Życia w żadnym wypadku nie można przyrównać do mechanizmu, w którym wszystkie tryby, łożyska, dźwignie i przekładnie działają precyzyjnie zsynchronizowane ze sobą. Znacznie trafniejszą metaforą byłby tu stół bilardowy, i to nie w trakcie partyjki gry, lecz podczas jakiejś olbrzymiej wielobilowej piramidki. Kontrolujemy dokładnie pierwsze uderzenie i ruch dwóch, trzech bil, ale przecież niechcący, lub przypadkowo, uruchamiamy również pozostałe, tworzy się bałagan, gipsowe kulki z głuchym łomotem wpadają do otworów, a do końca nikt nie wie, jaki będzie rezultat uderzenia.
Wynalazek Virena, szlachetne wizje Denninghama, ambicje Levecque'a, Gardinera i Gronera, wreszcie nieustępliwe śledztwo emerytów z paczki Bonnarda, stanowiło tylko część elementów karambolu. Dodajmy do tego szamotaninę spanikowanego Janka Pawłowskiego, zawodność ludzkich koncepcji, wpływ czynników niezależnych, a otrzymamy galimatias, którego efektów nikt nie był w stanie przewidzieć. A już najmniej parumiliardowa ziemska populacja, o której losy toczyła się gra.
Plan Denninghama już poznaliśmy w zarysie. Opierał się on na opanowaniu promu California i zlikwidowaniu w ciągu paru godzin całej ziemskiej jądrowej infrastruktury. Jednocześnie Ziegler i bojowcy Ziu Donga wraz z Barbarą mieli przechwycić uwięzioną w lagunie Raronga Mątwę 16. Przejęcie przez zmobilizowanych ekologów kluczowych punktów na Ziemi i doprowadzenie do historycznej zmiany, miało być już właściwie dopełnieniem formalności.
Zamysły Gardinera zakładały, że gdy Denningham wykona swój plan, zostanie usunięty, a jedyny rezerwuar broni nuklearnej przechwyci Groner. Koncepcja Levecque'a różniła się tu jedynie w kwestiach dalekosiężnych. Profesor widział bowiem w przyszłym świecie dla siebie zgoła inne miejsce, niż chcieli mu wyznaczyć pozostali triumvirowie.
Na razie jednak współpracowali solidarnie i szło im wyjątkowo dobrze. Nafaszerowanie Barbary izotopem podanym w kawie podczas sfingowanego przesłuchania w Kinszasie było pomysłem profesorka.
Zrealizował go Gardiner przy pomocy swoich ludzi. Zauważmy, że częste zmiany przesłuchujących podyktowane były niezwykłym humanitaryzmem Reda. Nie chciał, aby ktokolwiek z jego współpracowników przebywał dłużej niż to konieczne w zasięgu promieniotwórczej substancji.
Pomysł – zaiste szatański -nie był tylko sposobem egzekucji o opóźnionym zapłonie – pragnąc dotrzeć do kryjówki Denninghama należało naznaczyć dziewczynę. Nadajnik radiowy zostałby z pewnością wykryty, Lenni Wilde należał do profesjonalistów, natomiast komu przyszłoby do głowy badać pannę Gray licznikiem Geigera? Chociaż gdyby do spotkania z ojcem doszło nie w hotelu a na opuszczonej farmie, gdyby Barbara poprosiła o zademonstrowanie jej emitora kappa, śmiercionośny ładunek uległby neutralizacji przed upływem czterdziestu ośmiu godzin. A tak, obserwowana z parusetmetrowego dystansu przez odpowiedni czujnik, Barbara doprowadziła postępujących za nią obserwatorów – Gronera i Maggi – nie tylko do Burta, ale dużo dalej. Red nie miał pojęcia, że tak łatwo jego ludzie znajdą się w samym sercu wielkiej operacji…
A czego chciał, czego pragnął w wigilię akcji ekskomisarz Bonnard? Przyłapania Levecque'a na gorącym uczynku, zdemaskowania go przed mocodawcami, tak by prawo zatriumfowało, a śmierć Pauliny została pomszczona.
W swych poczynaniach miał rychło otrzymać osobliwe wsparcie.
Późnym wieczorem Człowiek-Cytryna został ściągnięty do wiejskiej rezydencji Admirała. Tryb wezwania dowodził znacznego pośpiechu, starszy pan przestrzegał bowiem ścisłej separacji życia prywatnego i służbowego. Kamerdyner wprowadził majora do oranżerii, w której szef igrał ze stadkiem ulubionych dalmatyńczyków. Charakterystyczne było, że nie poprosił majora, aby ten spoczął, tylko od razu przystąpił do rzeczy.
– Słuchaj. Nie podoba mi się to wszystko – zaczai krótko, a po skórze oficera przebiegł dreszcz. Nigdy dotąd wytworny szef Sekretnej Służby nie zwracał się do niego w ten sposób. – Nadal wierzysz Levecque'owi…?
– Jak dotąd nas nie zawiódł.
– Są sygnały, że szykuje się jakiś gruby numer organizowany przez ekologistów.
– Wiem, Dzień Protestu…
– Nie mów mi o takich duperelach! Jakaś wielka prowokacja, sabotaż! Przecieki nie precyzują dokładnie. Ale ma to się zdarzyć już w tych dniach. Musimy wiedzieć co planują? I jeszcze jedno. U Zielonych aż się gotuje, a nasz kochany Levecque niczego nam nie sygnalizował. Przeciwnie, usypiał naszą czujność. Kto wie, czy nie wprowadzał w błąd?
– Mam go wycofać?
– Najpierw z nim porozmawiaj. Obecnie jest w drodze do Miami. Akurat ściągnęła tam cała czołówka ekologistów. Są Denningham, Gardiner…
– Nadzwyczajne posiedzenie Prezydium Konwentu, wiedzieliśmy o nim od tygodni…
– Mamy sygnały, że będzie absolutnie nadzwyczajne! Aha, jeszcze jedno. Czy wiesz, że do Miami udał się również nasz poczciwy Bonnard?
– Może na wypoczynek, ma ostatnio dużo czasu?
– Tracisz węch, stary – w głosie Admirała zabrzmiało co najmniej trzy czwarte dymisji. – Bonnard zdaje się nie przyjął do wiadomości swojego zwolnienia. Wiem, że z archiwum brał dossier ekologistycznej wierchuszki, że utrzymuje rozległe kontakty z emerytowanymi policjantami innych krajów. Mam podstawy mniemać, że lada chwila otrzymamy od niego stosowny raport.
– O czym?
– O Levecque'u.
– No, cóż, profesor to stała obsesja Marcela, oskarża go o śmierć córki, a przecież wiemy, że zginęła wskutek zbiegu okoliczności. Zresztą po co gówniara pchała się do organizacji Arkadyjczyków! Niemniej zgadzam się z pańskimi spostrzeżeniami, ostatnio nie mam z profesorem takiego kontaktu psychicznego jak dawniej.
Twarz szefa pozostała chmurna, mimo że ulubiony dalmatyńczyk z upodobaniem lizał jego ręce.
– Sprawdzisz to, nawiążesz współpracę z Bonnardem. I obaj, obaj, będziecie ze mną w kontakcie. Aha, dostaniesz samolot, tak byś znalazł się na miejscu przed świtem. Mamy teraz dwudziestą drugą trzydzieści, w Miami jest wpół do szóstej wieczorem. Maszynę przygotują ci za dwie godziny… Wszystko jasne?
W drodze na wojskowe lotnisko major skręcił jeszcze do jednego ze swych mieszkań, gdzie stale czekał na niego kompletny ekwipunek. Kiedy zatrzymał się pod bramą, jakiś facet wyszedł z cienia i poprosił go o papierosa, a potem gestem głowy wskazał limuzynę zaparkowaną opodal. Człowiek-Cytryna spodziewał się tego spotkania. Teraz brała go w obroty druga strona. Czyżby sprawy stały aż tak źle?
– Z kim grasz? – zapytał mężczyzna głosem, w którym brzmiał wyraźnie cudzoziemski akcent…
– Pan radca? Osobiście… – nie potrafił ukryć zdumienia.
– Lecisz do Miami?
– Tak. Już wiecie?
– A dokąd miałbyś lecieć o tej porze. Słuchaj. Twój przyjaciel Levecque zaczął najwyraźniej grać na własny rachunek. Od paru tygodni otrzymujemy od niego mylne informacje.
– Nie wy jedni – major w krótkich słowach streścił rozmowę z Admirałem. Dyplomata wydał się nie być zaskoczony. – Tylko że ja myślałem, że to wszystko Al robi dla was.
– Nie robi.
– Ma zostać zlikwidowany? – spytał Człowiek-Cytryna.
– Nie teraz. Ma zostać napomniany! My zaś musimy wiedzieć, co knują ekologiści i w odpowiednim momencie włączyć się do akcji.
– Boję się, że Bonnard może nam zdrowo namieszać. Podejrzewa Levecque'a o współpracę z wami.
– Rozumiemy, że rozwiążesz ten problem… Jeszcze jedno. Nie przejmuj się niczym, po tej akcji zostaniesz wycofany.
Ostatnia obietnica zabrzmiała jak triumfalna pieśń. Major szybko opuścił wóz i rozglądając się czujnie wbiegł do bramy. Chyba nikt go nie obserwował.
Dochodziła jedenasta w nocy, gdy czarterowy liliput wpasował się w świetliste linie pasa startowego Raronga Airport, wybiegającego groblą daleko w głąb płytkiej laguny. Całą drogę Maggi spędziła u boku Wanga. Mówiła mało, o szczegółach akcji nie wiedziała przecież nic, ale robiła niesłychanie mądre miny.
– Wiesz, co robimy po wylądowaniu? – zapytał w pewnym momencie komandos, którego mikry wygląd nieraz wprowadzał w błąd handlarzy opium i ludzi triad.
– Naturalnie – odpowiedziała – ale chciałabym abyśmy powtórzyli wszystko punkt po punkcie, aby nie wkradły się żadne niejasności.
– Udajemy się na kwatery, robimy mały rekonesans i przygotowujemy się do akcji. W tym czasie ty znajdziesz Zieglera. Profesor przekaże ci swoje obserwacje i uwagi do generalnego planu operacji. Potem spotkamy się w trójkę…
– Wiem, wiem – Maggi oddycha z ulgą, ponieważ dzięki zapobiegliwości swych mocodawców nauczyła się wszystkich ważniejszych twarzy na pamięć i jest pewna, że rozpozna Roya. Z tego co wie, Ziegler widział pannę Gray tylko raz i to z daleka, w czasie burzy piaskowej. Powinno się udać.
Po drodze ku schodkom, w korytarzyku maszyny, dłoń agentki styka się z ręką pastora. Kilka znaczących uścisków i wszystko jest jasne. Działaj, Maggi!
Komandor Bowling był już bardzo pijany. Sportowiec za dnia, nie przegapił żadnej okazji, aby popić sobie w nocy. Zresztą jego organizm znosił te wyczyny z podziwu godną tolerancją. Teraz wilk podmorski zmętniałym wzrokiem wpatrywał się w szczupłą sylwetkę specjalisty od skorupiaków, nie zaprzestając opowiadać jakiejś nieprawdopodobnej historii, która rozegrała się na Oceanie Arktycznym przed dziesięciu laty. Bowling, wówczas drugi oficer atomowej łodzi podwodnej, znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Generalna awaria układu zasilania sprawiła, że łódź ugrzęzła. Oczywiście mogłaby się wynurzyć, gdyby nie parumetrowej grubości kra zalegająca ściśle ten rejon Oceanu Lodowatego.
– Prawdziwe tchnienie śmierci… – stwierdza komandor i strzyknięciem palców zamawia jeszcze jedną lampkę. A może jednak się napijesz? Za sukces! Pojutrze przypływ osiągnie swe maksimum i wyrwiemy się wreszcie z tego cholernego grajdoła.
– Nie, dziękuję – Ziegler leniwie sączy coca-colę, wściekły z powodu ssania w dołku. Jest niespokojny. Od czasu swej kuracji nawet w rozrywkowych salonach Marindafontein ani razu nie przyszła mu chętka na picie. Jakiekolwiek myśli na ten temat przeganiała od razu fala obrzydzenia i dobrze ustawiona psychologiczna blokada. Teraz jednak… stres, oczekiwanie. Idiotyzm. Oczywisty idiotyzm! Pociągnął mocniej coca-coli. Roy zbyt dobrze znał swój organizm. Wypicie małego kieliszeczka przerwałoby całą kunsztownie wzniesioną zaporę… Nie, w życiu!