedyś doskonale zapowiadający się chemik-teoretyk. prowadził wypożyczalnię wideo w Malmó. Fin Trygwe Viren bawił się w Robinsona w chatce drwala, po tym jak śmiertelnie obraził się na Akademię w Helsinkach, która nie zaakceptowała jego hipotez, a Anatola Izaakowicza Owsiejenkę wyszukano w izraelskim kibucu, gdzie zajmował się wpływem prądu elektrycznego na stymulowanie wzrostu pomarańczy.
W akcji gromadzenia naukowców specjalizowała się pewna międzynarodowa fundacja o tak szacownej renomie, że wprost nie wypada przytoczyć jej pełnej nazwy. Naukowcy przez nią zwerbowani znikali na parę lat, po czym albo wracali jako zamożni ludzie, albo wszelki słuch po nich – wyjątek stanowiły duże przekazy pieniężne dla rodzin – ginął. Dotyczyło to wszystkich uczestników programu M/t.
Roy Ziegler ukończył Princeton z trzecią lokatą. Stwarzało to wspaniałe możliwości startu. I rzeczywiście start miał imponujący, instytuty badawcze biły się o Zieglera, w wieku dwudziestu siedmiu lat uzyskał profesurę. Obok nauki miał jednak Roy dwie sprzeczne, gdy się im folguje w nadmiarze, namiętności – kobiety i wódkę. Tworzyło to prawdziwy trójkąt sprzeczności, w którym dwa boki zaprzeczały trzeciemu. Już w młodości Ziegler zauważył, choćby w szatni po basenie, że jego męskie parametry odbiegają in minus od średniej przeciętnej kolegów. Myślał jednak, że nadrobi ten defekt intensywnymi ćwiczeniami. Niestety. W wypadku Zieglera gdy przychodziło do czynów, kończyło się kompromitacją. Początek flirtu przebiegał zazwyczaj znakomicie, Roy imponował inteligencją, dowcipem, świetnie tańczył i brawurowo prowadził samochód. Kiedy jednak samochód ów wywiózł już żądną przygody koleżankę, laborantkę, czy choćby poznaną w supermarkecie ekspedientkę, i dochodziło do wstępnych pieszczot, w którymś momencie rozlegał się śmiech dziewczyny lub szept niedowierzania – “Ech, biedaku"! Owszem, czasem litość partnerki sprawiała, że dochodziło do finału. Ale i tak sztuka kończyła się na pierwszym akcie. Kuracja hormonalna przyniosła zmianę na gorsze. Mówiąc językiem nauk ścisłych – nie zmieniając masy wzmogła energię. Ta wymagała rozładowania, jako że nagromadzony potencjał potrzebuje wyzwolenia. Weekendy, w tygodniu Ziegler pracował jak szaleniec, wypełniały więc jednorazowe skoki, w coraz to dalsze okolice. W środowisku utrwalała się niepoważna renoma Roya-samca, a obiektami zaspokajania jego chuci stawały się młodociane prostytutki lub potrzebujące szmalu ćpunki.
W rezultacie, jeszcze przed uchwyceniem posady w laboratorium koncernu Exxon, doktor Ziegler złapał złośliwego syfilisa i zmagał się z nim przez parę miesięcy. Potem ożenił się ze spokojną panną Woods, starszą od niego o dziesięć lat, macierzyńską i opiekuńczą.
Pożycie harmonijne i owocne, co roku rodził się mały Zieglerek, nie zaspokajało seksualnych ambicji naukowca. Rosnącą w miarę upływu lat awersję do “chudej gidii" nazywanej żoną, osłabiał jedynie kumpel w płynie Johnny Walker, pocieszycie! i powiernik przydługich weekendów. W odróżnieniu od pani Ziegler, Jaś Wędrowniczek okazał się w pożyciu niesłychanie zaborczy. Z weekendów przerzucił się na poniedziałki, przeniknął do laboratorium, stał się stałym partnerem pięciodniówek, tygodniówek. I wreszcie sprawił, że w wieku trzydziestu pięciu lat profesor Ziegler przestał odróżniać tablicę Mendelejewa od portretu Einsteina. Pani Ziegler odeszła z trójką potomków i gdyby nie życzliwa ręka fundacji, która wygrzebała zdymisjonowanego naukowca z dna rudery w dzielnicy Portorykańczyków i Polaków, jego los byłby typowym losem wielu innych zmarnowanych geniuszy.
Fred Naganiacz – bo takie przezwisko nosił ów palec losu – zaopiekował się Zieglerem. Zaczął od odkażenia, wymycia i ogolenia, potem zapewnił mu dwumiesięczny pobyt w luksusowym ośrodku odwykowym w Nassau, wreszcie dostarczył do Kapsztadu, wcześniej uzyskując cyrograf na dziesięcioletnią pracę naukowca dla Specjalnej Agencji Rządu RPA.
Roy spędził blisko rok w Kraju Przylądkowym. Prowadził badania, publikował w “Physical Review", wypoczywał i nieźle zarabiał. Przez cały czas dyskretnie, acz skutecznie, poddawano go rozmaitym testom. Ziegler wyczuwał, że jego kariera nie jest jeszcze skończona. Choć zniknięcia niektórych z kolegów trochę go niepokoiły. Że coś się kroi sugerowała też pewna rozmowa na trzy dni przed ową dziwną wrześniową niedzielą. I wreszcie w środku przedpołudnia zjawiło się dwóch cywilów, z których jeden okazał legitymację i przedstawił się jako kapitan Maarens. Szeroka, jasna twarz wzbudzała natychmiastową sympatię, wrażenie utwierdzały obyczaje dżentelmena, a miłe uczucia mąciły, może tylko zimniejsze niż tego wymaga norma, oczy, jasnoniebieskie oczy typowego Nordyka.
– Jesteśmy zachwyceni współpracą z panem, profesorze – powiedział Maarens, grzecznie dziękując za drinka. Pańskie wyniki napawają otuchą, gdy myślimy o przyszłości nauki. Toteż chyba nie zdziwi pana, że zamierzamy zaproponować panu zmianę kontraktu. Na korzystniejszy, dużo korzystniejszy.
– To miłe – uśmiechnął się Ziegler.
– Wiążą się z tym pewne niedogodności, przeprowadzka, praca w obiekcie tajnym, ale mam nadzieję, że zarówno sprzęt, jak i towarzystwo, które pan tam zastanie, będzie co najmniej satysfakcjonujące. I niech pan nie myśli, że zwracamy się z taką propozycją do każdego.
– Dziękuję – jeszcze raz uśmiechnął się Roy. – Rozumiem jednak,
że nie dostanę dużo czasu do namysłu.
– Nie – odpowiedział krótko Maarens. Jego milczący towarzysz nie przestawał bawić się szklanką. – Tu może pan zapoznać się z warunkami finansowymi. Na drugim druku ma pan niezbędne ograniczenia. Trzy lata izolacji od rodziny… Ale, zdaje się, że nie jest pan zbyt rodzinnym człowiekiem, profesorze Ziegler.