Przez moment panowała cisza, wszystkie oczy wpatrywały się w Denninghama z podziwem, niedowierzaniem, zazdrością.
– Czy moglibyśmy dowiedzieć się czegoś konkretniejszego? – zapytał w końcu Tardi.
– Jutro dokonamy małego eksperymentu na potwierdzenie prawdziwości mych słów, dzisiaj chciałbym jedynie prosić was o wybaczenie.
Lekki szmerek.
– Działałem samowolnie, bez waszych upoważnień. Gdybym przegrał – sam oddałbym się do dyspozycji sądu organizacji. Ale nie przegrałem. Otóż ponad rok temu pewien mój przyjaciel z dawnych lat, więcej niż przyjaciel, prawie brat z brudnego zaułka w San Francisco, przekazał mi informacje o pewnym wynalazku. Dopiero we wrześniu zeszłego roku udało mi się wysłać na miejsce mojego człowieka. W październiku mogłem przystąpić do konkretnych działań.
– Mówisz okropnymi zagadkami, Burt – niezadowolenie przebijało z głosu panny Bernini. Nie masz do nas zaufania? Co to za wynalazek, na czym polega?
– Zobaczycie jutro. I ręczę wam, że od piątego marca zacznie się liczyć nową epokę.
– W takim razie – przerwał emfatyczne zapewnienia nie tający zniecierpliwienia Gardiner – po co nas tu dzisiaj ściągnąłeś?
– Żeby ustalić linie postępowania na posiedzenie Konwentu oraz przygotować jutrzejsze spotkanie.
– Przeholowałeś profesorku – mówi Admirał gryząc cybuch fajki, bez zmieniania swego stałego tonu łagodnej perswazji – ofiary, zniszczenia… Tego nie przewidzieliśmy.
Levecque nerwowo kręci się na fotelu. Nie znosi dymu, który szkodzi przecież zdrowiu, podrażnia śluzówki, a u niego osobiście powoduje zaparcie stolca. Ekspert jest hipochondrykiem i nerwusem. Nie lubi też, jak przekwalifikowani, z grubsza ociosani sierżanci, bo do takiej kategorii zalicza Admirała, pouczają jego, arcymózgowca.
– Wszystko rozegrało się zgodnie ze scenariuszem. Upiekliśmy równocześnie dwie pieczenie. Opinia publiczna zaaprobuje wypalenie ekstremistycznej zarazy do końca, a akcje Gronera w Zielonej Międzynarodówce wzrosną jak temperatura na termometrze wrzuconym do herbaty.
– Jesteś pewny Gronera, to przecież wariat?
– Pracuje dla mnie od lat. Mamy go w ręku. A teraz ma szansę wejść do kierowniczych gremiów Konwentu. A tam nie mieliśmy dotąd swoich ludzi. Ciągle brakowało nam informacji.
– Czy pan nie przecenia zagrożenia ze strony tych jaroszy?
– Obawiam się, że coś knują. Groner ma to wyjaśnić.
– Cóż mogą knuć? Według najbardziej zawyżonych danych stanowią znikomy odsetek wyborców, a tam gdzie dostali się do rządów – mieszczanieją i odchodzą od skrajności. Prawdziwych ekstremistów jest niewielu. Cóż mogliby nam zrobić?
Levecque macha rękami, odpędzając od siebie kłęby dymu.
– Chcę zachować ostrożność. Jutro, pojutrze, będę wiedział, co chowają w zanadrzu.
– Jeszcze jedna sprawa – mówi Admirał. – Komisarz Bonnard robi bezsensowne afery. Oskarża pana o prowokację, o niepotrzebne inspirowanie zamieszek.
– Bonnardowi dawno należy się emerytura. To funkcjonariusz ze starej szkoły. I to podstawowej. Żadnych szerszych horyzontów. Prawo, porządek, to jedyne kategorie, które do niego trafiają.
– To idealny policjant.
– Idealni policjanci mogą funkcjonować w idealnym społeczeństwie, a tu idzie o wielką stawkę.
– Przesadzasz, Levecque. Owszem, załatwimy mu teraz urlop, Gelder przejmie jego sprawy, ale czy emerytura?
Profesor zastanawia się nad argumentem, który wstrząsnąłby kanciastym mężczyzną w mundurze, ale rezygnuje, żal mu nerwów. Mówi więc tylko:
– Jutro lecę do Sztokholmu. Jeśli się omyliłem w moich podejrzeniach, złożę dymisję.
– Dobra, dobra – mówi pojednawczo zwierzchnik. Mamy do ciebie pełne zaufanie. Tylko nie przesadzaj. A Bonnardem się nie przejmuj. Wypocznie, zmieni zdanie…
Levecque nie lubił głównych wejść. Nie leżało to w jego naturze. Od czasu kiedy w college'u został osobistym informatorem rektora, co zresztą nie przeszkodziło mu być aktywistą studenckiej rewolty, starał się zawsze wchodzić od tyłu. Nie lubił szerokich oświetlonych przestrzeni, przedkładając nad nie kuchenne schody, wąskie pasaże lub intymne gabinety. Opuszczając Kwaterę wejściem aprowizacyjnym przeszedł wąską willową uliczkę, aby przy szerokiej alei kiwnąć na pierwszą przejeżdżającą taksówkę. Dochodziła północ, ale dzień pracy profesora najwyraźniej jeszcze się nie skończył. Wysiadł w pobliżu ulicy rozrywkowej, rozbłyskującej teraz tysięczną mozaiką neonów – krzykliwymi reklamami najnowszych filmów, z których większość, jak “Piraci II" lub “Rambo XXIV", powtarzały schematy głośnych szlagierów lat osiemdziesiątych. Ekspert nie skręcił jednak do żadnego z kin, pogardził kabaretami, których zalety nachalnie polecali naganiacze, i zaledwie przez mgnienie oka przypatrywał się ordynarnej reklamie live-showu. Profesor lubił załatwiać te sprawy intymniej, w zaciszu swej garsoniery lub na jachcie któregoś z wysoko postawionych przyjaciół. Jak każdy kurdupel uwielbiał wysokie, bujne blondyny, najlepiej w okularach, po których zdjęciu ich twarze przybierały bezmyślny i bezbronny wyraz kobiecej głupoty. Ta nigdy nie przestała go zachwycać.
W ciemnawym zaułku na zapleczu teatrzyku Fotele cicho otworzyły się drzwi ciemnogranatowej limuzyny. Levecque wsiadł. Wóz ruszył prawie bezszelestnie. Na oświetlonej tablicy można było zauważyć numery i litery wskazujące, że jest to samochód należący do korpusu konsularnego. Ktoś obserwujący to wszystko zza węgła, nie miał wątpliwości do biura jakiego radcy handlowego należy limuzyna.
– Ładnie Levecque, bardzo ładnie – powiedział do siebie stojący w mroku mężczyzna zamykając notes, po czym skierował się do pobliskiego baru. Tam wykręcił znajomy numer telefonu.
– Nie pomyliłeś się, Marcel, był w Direction du Surveillance, a teraz informuje pana radcę z ambasady naszych przeciwników. Nie ma co, obrotny kurdupel.
– Czy to wszystko, Loulou?
– Sprawdziłem w SAS-ie, ma wykupiony bilet do Sztokholmu. Aha, odwołał swoje spotkanie z małą Madeleine. Nawał pracy.
– Brawo mój drogi, dziękuję.
Bonnard odkłada słuchawkę. Stoi w pidżamie w środku wielkiego przedpokoju. Obok są uchylone drzwi do pokoju Pauliny, pokoju, który zawsze pozostanie już pusty. Przez takich jak Levecque…
Obsesja, nie, to coś więcej niż obsesja. To już nie pierwszy raz spotkał się z dwuznaczną rolą profesorka. Krach operacji wiedeńskiej, afera w Instytucie Lotniczym. Bonnard należał do tych funkcjonariuszy, którzy lubią robotę zabierać do domu. Wiedział wprawdzie, że Levecque działa na innej płaszczyźnie, lecz jako uczciwy obywatel nie mógł być obojętny wobec jego zdrady. Jeśli podejrzenie było niesłuszne, to i tak wymagało sprawdzenia. Dlatego, choć zmiażdżony bólem, postarzały w ciągu paru godzin o dobre dziesięć lat, komisarz nie omieszkał jeszcze z domu towarowego zadzwonić do swego przyjaciela i zlecić mu śledzenie rządowego doradcy.
– Jest pan przemęczony, drogi komisarzu. Przemęczony i przewrażliwiony. – Człowiek-Cytryna najwyraźniej nie jest zachwycony rozmową. Dochodzi szósta rano, siedzą w małym bistro i piją kawę. – Wnioskuje pan znając detale, kamyczki mozaiki, a ja nie jestem upoważniony, aby wtajemniczać pana w całość subtelnego ornamentu. Kontakt z radcą handlowym i już zdrada…? A może tylko posunięcie z zakresu obowiązków. Do nas, szaraków, należy wypełnianie obowiązków, politykę robi się gdzie indziej.
– Ależ majorze…
– Bardzo proszę bez tytułów. Pojedzie pan teraz na urlop. Wypocznie, a potem się zobaczy… Nie myślał pan o dłuższym wypoczynku?
– Czy to propozycja emerytury?
– Skądże… zresztą przecież ja nie jestem pańskim zwierzchnikiem. Pracujemy jedynie w zaprzyjaźnionych instytucjach. To znaczy, mam nadzieję, że zaprzyjaźnionych. No, czas na mnie. Może gdzieś pana podrzucić, komisarzu?
– Dziękuję, przespaceruję się.
– I proszę nie myśleć więcej o Levecque'u. To człowiek trudny, ale nasz. I jeszcze raz moje najszczersze wyrazy współczucia.
Bonnard machinalnie ściska podaną rękę i wychodzi. Na ulicy pojawiły się już paczki porannej prasy. Zaczął się piąty marca.