Nad Harare, jeszcze nie tak dawno noszącym kolonialną nazwę Salisbury, zapadał zmierzch. Siedziałem w ogródku na dachu prywatnego pensjonatu na “białym przedmieściu" i czekałem na Denninghama. Zadawałem sobie pytanie, co ja tu właściwie robię? Od ucieczki z Pretorii upłynął tydzień. Granicę pokonałem w bagażniku dyplomatycznego kabrioletu Burta, dwa dni później z Maputo przesłałem kartkę do Marthy, że żyję i żeby się nie martwiła. Jak się później okazało, nie trafiła do rąk adresatki. Potem wspólnie z osobnikiem noszącym nazwisko Lenni Wilde przejechałem do Zimbabwe. Miałem już pierwszorzędny paszport bułgarskiego ornitologa Wyłko Georgijewa. Czemu Burt uparł się, że mam być akurat Bułgarem, nie mam pojęcia.
Lenni Wilde, wydawał się być żywym przeciwieństwem Denninghama: nerwowy, o rozbieganych oczkach, z papierosem wiecznie przylepionym do dolnej wargi, nie robił miłego wrażenia, poza tym jego ręce, kosmate, chude, ruchliwe, z pozostałościami paraliżu dziecięcego, stwarzały bezustannie nastrój zagrożenia. Co innego Burt. Któż zresztą nie znał Denninghama? Ten człowiek właściwie powinien urodzić się w innym stuleciu. Im dłużej przebywałem w jego towarzystwie, tym, pod pozorami bezpośredniości, ba, serdeczności, wydawał się bardziej nieprzenikniony. W czasach kiedy wkuwałem anatomię i fizjologię w akademiku na ulicy Żwirki i Wigury, mógłbym przysiąc, że takich ludzi nie ma. Owszem, istnieli w epoce redaktora Stanleya, doktora Livingstone'a, czy wymyślonych bohaterów Verne'a lub Maya. Ze swoją urodą filmowego amanta, coś jak Rett Butler z Przeminęło z wiatrem, i inteligencją członka Akademii, Denningham stanowił irytujący przykład nadczłowieka. Zwłaszcza gdy dodamy do tego opanowanie, dowcip, elegancję, powodzenie u kobiet i poważanie u mężczyzn. Mocny człowiek w każdym calu! Kimś takim zapewne pragnął być Ernest Hemingway, ale mu się to nie udało, więc palnął sobie w łeb.
Jego kariera rozkręcała się powoli. Lubił chwalić się swoim londonowskim życiorysem. Syn wcześnie zmarłych emigrantów wychował się dosłownie na brukach, czy, precyzyjnie mówiąc, asfaltach San Francisco. W odróżnieniu od innych młodzieńców, którzy zwykle tam zostają lub lądują w San Quentin, do Burta uśmiechnęło się szczęście. Miał piętnaście lat i dorabiał jako boy w motelu, kiedy wpadł w oczy pewnej starzejącej się gwieździe filmowej. Szczupły, czarnowłosy, przedwcześnie dorosły, odrobinę bezczelny, był w typie, jaki podoba się gasnącym vedettom.
Przygarnięty, a potem adoptowany przez Patty Robinson – nie przeszkadzał tu w niczym fakt. że został jej kochankiem pierwszego wieczoru znajomości – Burt nie zgłupiał. Zamiast rozpić się, scyniczeć, uzupełnił przerwaną edukację, skończył studia, a gdy jego promotorka opuściła padół łez, zaś rodzina i adwokaci zadbali aby unieważnić testament, bez grosza przy duszy ruszył w wariacką eskapadę po świecie. Pracował jako kelner w barze portowym, muzyk w orkiestrze na wycieczkowym transatlantyku, kiedy nauczył się grać na perkusji – nie wiadomo; później zasilał szeregi policji w Honolulu, ale ten epizod trwał krótko; następnym etapem był Hongkong i brygada walcząca z narkotycznymi triadami. Epizod zakończył ciężki postrzał, co jednak nie wyleczyło Burta z umiłowania przygody. W rok później możemy go spotkać w roli organizatora łowieckich safari w Kenii, zamieszany w wewnętrzne rozgrywki w Ugandzie stoi nawet przed plutonem egzekucyjnym nad jeziorem Kiwu, ale i tym razem wyplątuje się z pułapki. Później dołącza do wyprawy straceńców zdecydowanych uwolnić zakładników z rąk jednego z islamskich dyktatorów. Wynosi stamtąd szramę na łopatce i przedwczesną siwiznę. Złośliwi wspominają też o znacznej liczbie kosztowności z osobistego sejfu “sługi Allacha"
I wtedy powala go złośliwa ameba. Małe żyjątko, które przy bliższym poznaniu okazuje się groźniejsze niż lwy, nosorożce i “anioły islamu". Burt ląduje w Los Angeles bogatszy, ale zarazem nieszczęśliwy. Lekarze dają mu najwyżej rok życia. Gorączkowo spisuje swoje przygody, publikuje młodzieńcze wiersze i wspomnienia. Powieść “Spodnie ściągnięte równikiem" wchodzi na listę bestsellerów. Do szpitala w Pasadenie pielgrzymują rozmaite wielkości z Barbarą Walters i Orianą Fallaci, aby zdobyć ostatnie wyznanie konającego herosa.
Denningham jednak musiał zawrzeć pakt z diabłem. Przeżył amebę. Początkowo blady i wymizerowany, podczas rejsu na Karaiby swoim jachtem “Esperanza" nabrał szybko sił. Ze świata nadchodziły wiadomości o sukcesach, przekładach, adaptacjach. Przyszła zasłużona nagroda Pulitzera. Krótka minipowieść autobiograficzna “Czekając na Ciemność", sugestywne studium szpitalne, zachwyciło również krytycznych dotąd wobec podróżnika snobów.
I wtedy Burt zniknął. Zapadł się jakby pod ziemię. Reporterzy ufundowali prywatną nagrodę za jego odnalezienie. Daremnie. Jak się okazało przeżył dwa lata w gminie wegetarianów w Nowej Anglii po czym pewnego dnia zjawił się w hotelu Ritza w Paryżu i zażądał kombinowanego dania z dwunastu gatunków mięs. Tak rozpoczął się okres playboyowski. Luksusowe jachty, rauty, dwory królewskie, podobno romansik z księżniczką Eweliną. Ta popularność cokolwiek zaszkodziła mu, gdy z ramienia Partii Nowych Wizji kandydował do Izby Reprezentantów USA. Kucharki i gospodynie domowe uwielbiały go w rubrykach towarzyskich, nie życzyły go sobie natomiast we władzach.
Jedno było dla wszystkich zastanawiające, mimo plotek o podbojach, flirtach i przygodach – Denningham pozostawał zawsze sam. W okresach wzmożonej pracy zamykał się w swojej willi w kształcie kieliszka, którą odkupił w Bel Air od pewnego zbankrutowanego producenta, i miesiącami nie wychylał z niej nosa, nie przyjmując nikogo.
Do ekologistów przystał nieoczekiwanie, ale błyskawicznie wszedł do Komitetu Doradczego, ożywiając go śmiałymi pomysłami, którymi zaktywizował to niemrawe dotąd ciało.
Nie potrafię powiedzieć, co właściwie nim kierowało – straceńcze prowokowanie przygody, potrzeba podniecenia związanego z ryzykiem, czy też poszukiwanie tematów do swych książek? Jego bohaterowie, mimo przygodowej konwencji całości, byli trudni, pokręceni psychologicznie, diablo skomplikowani, choć prawdziwi. Czy wśród owych typów kwalifikujących się do muzeum psychiatrii sportretował siebie? Wątpliwe. Być może decydujący dla jego psychiki okazał się ów związek dziecka-mężczyzny z przekwitłą gwiazdą. Wniebowstąpienie – z rynsztoka na Parnas. Może nie potrafił do końca pogodzić się z ceną, jaką przyszło mu za to zapłacić?
Lenni przyniósł drinka. Sączyliśmy go w milczeniu. Z Lennim nie było rozmowy. Podejrzewam, że potrafił mówić tylko tuk lub nie. Cały wolny czas spędzał na przeglądaniu prospektów samochodowych i pisemek pornograficznych. Mam wrażenie, że Burt przydzielił mi go jako ochronę. Chociaż patrząc na tego mizeraka przypuszczałem, że w razie czego na wiele by się nie przydał.
Jak dotąd mało dowiedziałem się o aferze, w którą wpadłem, czy raczej w którą wpakował mnie ten nieborak David. Czułem, że chodzi tu o jakiś paskudny szwindel przygotowywany rządowi RPA i że newralgicznym punktem jest owo tajemnicze Marindafontein oraz osobnik nazwiskiem Ziegler. Może chodziło tu o jakiś przerzut opozycyjnych działaczy albo o wywiad gospodarczy.
Minęła dziewiąta i mój wybawca nie zjawił się. Lenni wykazywał coraz większe zdenerwowanie. Przypominał przy tym trochę ratlerka, pieska któremu na sam widok mam zawsze ochotę wymierzyć kopniaka, tyle że nie warczał.
O dwudziestej pierwszej piętnaście zadzwonił telefon.
– Tak, spółka spedycyjna “Madison i syn" – powiedział Wilde i trochę się uspokoił – tak, rozumiem, tak, rozumiem, tak.
Potem położył słuchawkę i rzucił krótko: – Zbieramy się.
– Dzwonił Burt?
Lenni nie odpowiedział, udzielenie informacji uważał zapewne za stratę czasu. Zajechaliśmy do jakiegoś garażu z gatunku takich, w których filmowi gangsterzy zwykli załatwiać porachunki. Chwilę potem nadjechał otwartym wozem Burt. Kiedy dzień przedtem spytałem go, czy nie boi się, że go rozpoznają agenci RPA, roześmiał się.
– Nie. skądże. Dopóki nie zorientują się, że Burt Denningham i Denis Burton to ta sama osoba, a Wyłko Georgijew to ty, nie ma powodu do obaw.
– A nie zorientują się?
– Nie.
– Skąd ta pewność?
– Przypadkowo szef wydziału inwigilacji w Pretorii pracuje dla mnie. No, oczywiście w ograniczonym zakresie…
– Dla ciebie?…
Innym razem Burt z dziecinną otwartością przyznał, że sam współpracuje z wywiadem wojskowym RPA i to bardzo ułatwia mu działanie.
– Jak możesz! Z twoimi przekonaniami?
– Cóż – roześmiał się – informacje, które im sprzedaję, są niczym w porównaniu z tymi, które zdobywam.
Może zresztą żartował.
W garażu poprosił mnie do windy, a potem zaprowadził do jakiegoś kantorka.
– Słuchaj, Polaczku – powiedział prawie po ojcowsku. – Miałem serdeczną ochotę nie mieszać cię więcej w cały ten ambaras. Jako Bułgar miałeś jutro lecieć do Monachium, stamtąd krok tylko do Bonn i polskiej ambasady. W ojczyźnie byłbyś najbezpieczniejszy.
– Nie wiedziałem! – wykrzyknąłem zaskoczony.
– Oczywiście, nie wróciłbyś z gołymi rękami. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów premii, za to da się pożyć i w komunistycznym kraju…
– Z twoich słów wnioskuję, że te plany uległy zmianie?
– Decyzja zależy od ciebie. Ale okoliczności się skomplikowały. Otóż w Rijksveld pod Johannesburgiem, w szpitalu wojskowym, na oddziale intensywnej terapii znajduje się pewien pacjent, Daud, czy jak kto woli, David Dass…
– Did, on żyje?!
– Żyje. Choć brzmi to niewiarygodnie, siła odśrodkowa wyrzuciła go z koziołkującego samochodu, nim ten zaczął płonąć. Chłopak jest podobno nieprzytomny, w ciężkim stanie. Tylko dlatego nie przewieźli go dalej.
– Ale co ja mogę…?
– Jesteś potrzebny, mają tam ze dwudziestu aresztowanych i pokiereszowanych Azjatów. Ty jeden znasz Dassa osobiście. Poza tym jesteś początkującym lekarzem…
Nie dowierzałem własnym uszom.
– Więc chcecie go stamtąd wydostać?
– Wydostać, lub jeśli się nie uda, zlikwidować.
Zadrżałem. Denningham zrozumiał moje przerażenie. Ujął mnie mocno za ramię.