– Nie masz wyboru, Pavlovsky – powiedział Red Gardiner z naciskiem – i tak w oczach Denninghama jesteś zdrajcą.
Siedzieli we dwóch z kapitanem Bongote naprzeciw mnie w szopie, która miała stanowić punkt wymiany. Ściągnięto już ze mnie przepocony łachman i odziano w dosyć elegancki tropik.
– Czy Barbarę też wymienicie?
– Też – stwierdził z udanym westchnieniem Bongote – i tylko od ciebie zależy, kto od dziś zajmie miejsce przy jej boku.
Nic nie odpowiedziałem. Wprawdzie już przed dwoma dniami wycofano mnie z kopalni, odkarmiono, odwszawiono i dezynfekowano, nadal jednak czułem się strzępem człowieka, fizycznie i psychicznie.
– Nie masz rozsądnej alternatywy – powtórzył Gardiner. – To twoje notatki zdekonspirowały zamiary Denninghama. Nie wierzysz? Rzucił parę zdjęć kserokopii prasowych. Zauważyłem leżące na betonie ciało dublera Burta, zwłoki Wyłko Georgijewa… – Tobie zawdzięczają śmierć. Gdyby nie ty, nigdy nie dowiedzielibyśmy się o zamianie i nawet do głowy nie przyszłoby nam wiązać Denninghama z atakiem na Marindafontein. Czy sądzisz, że po tym wszystkim nadal zostalibyście przyjaciółmi? Jedno nasze słowo, a Barbara własnoręcznie przetrąci ci kark. Racja?
Zapaliłem skwapliwie podsuniętego papierosa, drżały mi ręce.
– A my chcemy i możemy ci pomóc. W zamian za naprawdę drobne informacje będziesz miał i Barbarę, i spokój, i pieniądze.
– A jeśli odmówię? Bongote ożywił się:
– Czerwone mrówki, bunkier głodowy, pal, tygrysia klatka – wszystko jest ciągle do twojej dyspozycji.
Chciałem, bardzo chciałem powiedzieć, że wolę mrówki, głód i śmierć, ale tylko zwiesiłem głowę. Czarnoskóry watażka poklepał mnie po ramieniu. – No, zaczynasz być rozsądny!
– Zresztą jeśli podzielasz nasze ideały ekologizmu, możesz być spokojny – rzekł Gardiner – nie poniosą one uszczerbku. Należymy do tej samej organizacji, co Burt. Może jesteśmy tylko bardziej konsekwentni… – tu naraz zmienił ton. – Nie chcę cię przynaglać, ale czekają reporterzy, ekipy telewizyjne i ten dureń. Lenni Wilde, którego wysłał Denningham. Pamiętasz Lenniego? Zupełnie nie zna się na żartach.
To akurat wiedziałem i strumyczek zimnego potu pociekł mi po plecach.
– No więc jak, niczego nie chcemy, wystarczy, że pozostaniesz z nami w kontakcie? – pyta Red i wskazując Bongote, dodaje – kapitan może jeszcze się rozmyślić.
Kiwam głową. Mam już pewien plan i jestem zdecydowany doprowadzić go do końca.
Miałem zamiar zahamować nieuchronny bieg wydarzeń. Postanowiłem wyznać wszystko Barbarze, bez względu na konsekwencje. Owszem, sterroryzowany sypnąłem, ale teraz obnażam podwójną grę nielojalnego kompana ze Światowego Konwentu i mogę okazać się przydatny. Wiedziałem, że w ten sposób definitywnie tracę Barbarę i przez moment przyszło mi do głowy, żeby opóźnić moje wyznanie. Najpierw spędzić tę szaloną, wymarzoną noc, a potem rano powiedzieć… Zdusiłem kompromisowy pomysł. Jeśli nie powiem od razu, nie zdobędę się na to nigdy!
Sama wymiana przebiegła sprawnie, dopiero wychodząc na powietrze dostrzegłem Barbarę wynurzającą się z sąsiedniej szopy. Żołnierze Wielkiej Kalaharii pozostali z tyłu, po przejściu kilkudziesięciu kroków otoczyło nas kilku dziennikarzy. Trzask aparatów i szum kamer. Czterech tubylczych policjantów dyskretnie trzymało się z tyłu.
Zasypano mnie pytaniami. Starałem się odpowiadać zdawkowo i raczej cedować większość wypowiedzi na pannę Gray. W tłoku uścisnęła mi koniuszki palców. Wersja ustalona z Bongote pomijała moje opuszczenie RPA i mówiła jedynie o zwiadzie geologicznym. O dziwo, Barbara rzeczywiście zaczęła jakieś studia w tym zakresie. Szerzej wspomniałem o pojmaniu przez ZFWsWD i pracy w kopalni, unikając jednak – jak ustalono – większych drastyczności.
Już od pierwszej chwili obok nas zjawił się Lenni Wilde i czarnoskóry Bob, bohater akcji w Rijksveld. Zyskawszy taką ochronę poczułem się raźniej.
Odwrotne reakcje budziła we mnie obecność dwóch szczupłych mężczyzn, trzymających się nieco na uboczu dziennikarskiej hałastry. Schludne, tropikalne uniformy, małe neseserki, przywodziły na myśl maklerów giełdowych, którzy nieoczekiwanie wylądowali w buszu. Ale jednakowe niebieskie oczy i zdecydowane ruchy sprawiały, że nie można było mieć wątpliwości. Ludzie z M/t czekali na nas. Czy tylko oni?
W czasie konferencji nie miałem okazji zamienić nawet słowa z Barbarą. Impreza została zresztą dość nagle przerwana przez Lenniego, który ostro podziękował dziennikarzom, mówiąc, że uwolnionym należy się wypoczynek, po czym pociągnął Barbarę na bok. Chciałem iść za nim, ale Robert powstrzymał mnie zdecydowanie.
– Rozdzielamy się. To dla bezpieczeństwa.
Wśród samochodów zaparkowanych na skraju wioski znalazł się również stareńki landrover. Wskoczyliśmy do środka i Bob zapalił silnik. Obserwowałem dwóch południowoafrykańczyków. Wydawali się nie zwracać na mnie uwagi. Może zresztą bardziej absorbowała ich Barbara.
– Nie będą nas ścigać? – zapytałem.
– Jeszcze nie teraz – mruknął mój kierowca. – Zresztą mamy ochronę. Gestem głowy wskazał na ważkę helikoptera ze znakami Powietrznych Sił Zimbabwe.
– Myślałem, że jesteśmy w Zambii – wyraziłem zdziwienie.
– Będziemy tam za dwie godziny.
Sto dwadzieścia minut upłynęło dość szybko, nikt nas nie ścigał, nie zatrzymywał, zresztą, kiedy znaleźliśmy się na szosie Bulawayo – Maramba otoczył nas gęsty ruch, dający, niczym zresztą nie uzasadnione, poczucie bezpieczeństwa. Poniżej Wodospadów Wiktorii, dziś noszących trudne do wymówienia imię tutejszego bojownika, przekroczyliśmy Zambezi i granicę między Zimbabwe a Zambią. Ku memu zdumieniu Robert wręczył mi mój stary, mocno podniszczony polski paszport, jak się okazało, nadal ważny.
– Skąd go masz?
– Od twojej żony – odparł po prostu.
Wewnątrz znalazłem karteczkę pełną żarliwych słów od Marthy. Urodził mi się syn, Karol! Moja żona wyrażała nadzieję, że już wkrótce się zobaczymy i narzekała na rozmaite szykany, które po mym zniknięciu spotkały ją i wuja ze strony południowoafrykańskiej.
Za Maramba, dawna nazwa: Livingstone, skręciliśmy na główną magistralę zambijską, mocno zatłoczoną, hałaśliwą i miejscami zdewastowaną. Bob zrobił się czujniejszy.
– Jestem przekonany, że czekali na nas na lotnisku w Marambie. W momencie, w którym przekonają się, że jedziemy jednak do Lusaki, uderzą, wyjmij broń ze skrzynki…
– A kiedy dołączy do nas Barbara? Wzruszenie ramionami.
– O ile wiem, w ogóle. Red dał jej i Lenniemu do dyspozycji własny samolot, być może już za parę godzin spotkają się z Burtem.
– Gardiner jest z nimi?
– Oczywiście.
Paraliżujący świder strachu. Mój plan szlag trafił. Barbara, nieświadoma zdrady Gardinera, zaprowadzi go wprost do Denninghama. Nie zdołałem jej uprzedzić. Co robić?…
Na sygnale minął nas wóz policyjny. Minąwszy, zwolnił dając znaki, abyśmy zjechali na pobocze. Robert nie zareagował. Dodał gazu i jakimś cudem wyprzedził radiowóz.
– Oszalałeś?
– Nie.
Dopiero teraz miałem w pełni ocenić zalety landrovera i wirtuozowskie prowadzenie jego kierowcy. Bob wdusił klakson. Wskazówka szybkościomierza zaczęła gwałtownie się odchylać: sto dwadzieścia, sto trzydzieści, sto czterdzieści, sto pięćdziesiąt…! Na drodze pełnej furgonetek, rowerzystów. Przymknąłem oczy. Pędziliśmy. W pewnym momencie mój kierowca zwolnił i skręcił w boczną drogę. Nie zgubiliśmy jednak policji, chwilę później już byli za nami. Ale Bob tylko na to czekał, pociągnął za jakąś dźwignię. Usłyszałem, że coś wypada z tyłu naszego wozu.
– Co to było?
– Kolczasty trawniczek. Możemy zwolnić.
W chwilę potem doszły nas spoza pleców rozmaite odgłosy, odwróciwszy się widzieliśmy, jak wóz policyjny wylatuje z szosy, koziołkuje i znika w kolczastych krzewach.
– A jeśli to była prawdziwa policja? – zaniepokoiłem się.
– Nie była – odparł z przedziwnym spokojem – zresztą wkrótce się przekonamy.
Parę skrętów i znów znaleźliśmy się na głównej magistrali. Robert chyba miał rację. Nie niepokojeni przebyliśmy ponad pięćset kilometrów przed zmierzchem.
Rozmawialiśmy mało, a ja przez cały czas biłem się z myślami. Wreszcie zapytałem.
– Jaki będziemy mieli dalszy etap podróży?
– Ty będziesz miał – sprostował Bob. – Lecisz do domu!
– Do Johanncsburga?
– Nie, do Polski.
– Prosto?
– Z przesiadką.
– Jak to? Nic spotkam się z Barbarą, Dcnninghamem…? Na drogowskazach pojawiły się strzałki – lotnisko.
– Już po zwycięstwie, to będzie naprawdę za kilka dni. Rozumiesz chłopie, za kilka dni znikną granice, podziały, państwa, przestanie istnieć cały ten militarny szmelc!
– A jeśli nie?
I powiedziałem Bobowi wszystko. Może trochę oszczędnymi słowami. Podkreśliłem fakt, że Gardiner prowadzi własną politykę, że grupa Denninghama jest śmiertelnie zagrożona…
Ciemna twarz Roberta pozostała nieporuszona. Parę razy tylko drgnęły mu mięśnie policzkowe.
– Lepiej późno niż nigdy – brzmiał jego komentarz. Zajechaliśmy na parking przy lotnisku. Zbliżał się zmierzch. Robert znalazł do zaparkowania spokojne miejsce przy samej siatce oddzielającej od pasów startowych.
– Może nie powinniśmy się rozdzielać – zaproponowałem – może trzeba będzie…
– Leć, na miłosierdzie boskie, chłopie, leć! – zabrzmiało syknięcie. Wszystko będzie dobrze!
Ruszyliśmy ku drzwiom. Po przejściu kilkuset metrów, w drzwiach holu głównego zauważyliśmy ich. Dwóch mężczyzn, zbyt muskularnych, aby uchodzić za zwyczajnych turystów. Jeden trzymał rękę w kieszeni, drugi dłubał w zębach.
– Idź przodem – mruknął Bob.
Nie podobał mi się ten pomysł, zwłaszcza że Robert zostawał wyraźnie w tyle, ale poszedłem. Kilkanaście kroków dalej musiałem się zatrzymać, blondyn odrzucił wykałaczkę i zastąpił mi drogę.
– Jan Pavlovsky?
Równocześnie drugi chwycił mnie energicznie z drugiej strony. Z tyłu ozwał się głuchy huk. Odwróciłem głowę i zobaczyłem upadającego Boba! Dostali go!
Nie stawiałem oporu kiedy mężczyźni pociągnęli mnie w stronę czekającego auta. Okazało się jednak, że nie doceniłem Roberta. Czekający na nas agenci przypuszczali, że będziemy szli razem, stąd funkcjonariusz, którego zadaniem było zlikwidowanie Murzyna, ulokował się bardzo blisko moich dwóch przyjemniaczków. Bob zostając w tyle przejrzał sytuację. Uprzedzając strzał przypadł do ziemi i sam wystrzelił. Na piersi mężczyzny stojącego przy kiosku z kwiatami wytrysnęła purpurowa róża. Gruby Mulat, który powyżej nas, na antresoli szamotał się z futerałem od skrzypiec, lecz nie zdołał wydobyć z niego podręcznego automatu, skoziołkował i legł rozpłaszczony na płycie podjazdu. Gdzieś rozległ się gwizdek policjanta, zawył jakiś klakson. Jeden z ciągnących mnie agentów puścił moje ramię i dobył broni. Drugi zrobił to samo. Kucnęliśmy za jakimś pojazdem i rozpoczęła się kanonada, nie przynosząca zresztą nikomu wielkiego uszczerbku. Po chwili dłubacz w zębach wepchnął mnie do wozu i sam zaczął pakować się za mną. I wtedy Bob wyprysnął. Wypadł zza budki z kwiatami i wielkimi susami pognał przez całą długość podjazdu.