– Wsiadaj i kładź się na tylnym siedzeniu – warknął sierżant za kierownicą.
Ekologiczny prorok posłuchał.
Wyjechali na sygnale. Prowadzący wóz podoficer machał tylko ręką mijanym patrolom, przenikał przez blokady, nie zatrzymywany, nie kontrolowany, swój. Przez włączone radio słychać było krzyżujące się meldunki w rodzaju – “Uciekają ku rzece"! Co pewien czas odzywał się charakterystyczny głos Bonnarda: – “Brać żywcem, broni używać w ostateczności". Ponawiały się wezwania o posiłki i karetki. Poza miastem kierujący wozem funkcjonariusz pozwolił Gronerowi usiąść, poza tym milczał. Z autostrady skręcili w boczną szosę, następnie drogę, aby zatrzymać się przy jakiejś szopie czy stajni. Lion wysiadł, sierżant odjechał. Zmierzchało. W stajni pachniało końskim nawozem. Lion ponownie zapalił papierosa. Włączył małe radio wmontowane w zegarek. Po raz kolejny podawano oficjalny komunikat. Zginęło trzydziestu trzech funkcjonariuszy, jedenastu ekologistów i siedem osób przypadkowych. Aresztowano kilkaset osób. Za znaczną liczbą przestępców, którym udało się zbiec, trwał pościg.
Pierwsze komentarze redakcyjne atakowały wprawdzie obie strony, ale więcej dostało się policji. Lion uśmiechnął się.
Około dziewiątej znów zawarczał motor samochodu. Wrócił sierżant. Przyniósł termos i kanapki. Za nim wsunęła się jeszcze jedna postać. Uścisnęła dłoń proroka.
– Dobra robota! Sądzę, że wywoła piorunujące efekty.
Groner wzruszył ramionami.
– Nie wiem, o co wam chodziło. Przestraszyć mieszczucha, zmobilizować przeciwko nam opinię publiczną… Chociaż to tylko jedna strona zagadnienia. Sympatykom, zapaleńcom, akcja posłuży za przykład… Jak to kiedyś ładnie mówiono: za nami pójdą inni… O co wam jednak chodzi, o pierwsze czy o drugie?
– Nie filozofuj, Lion – padła odpowiedź. – Może o trzecie i czwarte.
– Rozumiem, potrzebna wam pożywka kontrolowanego ekstremizmu dla sterowania ludzkimi nastrojami… To jednak kosztuje. Straciłem jedenastu ludzi!
– Sam mówiłeś, za nimi pójdą inni, ale do rzeczy. Wprawdzie należy ci się wypoczynek, na razie jednak nic z biletu do Las Vegas czy Montreux. Wiesz, że jutro zbiera się Konwent w Sztokholmie?
– Nie zostałem zaproszony.
– Jesteś bohaterem dnia.
– Van Thorp nazwie mnie prowokatorem.
– Kończy się jego epoka. A poza tym Konwent nie składa się z samych van Thorpów. Większość uważa, że sprawa dojrzała do zmian strukturalnych ruchu. Wszyscy oglądają się na Komitet Doradczy…
– Mam pomóc w zamachu pałacowym?
– Masz tam być. Większość uważać cię będzie za bohatera. Jednego z tych, którzy nie zawahali się złożyć daniny swej krwi, aby wstrząsnąć opinią industrialnej cywilizacji.
– Pisuje pan w Dzienniku Postępowym, jakbym słyszał wstępniak?…
– Dziennik Postępowy jeszcze dziś zdemaskuje prowokacje policji, przedstawi waszą strzelaninę jako konieczną samoobronę. A dla młodych aktywistów będzie to i tak natchnienie, od miesięcy narzekają, że stoją z bronią u nogi.
– Chciałbym wiedzieć, co tu naprawdę jest grane?
– Za godzinę zabierze cię nasz helikopter. Papiery są załatwione. W Szwecji będziesz koło południa.
– Listy gończe pojawią się wcześniej!
– Spokojnie, Lion. I jeszcze jedno, musisz trzymać się jak najbliżej Komitetu. Czuję przez skórę, że coś knują. I że to nie tylko sprawa wysiudania van Thorpa. Musimy wiedzieć, co mają w zanadrzu…
– Te mięczaki na jarzynowej diecie?
– Zbadaj to Lion… I słuchaj uważnie…
W tym momencie Groner doszedł do wniosku, że pora na zapalenie trzeciego papierosa w tym dniu. Płomyk zapalniczki oświetlił twarz jego rozmówcy. Szlachetne lico profesora Levecque'a.
Komisarz Bonnard stał w magazynie damskiej bielizny, między przewróconymi wieszakami i powaloną szafą jak wrośnięty w ziemię. Jego wzrok skierowany był na pakamerę. Cienką ścianę przestebnowały serie automatów. Funkcjonariusze goniący za uciekinierami uznali za stosowne wpierw strzelać, a później sprawdzić, kto ukrył się za ścianą. Sanitariusze wynosili na noszach zmasakrowane ciała młodych ludzi. Twarz Pauliny pozostała nie uszkodzona. Jedyny pocisk trafił ją w serce. Piękna, teraz kredowobiała twarz przypominała rzeźbę jej imienniczki, siostry Napoleona, którą Marcel widział ongiś w rzymskiej Villi Borghese. To było jeszcze przez urodzinami małej. A teraz nie żyła.
Marcel wiele lat był dobrym, a nawet bardzo dobrym policjantem. Wypełniał rozkazy, sam rozkazywał. Nie zastanawiał się dlaczego, a co najwyżej – jak.
Miał bronić społeczeństwa. Więc go bronił. Ścigał gangsterów, gwałcicieli, handlarzy narkotyków i politycznych dewiantów. Ścigałby ich i dalej. Teraz jednak zwątpił we wszystko. Nie wiedział, kogo bardziej nienawidzi, Arkadyjczyków, którzy pierwsi otworzyli ogień, swych nadgorliwych podwładnych, Levecque'a, którego agenci przysięgali, że ekologiści nie będą uzbrojeni, czy siebie?
– Panie komisarzu!
Odwraca się półprzytomny. Jak przez mgłę widzi szczupłą sylwetkę Geldera.
– Nasi ludzie zgubili prowodyra. Mikę, który go śledził, dostał nożem pod żebro w garażu.
W tej chwili Marcela nie obchodzi ani prowodyr, ani wszyscy ekologiści świata. Rzuca machinalnie.
– Roześlijcie rysopis, nie może wymknąć się z kraju.
Chwilę później dostaje następny meldunek. Karetka z dziesiątką Arkadyjczyków, którzy poddali się policji, została zatrzymana przez zamaskowanych terrorystów. Aresztowani zbiegli. Pozostałe oczka sieci też okazywały się za szerokie. “Bezbronna młodzież" nazbyt łatwo wymykała się uzbrojonym łapaczom.
I wtedy, po raz kolejny, Bonnard zastanowił się nad możliwością prowokacji.
Na południowy wschód od Sztokholmu, opodal osad Tyraso i Bolmura, rozciąga się przepiękna okolica pełna zatok, jezior, strumyków i wodospadów, przy czym jedynie smakując wody można ustalić, czy jest to już morze czy jeszcze jezioro? Lesista okolica obfituje w ryby i jest rajem dla wędkarzy. W zieleni kryją się rzadko rozsiane wille czy raczej małe pałacyki. W jednym z nich czwartego marca spotkało się pięciu dżentelmenów i jedna dama – nieformalny Komitet Doradczy Konwentu Ekologistów zrzeszający kilkadziesiąt organizacji o różnych odcieniach zieleni z wszystkich 'kontynentów. Od czasu kiedy partie ekologiczne stały się w wielu krajach liczącą siłą, powstała konieczność synchronizowania ich działań. Zadanie było trudne i napotykało olbrzymie opory. Debaty Konwentu wlokły się, opóźniane przez nie kończące się dyskusje proceduralne i spory kompetencyjne. Prawdę mówiąc – sami ekologiści znajdowali się między młotem swych haseł a kowadłem rzeczywistości. Nie udało im się zamknąć ani jednej większej elektrowni atomowej, a wdrażane przepisy o ochronie środowiska miały bardziej spektakularny niż konstruktywny charakter. Świat zanieczyszczał się, rozmnażał i ogałacał z surowców oraz puszcz może o ułamek ułamka wolniej.
Wielu obwiniało o to van Thorpa. Flegmatyczny Holender, systematyczny i rygorystyczny wobec przepisów, był człowiekiem kompromisu i nie nadawał się zdecydowanie na przywódcę antyprzemysłowej krucjaty. Nic dziwnego, że Komitet Doradczy, ciało z założenia usługowe, musiał stać się z czasem konkurencją prezydium.
Ziu-Dong z Korei Południowej, Burt Denningham z Los Angeles, ostra jak piła widiowa Włoszka Maria Bernini, Alberto Tardi z Argentyny, Szwajcar Helmut Lindorf i czarnoskóry Red Gardiner reprezentujący Wielką Brytanię – oto szóstka gniewnych ludzi, którzy coraz wyraźniej dominowali w ruchu.
Panna Bernini objawiała się opinii publicznej jako demaskatorka wielkich trustów w Lombardii. Pastor Lindorf prowadził wzorową gminę ekologiczną w kantonie Vallais. Tardi, maniakalny wręcz zwolennik rozwiązań biologicznych w gospodarce, był wykładowcą na uniwersytecie w Rosario. Red Gardiner zaczynał w ruchach mniejszości rasowych, później dość zręcznie zmieniał barwy polityczne i obecnie zasiadał w parlamencie z ramienia Królewskiej Partii Naturystycznej i stowarzyszonego z nią ugrupowania Wyzwolenia Homoseksualistów. Ziu-Dong do niedawna był przywódcą światowej Federacji do Walki z Narkomanią, ale pokłócił się z zarządem i ostentacyjnie wystąpił z organizacji, unosząc archiwum i doskonałą znajomość azjatyckich mafii, tajnych związków, kanałów przerzutu ludzi i idei.
Najciekawszą postacią w całym tym towarzystwie był chyba Denningham. Pisarz, podróżnik, wizjoner, bywał na zmianę ozdobą snobistycznych salonów i zakazanych melin. Swego czasu kandydował do Literackiej Nagrody Nobla, ale odpadł, powinęła mu się noga również w polityce. Do ekologistów przystał niedawno, ale od razu dał się poznać biorąc udział w błyskotliwych kampaniach przeciwko zbyt liberalnemu, wobec wielkich korporacji, ustawodawstwu w USA. Złośliwi twierdzili, że uwodzi pannę Bernini, żyje z Gardinerem, modli się u Lindorfa, robi interesy z Ziu-Dongiem i z przyjemnością nabija się z safandułowatego Tardiego. Może była to prawda. Żywy jak rtęć Burt lubił wszystko, od wyścigów konnych do rybek akwariowych, i w równym stopniu znał się na filatelistyce jak i na uprawie orzeszków ziemnych. Ochotniczo walczył na Bliskim Wschodzie, przeżył parę lat w gminie wegetarianów, a nawet grał w dwóch filmach jako kaskader.
– Panowie, przepraszam Mario, pani i panowie – mówił, niedbale wymachując cygarem – pozwoliłem sobie zaprosić was tutaj w trybie pilnym, ponieważ mam dla was ofertę nie do odrzucenia.
– Nasze spotkania są źle widziane w Konwencie – zarzucają nam nieformalne konspiratorstwo – bąknął Lindorf.
– Konwent? Proszę nie wspominać mi o tych nudziarzach. Moja oferta dotyczy stawki, o jakiej nie śniło się nikomu z nas.
– To znaczy?
– Możemy dokonać wielkiej zmiany. Doprowadzić do odwrócenia biegu wydarzeń prowadzącego nas dzisiaj do ekologicznej zagłady.
– Tak od razu? – uśmiechnął się ironicznie Gardiner – przecież to niewykonalne.
– Wykonalne. Potrzebujemy do tego małego drobiażdżku.
– Jakiego?
– Władzy, nieograniczonej władzy nad światem.
– Bagatela – uśmiechnęła się Maria.
– Zwołałem państwa tutaj, ponieważ możemy zdobyć ją w ciągu miesiąca – powiedział Burt takim tonem, jakby chodziło o pół butelki whisky.