Литмир - Электронная Библиотека

9 marca

W malowniczym zakątku Badenii, w jednym z licznych wąwozów w jakie obfituje Schwartzwald znajduje się prywatny pensjonat doktora Horstheima, światowej znakomitości w dziedzinie rehabilitacji. Pensjonat przeznaczony jest dla ludzi bogatych, a ze wszystkich haseł wymyślonych przez Hipokratesa i jego następców najwyższą cenę ma w nim jedno – dyskrecja. Ani prasa, ani nawet policja, nie mają wstępu na teren, gdzie można powiększyć piersi następczyni tronu, poprawić nosek gwieździe filmowej, czy złożyć z kawałków rajdowego championa. Kiedy tylko według mass mediów jakaś postać z pierwszych stron gazet udaje się w niejasnym celu do renomowanej kliniki, można domniemywać, że w istocie przewożona jest dalej, aby po wielu manewrach maskujących, wylądować na prywatnym lotnisku na płaszczyźnie powyżej pensjonatu. Zresztą określenie “pensjonat" nie oddaje w pełni istoty zakładu doktora Horstheima. Posiada on bowiem dwie znakomite sale operacyjne i supernowoczesną stację analiz, wyposażoną w pełny zestaw aparatury od tomografów komputerowych do interholografów.

Po zabiegach i intensywnej terapii pacjenci przenoszeni są do luksusowych pawilonów ukrytych w lesie, gdzie samotnie, lub w towarzystwie wykwalifikowanych pielęgniarek, lektorek, czy nawet gejsz, mogą dochodzić do zdrowia. Podziemny basen i kort tenisowy, sale gimnastyczne i gabinety odnowy biologicznej. Pacjenci są odseparowani i mogą stykać się ze sobą jedynie za zgodą obu stron. Obowiązuje natomiast ścisły zakaz wizyt z zewnątrz…

Pielęgniarka odwinęła bandaż i podała lustro. David przymknął oczy. Spodziewał się zobaczyć twarz Frankensteina. Zaczerpnął powietrza, a potem desperacko podniósł powieki na pełną szerokość.

Domniemany Frankenstein okazał się przystojnym człowiekiem o otwartej, jasnej twarzy i płomiennorudych, irlandzkich włosach. Davidowi zdawało się, że już kiedyś widział tę twarz, miał jednak absolutną pewność, że nie było to jego własne oblicze…

Jasny europejski pigment, inne proporcje nosa, ust. Nawet oczy wydawały się jaśniejsze. Niedawny Hindus wyglądał na rodowitego Irlandczyka. Dass przyjrzał się swym dłoniom. Nie, te pozostały nadal drobne, nieomal kobiece, ale ich barwa również uległa zmianie. Przez chwilę targała nim upiorna myśl – przeszczepili mój mózg w inne ciało. Wstał. Zrzucił koszulę. Tu ślady przebytych kontuzji były wyraźniejsze. Siatka blizn, pozostałość przeszczepów skórnych, wreszcie doskonała proteza zamiast lewej nogi, której nie udało się jednak uratom wać po katastrofie samochodu, przypominały o wydarzeniach sprzed paru miesięcy. O ile jednak chirurg zajmujący się resztą ciała mógł być jedynie znakomitym rzemieślnikiem – twarz wyglądała na dzieło Michała Anioła chirurgii plastycznej.

Dass czytał kiedyś o doświadczeniach ze zmianą pigmentacji. Stosowano już pewne zabiegi mogące niwelować odbarwienia ciała wynikłe z przeszczepów lub oparzeń. Nie miał – pojęcia, że możliwe jest już zmienianie zabarwienia całego osobnika. Pomyśleć tylko, ileż to lat kolorowi marzyli o przemianie w białych, dziś stało się to możliwe, choć akurat status białego człowieka wyraźnie podupadł…

Oczywiście David był uprzedzony o fakcie zmiany swej powierzchowności – nie umniejszyło to jednak jego zaskoczenia.

– Czy jest pan zadowolony? – doktor Horstheim cofnął się o krok i spoza grubych, pozbawionych oprawek szkieł przyglądał się swemu dziełu.

– Jestem trochę…

– Zaskoczony? No cóż, normalny, zdrowy objaw, ale to minie. Słyszałem, że jest pan w dobrej formie, ćwiczył pan przez ostatnie dni. Dlatego na operację twarzy zdecydowaliśmy się na samym końcu, kiedy organizm doszedł do siebie po wstrząsie poprzednich zabiegów. Jak noga?

– Lepsza niż własna. – Dass mówił o tyle szczerze, że sam nie dałby nawet za całego człowieka jednej dziesiątej sumy, którą pochłonęło doskonałe urządzenie ortopedyczne.

– Powinien pan zostać u nas jeszcze ze dwa tygodnie, ale pańscy przyjaciele gwarantują panu opiekę nie gorszą od tutejszej.

– Moi przyjaciele? – powtórzył w duchu. Od chwili, kiedy pod Marindafontein stracił przytomność, nie widział ani Denninghama, ani tego młodego chłopaka, lana, ani pięknej dziewczyny w kostiumie pielęgniarki. Potem, kiedy ocknął się tu w klinice, cała przeszłość wydawała mu się archipelagiem poszarpanych faktów, mirażem zdradliwych płycizn nieświadomości. Cały czas jednak intuicyjnie czuł, że jest pod właściwą opieką, że akcja się powiodła, toteż ze stoickim spokojem zajmował się rehabilitacją. I czekał.

– Jest gość do pana – powiedziała pielęgniarka – przepisy uniemożliwiają bezpośredni kontakt, dysponujemy jednak wideotelefonem.

Na wózeczku, którym normalnie rozwożą lekarstwa, oczekiwał monitor. Pielęgniarka i lekarz taktownie wycofali się. Dass przycisnął włącznik. Ekran wypełniła twarz Lenni Wilde'a. Dzięki Allachowi, przynajmniej ten się nie zmienił!

– To ty, chłopie? Ten skubany Irlandczyk to ty? – wychrypiał Lenni swoim charakterystycznym cockneyem. Nigdy w życiu nie uwierzę!

Dass znalazł metodę. Pochylając się nad kamerą ukazał galerię swych olśniewających, sztucznych zębów i syknął:

– Jest. Marindafontein. Ziegler.

– Nie podoba mi się to, drogi prezesie – Tardi zapadł głęboko w skórzaną paszczę fotela, który usłużnie wskazał mu gospodarz. – Co ten Burt sobie wyobraża? Traktuje nas jak dzieci? Zatyka buzię cukierkiem ćwierćinformacji, rozdziela zadania niczym brygadzista…

Pastor Lindorf stał milcząco, wpatrując się przez panoramiczne okno na wspaniały pejzaż doliny Rodanu, tu jeszcze wąskiej rzeczułki oblewającej dwugarbne wzgórze z zamkiem i katedrą spoza których w oddali rysowały się ośnieżone wierchy Alp.

– Denningham wie co robi – rzekł po pauzie – życie nauczyło go ostrożności. I ja uważam, że im mniej ludzi wie o szczegółach, tym większa szansa powodzenia.

– Jest nas kilkoro – upierał się Argentyńczyk – wspólnie podjęliśmy grę. Jeśli my nie będziemy mieli do siebie zaufania…

Lindorf pokręcił głową.

– Stanowimy grupę ludzi dość przypadkowych. Indywidualistów. Każdy skażony ambicjami i niezależnością koncepcji. A poza tym, któż zaręczy że nie ma wśród nas agenta?…

– A Denningham?

– Denningham jako ojciec przedsięwzięcia jest poza podejrzeniami, chyba żeby…

– Chyba żeby zamierzał skompromitować definitywnie ruch ekologiczny?

– Absolutna brednia! Myślałem raczej o pokusie dyktatury. Choć naprawdę nie wiem, jak chciałby tego dokonać. Zresztą oddanie mi prezesury dowodzi przeciwnych intencji.

– Albo jest szachowym gambitem – Tardi nie ustępował. – Co się tyczy metody narzucenia własnej hegemonii, łatwo się jej domyśleć. Niszcząc zasoby broni nuklearnej na świecie, wystarczy zarezerwować pewną jej porcję we własnej gestii i zyskać wyborny instrument szantażu… Supercesarz Denningham… Tak, to by odpowiadało jego ambicjom!

Pastor westchnął.

– Co pan wobec tego proponuje, Alberto?

– Wymóc ściślejszą kontrolę kolektywu. Musimy znać zasady batalii.

– Łatwo powiedzieć. Przecież nawet twoja dzisiejsza wizyta w Sionie może wprawić go we wściekłość. Zabronił nam niepotrzebnych kontaktów.

– Jestem w drodze na Kongres Intelektualistów w Mediolanie. Zresztą nikt nie musi wiedzieć o naszym spotkaniu. Podobne jest zdanie Gardinera.

– Rozmawiałeś już z Gardinerem? Ty konspiratorze!

– Przelotnie, w Londynie. A w Mediolanie czeka na mnie Maria. – A Ziu Dong?

– Nawet nie będę próbował, jest wierny Burtowi jak pies. Chociaż przypuszczam, że ma najlepsze informacje z nas wszystkich.

34
{"b":"89320","o":1}