Feridun Gassari vel Wyłko Georgijew posuwał się ciemnawą przecznicą wśród zacinającej mżawki, klnąc porę, miejsce i zasady konspiracji, która nakazała pozostawienie samochodu z dala od miejsca spotkania. Hamburg, z wyjątkiem rozrywkowej dzielnicy Sankt Pauli, spał, a i na Reeperbahnie życie zaczynało wygasać, dyżurowały tylko najbardziej zdeterminowane panienki i co podlejsze lokale.
Pora nie należała do przyjemnych, ale agent, a zwłaszcza agent podwójny nie wybiera sobie czasu do działania. Toteż wezwanie od L-18, zgodnie z procedurą alarmową nie zaskoczyło go. Oczywiście zachowywał ostrożność, o pięćdziesiąt metrów podążał za nim Carlo, sobowtór Denninghama, z którym spędzili uroczy urlop na Oceanie Indyjskim. Wtedy była jeszcze z nimi Maggi. Cudowna szelma, wyzwolona i zawsze chętna do kochania. Szkoda, że ostatnio widywali się tak rzadko.
Wyłko nie miał humoru z jeszcze jednego powodu. Na poprzednim spotkaniu łącznik przekazał polecenie zmieniające dotychczasowe priorytety śledcze. Odtąd, zamiast śledzić na zlecenie L-18 Denninghama, (po prawdzie to właśnie z ramienia Denninghama kontrolował poczynania ludzi z L-10), miał zająć się penetracją środowisk Nowej Frakcji. Dziwne, dotąd Komórka Niemiecka wykazywała chorobliwe zainteresowanie Burtem, pobyt na Maskarenach musiał relacjonować parokrotnie, a teraz nowe zadanie? Wsypa była nieprawdopodobna. O zmianie na lotnisku w Johannesburgu wiedzieli tylko Burt, Lenni Wilde, tamta dwójka, która zginęła, oraz on, Carlo i Maggi…
Może z wiekiem człowiek robi się coraz bardziej przewrażliwiony?
Gassari zatrzymał się na moment pod gmaszyskiem noszącym numer czternaście i sprawdziwszy czy jego obstawa utrzymuje odpowiedni dystans, Carlo chwiejąc się na nogach obejmował właśnie jakąś latarnię, pchnął uchylone skrzydło wrót.
Wewnątrz bramy panował mrok, ognik papierosa wskazywał jednak, że ktoś oczekuje gościa. Ale nawet gdyby nie ta drobina żaru, to ostry zapach i tak zdradziłby palacza.
– Cześć, Ferri – rzucił przyjacielsko czekający. Wyłko poznał natychmiast, że nie jest to L-18 ani żaden z dotychczasowych łączników. Zacisnął dłoń na sztylecie znajdującym się na zwykłym miejscu. Nieznajomy wyrecytował hasło. Odpowiedział odzewem.
– Przejdźmy stąd – powiedział amator ostrych papierosów.
– Dokąd?
– Kawałeczek.
Tu nieznajomy podszedł do bramy i zatrzasnął ją.
– Wyjdziemy drugą stroną – oznajmił.
Sygnał alarmowy zapalił się ponownie w głowie Feriduna. Facet zręcznie odcinał go od obstawy, zupełnie jakby o niej wiedział. Jednocześnie czujne ucho “Turka" złapało blisko warkot pracującego na jałowym biegu silnika. A więc ktoś tam czekał. Może kilka osób? Uszli parę metrów i oczom Gassariego ukazał się jasny prostokąt przeciwległej bramy. Nieznajomy został lekko z tyłu. Jeżeli w ogóle istniała jakaś szansa – to tylko teraz.
– Wybraliście okropne miejsce na spotkanie – Feridun zaczął mówić tonem spokojnym, niefrasobliwym. Idący za nim milczał. – Cholernie ślisko – kontynuował fałszywy Turek. Ilustracją słów było potknięcie. Manewr dawno wyćwiczony obejmował gwałtowny zwrot podczas padania, następnie podcięcie przeciwnika i użycie noża. Niestety, nieznajomy chodził najwyraźniej do tej samej szkoły. Nastąpiła błyskawiczna parada i w oczy Gassariego zajrzała zimna lufa lugera.
– Spokój! – wycedził posiadacz spluwy, a jednocześnie nastąpił cios stopą w uzbrojoną rękę.
Wyłko wiedział, że nie ma szansy, to znaczy istniała jedna, że nieznajomy zacznie strzelać. Oczywiście z tej odległości nie chybiłby nawet ślepy i pijany kret, ale Georgijewowi nie chodziło już o własne życie. Chciał zawiadomić Carla. Poddał się więc ciosowi i przekoziołkował całym ciałem w prawo, usiłując jednocześnie wyłuskać lewą ręką zapasowy nóż. Strzał nie nastąpił, Gassari doturlał się aż do krańca podwórka. Ściany i jakieś schody, a może balkon, tworzyły tu wilgotny i nie oświetlony zakątek. Na pierwszy rzut oka całkowita pułapka; jednocześnie jednak gęsty mrok dawał szansę.
Niestety, ścigający miał latarkę. Snop światła przeciął ciemności. Za murem szczeknął suchy strzał.
– Carlo – pomyślał Feridun – a właściwie nie miał czasu pomyśleć. Strzał odwrócił uwagę przeciwnika. Świsnął nóż. Niezależnie od aktualnej narodowości, Turek czy Bułgar, nigdy nie chybiał. Rozległ się lekki charkot. Gassari nie miał zamiaru sprawdzać celności rzutu, podniósł upuszczonego lugera i skoczył ku zamkniętej bramie… Otworzył zapadkę, ale siódmy zmysł podpowiedział mu, by się zatrzymać. Z zewnątrz dobiegł cichy jęk. Feridun zrozumiał już, co się musiało stać. Carlo dostał, a jego schwytano w dwa ognie.
Dom był starą, solidną kamienicą, wzniesioną jeszcze w czasach Bismarcka. Jednak nowi właściciele zadbali o zainstalowanie w niej elektrycznej windy.
Wyłko wysadził kopniakiem drzwi i wypadł na klatkę schodową. Winda znajdowała się na parterze. Była czynna. Wcisnął piątkę i, nim dźwig ruszył, opuścił kabinę, zbiegając schodkami w stronę piwnicy.
Napastników zjawiło się trzech. Wszyscy uzbrojeni. Jeśli liczyć sztywniejącego na podwórku miłośnika mocnych papierosów, do zlikwidowania agenta przeznaczono znacznie większe siły.
– Pojechał na górę! – warknął wyższy.
– Nie ucieknie – odparł drugi – do pierwszego piętra są w oknach kraty.
– Może narobić hałasu?
– Nie może, zresztą zaledwie w paru mieszkaniach są jakieś staruszki, a telefony wyłączyłem.
– Jedziemy?
– Pójdziemy schodami. Heinz pozostanie przy windzie. I nie wdajemy się w dyskusje. To zawodowiec!
Mówili po niemiecku, w sposób charakterystyczny dla mieszkańców północy kraju. W ciągu następnych trzech minut Georgijew udowodnił, że opinia zawodowca w pełni do niego pasuje. Heinz umarł, nie zdoławszy wydać nawet jęku. Droga stanęła otworem. Turek dopadł bramy. Na pustym trotuarze czerniało martwe ciało Carla. Perspektywę ulicy przekreślał nieprawidłowo zaparkowany mercedes combi. Georgijew nie miał zamiaru zwracać uwagi jego kierowcy, że przekracza przepisy drogowe, nie miał zresztą bloczka mandatowego. Bezszelestnie cofnął się, przemknął przez podwórko i wyszedł uchyloną bramą na sąsiednią ulicę. Tam również stał mercedes, osobowy, czarny. Jego pasażerowie opuścili go tak pospiesznie, że aż zapomnieli o kluczykach. Czyż było coś prostszego niż go uruchomić?
Gassari porzucił samochód, a właściwie starannie zaparkował go w pobliżu przystani pasażerskiej, na wysokości sklepu Montana, potem wskoczył do przejeżdżającej taksówki i już w pół godziny później dojeżdżał do nadmorskiego Travemiinde.
Przez całą drogę zastanawiał się, kim mogli być napastnicy? Na terrorystów Nowej Frakcji nie wyglądali. Nie byli też policjantami – Wyłko posiadał nieomylne metody rozpoznawania funkcjonariuszy na odległość. Więc kto? Ludzie Denninghama, którzy nagle bez powodu stracili do niego zaufanie? Wykluczone! Wyłko znał Burta od lat i wiedział, że pisarz brzydzi się skrytobójstwem, a już w żadnym wypadku nie nakazałby pochopnej egzekucji. A L-18? Agent pomyślał o swoich ogromnych zasługach jakie przez parę lat oddał wyspecjalizowanej komórce i jakimkolwiek braku podstaw do powątpiewania w jego lojalność…
A więc, na miłość boską, kto i dlaczego?
Tak czy siak należało jak najprędzej porozumieć się z Denninghamem i przedstawić mu sytuację. Może zamach był elementem jakichś rozgrywek wewnątrz władz światowego Konwentu? Ale dotąd poza ekstremistycznymi grupami w rodzaju Synów Arkadii terroryzm nie sięgał kierowniczych gremiów ruchu.
Główny problem polegał zresztą na tym, że Georgijew nie miał pojęcia jak znaleźć Amerykanina. Telefon w domu w Kalifornii odebrał kamerdyner, Wyłko poprzestał na krótkim, zaszyfrowanym meldunku, w którym doniósł o śmierci Carla i własnym zagrożeniu. Kamerdyner nie wiedział, gdzie przebywa aktualnie gospodarz.
Pozostawała sprawa L-18. Wyłko zatelefonował pod numer kontaktowy, ale jedyną odpowiedzią był długi, przerywany sygnał, świadczący, że abonenta nie ma w mieszkaniu. Może nieznany wróg zlikwidował również L-18?
W Trayemiinde wysiadł opodal kasyna. Było ponuro, zimno i dżdżysto. Bezlistne drzewa i prawie puste parkingi kurortu mogły jedynie wzmóc chandrę i niepewność.
Taksówka odjechała, Gassari rozejrzał się bacznie. Nie śledził go nawet pies z kulawą nogą. Agent przeszedł dwie przecznice i znalazł się przed małym domkiem zbudowanym z ową niezwykłą fantazją budowniczych przełomu stuleci, którzy nie zwracając uwagi na krytyki architektonicznych koneserów potrafili budować niepowtarzalne eklektyczne perełki, pełne wykuszy, baszt i balkonów, w proporcjach miłych dla oka, po prostu na ludzką miarę.
Jeszcze z Hamburga, z automatu zatelefonował do Maggi. Zastał ją. Nie rozwodząc się długo kazał dziewczynie zachować ostrożność, nie wpuszczać nikogo i w razie czego strzelać bez ostrzeżenia.
Georgijew zerknął na okno, świeciło się. A więc czekała na niego. Przyglądając się zsuniętej firance nie zauważył ani jednego z umówionych znaków ostrzegawczych.
Uważnie przyjrzał się zaparkowanym samochodom. Żaden nie wyglądał podejrzanie. Wszystkie, sprawdził zbliżając dłoń, były zimne.
Spokojnym krokiem okrążył dom, otworzył drzwi własnym kluczem i stromymi schodami podążył na drugie piętro. Urok locum, które odkrył dla Maggi jeszcze w zeszłym roku, polegał na niekrępującym wejściu. Dzięki temu, oraz dodatkowym kompletom kluczy, mogli odwiedzać ją na zmianę z Carlem, zachowując pełne pozory wzajemnej nieświadomości na temat funkcjonowania trójkąta.
Zapukał w umówiony sposób. Brak odpowiedzi. Cofnął się o krok, tak aby nawet seria z automatu przez drzwi nie mogła wyrządzić mu krzywdy. Nadal cisza. Na korytarzyku było małe okienko. Otworzył je bezszelestnie i wspiął się na parapet. Znalazł się w ten sposób o półtora metra od kuchennego okna apartamentu. Framuga była uchylona. Nie wypuszczając z dłoni odbezpieczonego lugera, wśliznął się do środka. Z pokoju dobiegały ciche tony radia. Jednym skokiem wdarł się do wnętrza, którego rozkład znał jak własną kieszeń. Nikogo. Na nocnym stoliku leżała kartka, bez wątpienia pismo Maggi.
– Wybacz, przestraszyłam się. Zadzwonię…