Wczesnym popołudniem, jedną z dwóch nadmorskich autostrad od strony Palm Beach pędził jaskrawozielony cadillac, wynajęty w rent a car przy samym lotnisku. Prowadził Lenni Wilde; podśpiewywał, nie zwracając uwagi na zupełnie inne rytmy wydobywające się z samochodowego radia. Daud Dass milczał. Wiatr owiewał jego własną-niewłasną twarz, a mijane krajobrazy upewniały, że życie może być bardzo fajną rzeczą. Nie dojeżdżając do miejscowości Melbourne, wóz skręcił na drogę numer sto dziewięćdziesiąt dwa. Rychło skręcono ponownie a nad poboczem wąskiej drogi zamajaczył napis: DROGA PRYWATNA. Po następnych paru milach Lenni i Did znaleźli się na niewielkim rancho, na pierwszy rzut oka mocno zaniedbanym, choć kilka zaparkowanych samochodów i stojący opodal turystyczny helikopter wskazywały, że nie mieszkają tu ludzie ubodzy.
Dass oszczekiwany przez dwa foksteriery wszedł na drewniany ganek i zatrzymał się niepewnie. Lenni gestem wskazał mu dalszą drogę do wnętrza. Salon, jeśli zaniedbane pomieszczenie można by tak nazwać w przypływie dobrego humoru, świecił pustkami, dopiero w następnym pomieszczeniu znajdowało się parę koślawych sprzętów, z którymi kontrastował supernowoczesny zestaw elektroniczny. Monitory, magnetofony, radiostacja.
– Witaj, Dave! – powiedział wychodząc naprzeciw Denningham.
Z foteli unieśli się i inni starzy znajomi. Murzyn Bob, prowokująco piękna Tamara i Ziegler, którego zabójczy wąsik zmienił prawie nie do poznania. Ostatni gość był chyba kimś nowym, chociaż… Davidowi wydawało się, że skądś zna ten inteligentny wyraz oczu, choć cera, nos i wykrój ust przemawiały zupełnie za czymś innym.
– Chyba będziemy musieli się na nowo poznawać, kolego! Cholera, znał ten głos, ironiczny, dźwięczny, z lekką domieszką wyższości, ale ostatecznie – przyjemny.
– Silvestri, pan też miał wypadek?!
Cybernetyk roześmiał się: – Nie, Dave, ale Burt, wespół z doktorem Horstheimem, tak długo przekonywali mnie bym przynajmniej na starość poprawił sobie urodę, że uległem.
– Brakuje tylko Ziu Donga do kompletu – powiedział Denningham – ma jednak tyle spraw, że w ciągu najbliższych dni nie możemy na niego liczyć. Zresztą może to i lepiej. Postanowiłem, że pełna informacja zostanie zawarowana dla nas i nie opuści tego pomieszczenia.
– A Viren? – spytał Dass. – O ile pamiętani, uwolniliście też Virena?
– Wyłączyłem go. W przypadku naszej klęski emitor kappa i cała dokumentacja zostaną zniszczone. Koncepcja pozostanie jedynie w mózgu twórcy. Musimy więc chronić ten mózg!
– Nigdy dość ostrożności, zwłaszcza jeśli idzie o brawurowe przedsięwzięcia – uzupełnił Silvestri.
Tamara przyniosła kawę, Wilde nalał drinki. Dass i Ziegler odmówili. Jednym kierował islam, drugim – odwyk. Potem Burt przez chwilę rozmawiał z Hindusem na temat jego zdrowia.
– Cieszę się, że wylazłeś z tego, chłopie – zakończył. – Odstukać, wszystko do tej pory rozwija się pomyślnie.
– A ten mały Polak i dziewczyna?
Zdaje się, że pytanie było niestosowne. Zapanowała pełna konsternacji cisza.
– Tak – rzekł powoli Denningham – były pewne koszty akcji. Nie powinienem pozwolić Janowi lecieć awionetką. Liczyłem na fart Barbary. Byłem pewien, że się uda, i prawie, prawie, się udało. Katastrofa zdarzyła się niedaleko granicy z Zambią. Przypadek lub pech.
– Może wrócimy do tematu – zaproponował, odstawiając szklaneczkę, Silvestri. – David musi dowiedzieć się bardzo wielu rzeczy.
– Fakt – potwierdził Ziegler – przecież on nie ma pojęcia jak już jesteśmy zaawansowani.
Dwadzieścia minut później Lenni Wilde na polecenie swego szefa uruchomił magnetowid.
– Nagranie pochodzi sprzed miesiąca – poinformował. Sekwencję przegrano najprawdopodobniej z porannego dziennika.
Spiker podekscytowanym tonem opowiadał o przygotowaniach do startu nowej załogi LABORATORIUM KOSMICZNEGO. Laboratorium zmontowanego w ciągu ostatniego roku z materiałów wyniesionych na orbitę za pośrednictwem nowej generacji wahadłowców. California okrążała Ziemię po torze spiralnym w ciągu godziny. Pierwszą ekipą badawczą stanowić miały dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Weteran lotów promowych Jefferson Hammersmith oraz doktor Edwin O'Neal…
Zaledwie twarze kosmonautów pojawiły się na ekranie, Dass i Silvestri popatrzyli po sobie. Nie trzeba było przejawiać specjalnej inteligencji. Dass widział z ekranu i o metr od siebie szpakowate włosy Hammersmitha, a Silvestri mógł potargać ryżą czuprynę O'Neala.
– Pan chyba oszalał, Denningham – wybełkotał Hindus – pan chce…?
– Tak – odparł Burt – zresztą innego sposobu nie ma.
Levecque bardzo blady przełknął szklaneczkę nie rozcieńczonej whisky. Groner zaobserwował, że ręka, która nalewa sobie kolejnego drinka, drży. Trudno byłoby zrzucić winę na naturalną wibrację pociągu. Intercity sunął jak po stole.
Ekspert przymknął oczy.
– Rubikon, Rubikon – powtórzył.
– Stawka Cezara w porównaniu z naszą pulą to kupka zapałek przy rodzinnym pokerze – mruknął Lion. – A propos, czy mój paszport jest w porządku?
– W najlepszym. W razie czego znasz telefon mecenasa.
– Cieszę się, że pan się zdecydował – zmienia temat ekologista.
– Wiesz, ile mnie to kosztuje? Jak daleko musiałem się posunąć? Idę na kolosalne ryzyko. Swoją drogą – czy ta depesza z Afryki jest pewna?
– Absolutnie.
Pociąg zwalnia. Groner sięga po neseser.
– Pan nie wysiada, profesorze?
– Jadę dalej… Mam jeszcze parę spraw do załatwienia. Kontakt jak ustaliliśmy.
Kiedy ekspres ruszył ponownie, a za oknami wypiętrzyły się monumentalne wieże kolońskiej katedry, ekspert przyjrzał się notatkom. Szczególnie trzem nazwiskom. Dwa oznaczył krzyżykiem, przy trzecim postawił kropkę. Potem podarł papier i włożył sobie do ust. Pociąg nabierał pędu.
Od przybycia na farmę upłynęło kilka godzin, a Dass ciągle nie może wyjść ze zdumienia. Koncepcja kosmiczna jest tak nieprawdopodobnie zuchwała, a w optymistycznych wypowiedziach Burta tak realna…
David jest już bardzo zmęczony, a ciągle musi wchłaniać setki danych. W przerwie zjedli obiad, a potem Denningham znów zabrał głos. Mówił poważnie, jakby chciał zdjąć z siebie choć część ciężaru odpowiedzialności.
– Debatowaliśmy dotąd o sprawach technicznych – teraz wypadałoby zająć się sprawą bezpieczeństwa operacji.
Zgromadziłem na tej farmie tych, którym mogę ufać jak samemu sobie. Albo przynajmniej muszę. Nasza operacja jest, być może, najodważniejszym posunięciem w historii ludzkości i dlatego najmniejsze potknięcie, lub przechwycenie inicjatywy przez ludzi lub siły niepowołane, spowodować może niewyobrażalną katastrofę… Powiedzmy jeszcze raz czego chcemy? Uratować ten świat, być może na pięć przed dwunastą. Niestety, nasze życie i doświadczenia udowodniły, że trzeba to zrobić wbrew jego woli. Kiedyś byłem demokratą egalitarystą. Dziś niewiele zostało z tych przekonań. Może się zestarzałem, a może nauczyłem. Dziećmi demokracji były dyktatury, o jakich nie śniło się w monarchiach absolutnych. Z demokracji antyku zrodziły się zwyrodniałe tyranie cezarów, z dziewiętnastowiecznego egalitaryzmu – tragedie dwudziestego wieku. Masy zawsze są wpływowe, zmienne, krańcowe w sądach, zawistne i podatne na manipulacje. Idą za krzykaczami, ale w decydujących momentach potrafią pójść w rozsypkę lub znudzić się gdy właśnie powinny wytrwać. Wybierają przywódców ze względu na słowa lub urodę; w działaniach powodują się emocjami. Czyż może istnieć równość głosu kloszarda i profesora Sorbony? Dlaczego tyle samo waży w referendum opinia kretyna i geniusza? Dlatego z tych wszystkich powodów zdecydowałem się na wariant oligarchiczny. Gdy zwyciężymy, oddam władzę w rękę Konwentu. I niech on bierze odpowiedzialność. Ale nie wcześniej!
Ziegler, Silvestri, Dass słuchają w milczeniu. Lenni Wilde parzy kawę ze skrupulatnością niemieckiej Putzfrau. Burt robi krótką pauzę, jakby czekając na słowa aprobaty, ale spotkawszy pełną szacunku ciszę, kontynuuje monolog.
– Oczywiście, zniszczenie w ciągu paru godzin wszystkich zasobów broni nuklearnej, reaktorów mogących ją wytwarzać, magazynów materiałów rozszczepialnych, samo w sobie nie rozwiązywałoby sprawy.
– To prawda – wtrąca Ziegler. – Zastanawiałem się,jak zamierzasz to poprowadzić dalej. Powiedzmy, uda ci się opanować Californię i z jej pokładu unicestwić promieniami kappa wszystko, co radioaktywne. Zdejmując znad głów ludzkości miecz Damoklesa, otwierasz puszkę Pandory…
Dobre klasyczne wykształcenie ma ten profesorek – myśli Wilde.
– Istnieje teoria – kontynuuje Roy – że długotrwały pokój, od drugiej wojny światowej, jest rezultatem równowagi strachu. Wynikiem braku rozsądnej alternatywy. Jeśli zniknie perspektywa totalnej zagłady, coś powstrzyma rywalizujące mocarstwa od spróbowania swoich sił konwencjonalnych? Wiadomo, że to w latach pokoju nabrzmiewają przyszłe konflikty. Ile zostanie zakwestionowanych granic, stref, wpływów? Ilu wasali spróbuje zrzucić jarzmo hegemonów?…
– Poza tym – dołącza się Silvestri – co zagwarantuje, że uratowana ludzkość powierzy rządy Zielonym? Zresztą zniszczenie broni nuklearnej dziś nie zapewni jej nieprodukowania w przyszłości.
– Całkiem słusznie – odpowiada Denningham – i dlatego będziemy musieli posłużyć się szantażem. Metoda jest z założenia obrzydliwa, ale podobno cel uświęca środki. Zachowamy jeden silny zestaw broni dla siebie. Kto wie, czy dla demonstracji siły nie dokonamy gdzieś na pustkowiu profilaktycznej eksplozji. I zażądamy od świata pełnego rozbrojenia z wszelkich broni. Nasi propagandziści rozwiną odpowiednią agitację, ludzie Ziu Donga przejmą kluczowe punkty wywiadowcze, opanują mass media, zajmą się kontrolą realizacji naszego ultimatum. Gardiner ze swych drużyn powoła Światową Milicję Ekologiczną. Zresztą, wierzę w rozsądek ludzkości. Jeśli pojmą, jaką szansę dla nich stworzyliśmy…
– Ludzkość nigdy nie odczuwała wdzięczności dla swych proroków i najchętniej krzyżowała własnych zbawicieli, ale skoro nie ma innej drogi, trzeba spróbować – zauważa Ziegler.
– A ty, Dave, co o tym sądzisz? – Burt spogląda na milczącego Hindusa.