Литмир - Электронная Библиотека

Przygodo! Przygodo! Jeśli zagniesz parol na człowieka, nie rezygnujesz łatwo. W niedzielę koło południa doktor Rode oznajmił mi, że nazajutrz wybiera się do Pretorii i dobrze by było, gdybym mu towarzyszył. Przygotowania związane z naszym wyjazdem do Nowej Zelandii nabierały rozmachu i wypadało mi załatwić parę drobiazgów związanych z pewnymi utrudnieniami stwarzanymi przez mój życiorys. No cóż, pochodziłem z Europy Wschodniej.

Zgodziłem się ochoczo i wyjechaliśmy wczesnym rankiem. Martha odprowadziła nas do bramy. Doskonale ją zapamiętałem. Stała w zwiewnym szlafroczku, spod którego uwydatniał się rosnący brzuszek, cała utkana ze światła, snu i ciepła. Moja. Stryj gderał, żebyśmy nie żegnali się za długo, bo szkoda czasu, a jak dobrze pójdzie wrócimy najdalej jutro. Nasz pies Krakus, wodołaz wielki jak cielak i czarny jak przywódca Frontu Zulusów, szalał wokół nas, ocierał się, targał za nogawki, aż wreszcie zastawił swym cielskiem wyjazd i cofnął się dopiero po dłuższej perswazji. Zupełnie jak gdyby nie chciał mnie puścić.

Potarmosiłem Krakusa, uściskałem Marthę. Pogłaskałem brzuszek z juniorem. Nie brałem pod uwagę, że przyszła latorośl może być córką. Szofer doktora Rode zatrąbił.

I tak to wszystko zakrzepło w mej pamięci. Pawilony wśród kwiatów, dziewczyna w bieli i różu, i wielki pies u jej nóg. Nie wiem dlaczego przypomniał mi się wtedy inny świat. Mazowiecki kapuśniaczek, winda w akademiku na ulicy Żwirki i Wigury ze zbitą żarówką i autobus na lotnisko Okęcie.

“Jest. Marindafontein. Ziegler".

Te trzy słowa przypomniały mi się nagle, kiedy wałęsając się po stołecznej ulicy stanąłem twarzą w twarz z hotelem Gwiazda Południa. Było wczesne popołudnie. Doktor Rode dał mi trochę czasu i pieniędzy na jakiś prezencik dla Marthy. Swoją drogą ów szorstki w obejściu mężczyzna zaakceptował mnie całkowicie jako członka rodziny. Do umówionego spotkania pozostało mi trochę czasu. Przespacerowałem się dwukrotnie przed fasadą hotelu, nowoczesną, drapowaną roślinnością i z mosiężną płaskorzeźbą Juliusza Verne'a opodal wejścia.

Zastanawiałem się, czy ów Denis Burton ciągle jeszcze czeka na sygnał w apartamencie 333? Niczym ściągany magnesem, albo – lepsze określenie – jak ptak hipnotyzowany przez węża, okrążyłem trawnik i wszedłem do wnętrza.

– Czym mógłbym panu służyć? – obok mnie wyrósł cień w liberii.

– Chciałbym… chciałbym… szukam pewnej damy – wykrztusiłem.

– Nie udzielamy informacji o naszych gościach, proszę pana.

– W takim razie chciałbym zadzwonić – bąknąłem.

– Proszę żeton, automat jest na prawo.

Wykręciłem trzy trójki. Sygnał. Nikt nie odbierał, zapewne lokator wyprowadził się. Podszedłem do lady recepcyjnej zwrócić żeton. W tym momencie wszedł szparkim krokiem czterdziestoletni mężczyzna o białych jak mleko włosach i szczupłej twarzy ozdobionej rogowymi okularami.

– Czy była jakaś wiadomość dla mnie? – rzucił niedbale.

– Nie, mister Burton – powiedział recepcjonista.

Drgnąłem i zawahałem się. Denis Burton omiótł wzrokiem całe pomieszczenie nie omijając mojej postaci, przez moment czułem się jak u Roentgena, po czym skierował się w stronę windy. Miałem ochotę zatrzymać go. Zabrakło mi odwagi.

Zadzwonię z miasta, przekażę te trzy słowa. Po co mam się w to mieszać. Wyszedłem na zewnątrz. Do wyznaczonego spotkania z doktorem Rode pozostało jeszcze pół godziny. Ruszyłem wolno chodnikiem gapiąc się na wystawy. Jako przybysz z innego regionu płatniczego nie potrafiłem jeszcze na dobre przywyknąć do ogromu bogactwa i nieprawdopodobnej nadwyżki towaru nad zapotrzebowaniem. Nie zauważyłem sunącej za mną limuzyny, dopiero gdy uchyliły się drzwiczki i wyskoczył przede mną jakiś drab machający legitymacją, zorientowałem się, że nie jestem samotną jednostką w tłumie.

– Policja. Pan podjedzie z nami…

Zdanie nie zostało dokończone. Funkcjonariusz zwinął się z bólu, a mnie czyjaś ręka gwałtownie pociągnęła w bok. Zawył klakson. Wessało nas jakieś podwórko.

– Szybciej! – wołał mój wybawca.

– Pan Burton?

– Nie ma czasu na prezentacje.

Przeskoczyliśmy przez jakąś barierkę, potem przebiegliśmy dwie uliczki, wreszcie wskoczyliśmy do zaparkowanego wozu.

– Zgubimy durni!

Zdarł siwą perukę. Pozbył się rogowych okularów. Manewrując kierownicą, drugą ręką potargał czuprynę metalicznoczarnych włosów. Potem wyciągnął ze schowka miękki kapelusz i ciemne okulary przeciwsłoneczne.

– Na razie włóż to… Niczego nie rozumiałem.

– W jaki sposób domyślił się pan, że ja właśnie…? – dopytywałem się.

– Wieloletnia praktyka. Poza tym od razu zauważyłem, że jesteś śledzony przez ludzi z sekcji M/t.

– Ja śledzony?

– I to bardzo starannie. Mieliśmy szczęście, że zabrakło ci odwagi zwrócić się do mnie osobiście. Tam w holu mieliśmy słabe szansę. Ale do rzeczy, kto cię przysyła?

– Hindus imieniem David… Ale to dłuższa historia – jąkając się, jakbym dopiero wczoraj nauczył się angielskiego, zrelacjonowałem Burtonowi wydarzenia pamiętnej nocy, pomijając tylko parę naprawdę drobnych szczegółów.

– Przykro mi z powodu śmierci pańskiego przyjaciela – zakończyłem.

Mocno zacisnął szczęki.

– Koszty handlowe. Zresztą ja również nie znałem go osobiście – dodał. – Co ci polecił przekazać?

– Trzy słowa: “Jest. Marindafontein. Ziegler".

Oczy Burtona rozbłysły.

– Brawo, chłopcze. Nie masz pojęcia, jak nam pomogłeś. Teraz tylko jak najszybciej do granicy.

– Do granicy? Ależ ja muszę szybko wracać, mój stryj czeka na mnie i pewnie już się niepokoi.

Wesołe iskierki zatańczyły w oczach mego rozmówcy.

– Synku, zapomnij o stryju, już nigdy nie spotkasz się z nim. Przynajmniej tu w RPA. Jesteś spalony. Sekcja M/t wie już, że przekazałeś dalej wiadomości od Davida. Prawdopodobnie jesteśmy teraz najbardziej poszukiwanymi ludźmi w tym ślicznym kraju. Ale to nie szkodzi. Poradzimy sobie.

– A Martha, moja Martha…?

– Nie sądzę, żeby jej coś groziło. I daję słowo, spotkacie się i to niedługo, w nowym, w nowym – powtórzył z naciskiem – lepszym świecie. A na razie zachowaj spokój. Jeszcze dziś przejedziemy do Mozambiku…

– Przez zieloną granicę?

– Nie chłopcze, całkiem normalnie jak przystało na dyplomatów. Oficjalnie jestem tu delegatem Ogólnoamerykańskiego Kongresu Ochrony Środowiska. W moim prawdziwym wcieleniu mam immunitet i nazywam się Burt Denningham.

8
{"b":"89320","o":1}