Литмир - Электронная Библиотека

Nie podobał mu się ten liścik. Coś musiało się zdarzyć. Jasnowłosa agentka nie należała do osób bojaźliwych. Mimo młodego wieku posiadała całkiem interesujący życiorys. Zaczynała jako informatorka Carla w środowisku londyńskim cali girls i łączyła zawsze bezpruderyjny stosunek do życia z doskonałą troską o własne interesy. Długi czas używano jej do podrzędniejszych zadań i dopiero podobieństwo do Barbary Gray sprawiło, że otrzymała rolę jej dublerki.

A może ktoś wywabił ją z mieszkania, które dla uzbrojonego człowieka mogło stanowić niezłe schronienie. Byłaby taka naiwna? Chyba że pułapkę zastawił ktoś doskonale jej znany… Ale kto?

– Dzwoń!

– Nie!

– Nie bądź kretynką, Maggi, nie masz wyboru. Musisz myśleć o sobie, musisz się zrehabilitować!

– Ależ Al, ja zawsze…

– Dlaczego nie poinformowałaś mnie o zamianie w Johannesburgu? Gdyby nie moje informacje z Afryki, nie dowiedziałbym się, że Georgijew jest zdrajcą.

– Nie wiedziałam, że to takie ważne – tłumaczyła, widząc, że tłumaczy się bardzo głupio – zresztą Feri nie kazał.

Dłoń mężczyzny zanurza się w bujne, złociste włosy panny Black.

– Słuchaj mała, jesteś bardzo inteligentna, bardzo dobrze, że przyszłaś tu zaraz po jego telefonie. Teraz pozostaje tylko formalność. Dzwoń!

– Czy on musi…?

– Tak musi zginąć. Taka jest decyzja “góry".

– A ja?

– Przecież wiesz, że cię kocham. Nie zabija się pięknych kobiet. A poza tym – ty naprawdę dużo umiesz. I masz pomysły.

Ręka kobiety wysuwa się w stronę telefonu. Normalnego, standardowego aparatu w hotelowym pokoiku jakich wiele w Travemiinde. Jeszcze się waha.

– A nie mógłbyś ty sam?

– Zależy mi na tym, abyś zadzwoniła ty. – Mężczyzna wstaje i podchodzi do okna. Z hotelu widać odległy o dwieście metrów domek Maggi. – No, szkoda czasu.

Przynaglona wybiera numer, w tym samym momencie profesor Levecque otwiera na całą szerokość okno.

Gassari rozważał wszystkie możliwości. Dokąd mogła udać się Maggi? Jej samochód stał cały czas na parkingu. Może złapała taksówkę i kazała się wozić w kółko. To nawet niezły patent zabezpieczający. Ale w takim razie znając odległość do Hamburga, powinna zaraz zadzwonić.

Dźwięk telefonu. Miękki, delikatny, jak na aparat luksusowej kobiety przystało.

Nareszcie. Wyłko sięgnął po słuchawkę. W ostatniej chwili, zaciskając już dłoń na plastiku, pomyślał, że to wszystko jest jakieś takie zbyt oczywiste, podejrzane i gdyby on sam miał zastawić pułapkę… Słuchawka drgnęła i choć Feridun puścił ją, próbując wykonać skok ku drzwiom, było za późno.

Noc pękła rozsadzona detonacją.

O dwieście metrów dalej Levecque zamknął okno. Nie lubił obserwować zrujnowanych stylowych kamieniczek.

Dwa dni po śmierci Georgijewa którą prasa ochrzciła tytułem Porachunki w świecie przemytników opinię publiczną zaskoczyła informacja o katastrofie luksusowego statku “Amfitryta" zacumowanego w prywatnej przystani u brzegów wysepki Monte Christo. Policja stwierdziła silną detonację, która przełamała kadłub powodując natychmiastowe zatonięcie jednostki. Właściciel, Guido Morelo, handlowiec z Genui, deputowany do parlamentu, podzielił los swoich gości. Prawdopodobnie nastąpiła eksplozja dużego ładunku wybuchowego ukrytego pod stępką. Prasa brukowa parokrotnie wymieniała Morela w kontekście afer z handlem bronią. Czy jednak podobne transakcje mogły być dokonywane na wypoczynkowym jachcie? Zresztą trochę później eksperci znaleźli dowody, że miny zostały zamontowane precyzyjnie, pod kadłubem, przez zawodowego płetwonurka…

– Chyba miał pan rację, Levecque – skomentował wydarzenie Admirał – to wszystko bardzo przypomina robotę “camerade Reinera" – likwiduje wspólników, pozbywa się człowieka, którego pan usiłuje mu podstawić…

– Nie pojmuję tylko, jak tak wspaniały agent jak Georgijew dał się tak przechytrzyć. Wyłko należał do mistrzów ostrożności – wzdycha profesor. – Jest to moja wina! Nie wiem, czy w tej sytuacji, jako odpowiedzialny za akcję…

– Ależ, stary – Człowiek-Cytryna znajduje w sobie niespodziewanie dużo wyrozumiałości i poklepuje Levecque'a – to nie ciebie zawiodła intuicja. To my daliśmy za małe wsparcie. Nie ulega wątpliwości, że Nowy Front coś knuje. Być może zamierza się posłużyć którymś z wynalazków z Marindafontein. Niestety, ci z Pretorii do tej pory nie chcą nam przekazać informacji, jakie z dokonanych tam odkryć mogą być przydatne w działalności terrorystycznej…

– I jeszcze jedno – Admirał podnosi jakąś kartotekę, w tej grupce była dziewczyna… zaraz, mam, Maggi Black, sądząc po zdjęciu bardzo ładna. Wiesz, co się z nią stało?

– Zniknęła jak kamień w wodę – rozkłada ręce Levecque – obawiam się, że za jakiś czas Morze Bałtyckie zechce ujawnić ofiarę niedobrowolnej kąpieli.

– A więc twoim zdaniem, Al, ona nie żyje? – wtrąca się major.

– Znając robotę “camerade Reinera", jestem pewien. Ale dobierzemy się mu do skóry…

– Dostanie pan nowych ludzi – podsumowuje Admirał. – Ale i na tych ekologistów też trzeba uważać. Może między Zielenią a Czernią istnieją jakieś powiązania.

Ekspert ze zrozumieniem pochyla głowę. Na mięsistych wargach pojawia się uśmiech. Zadowolenie sługi pochwalonego przez patrona? A może uciecha szubrawca, któremu udało się oszukać wszystkich?

Z notatek doktora Miałem osobliwy sen. Śniło mi się, że jestem befsztykiem po angielsku smażącym się na teflonowej patelni. Wśród piekielnego żaru jedyną ulgę sprawiał mi cień kucharza wiszący nade mną. W pewnej chwili zostałem uniesiony w górę i uczułem uderzenia. Może kucharz uznał, że zostałem zbyt mało rozbity…

– Jan, Jan! – wołanie przedarło się przez pierścienie bólu. Oprzytomniałem. Żyłem! Słońce już wstało i mimo ostrego kąta parzyło niesamowicie. Poznałem, to pochylała się Barbara. Wyglądała okropnie, z opalonymi włosami i brwiami, w podartym, zakrwawionym ubraniu…

– Myślałam już, że cię nie dobudzę – westchnęła. – Powiedz, czy możesz wstać?

Próbowałem się unieść, ale opadłem z jękiem.

– Podejrzewałam to, noga skręcona – rzekła tonem mistrza ortopedii – trzeba będzie nastawić, panie doktorze.

Podczas zabiegu zemdlałem ponownie, ale kiedy odzyskałem przytomność, poczułem się lepiej, kostka została silnie obandażowana, tak że nawet mogłem kuśtykać. Barbara pokazała mi zwęglone resztki awionetki. O tym, jak nie tracąc głowy wyniosła mnie z płomieni, opowiedziała w sposób jak najbardziej naturalny, a potem głosem nie znoszącym sprzeciwu oznajmiła, że musimy szybko się oddalić, ponieważ prędzej czy później będą nas szukać i to bynajmniej nie przyjaciele.

Był jeszcze jeden powód do pośpiechu. Rozlegające się pomimo bezchmurnego nieba grzmoty zapowiadały zmianę pogody. Pora suszy miała się ku końcowi. Nie należałem do znawców geografii Afryki, ale zdawałem sobie sprawę, że w sezonie deszczów wyschnięte wody Botswany łatwo mogą zmienić się w nieprzebyte trzęsawiska, a wraz z opadami pojawią się insekty i gorączka. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie się znajdujemy. Mapy i przyrządy pokładowe uległy kompletnemu zniszczeniu. Ocalało zaledwie parę konserw i niewielki kanister z wodą. Barbara z wprawą skauta ustaliła kierunki na podstawie słońca i stwierdziła, że strefa zamieszkana musi być właśnie gdzieś tam – wskazała wyschniętą kępę akacji. No i poszliśmy.

Obandażowana noga miała dopiero teraz poznać, co oznaczają dystanse afrykańskie. Z przerwami maszerowaliśmy cały dzień. Nie będę wdawał się w szczegóły. Istnieje w języku polskim adekwatne słowo – koszmar.

Wielokrotnie byłem przekonany, że umrę. Ale nie umarłem. Gęstniejąca pokrywa chmur uchroniła nas przed morderczym słońcem, a pod wieczór lunęło. Zresztą, czy to był deszcz? Z nieba lały się prawdziwe wanny wody, bez jakiejkolwiek oszczędności. Zmrok i piekielne zmęczenie uniemożliwiały dalszy marsz. Zresztą pozbawieni kompasu, lub choćby słonecznego drogowskazu, kręcilibyśmy się tylko w kółko. Przewrócona kłoda z olbrzymiego drzewa dała nam minimalne schronienie. Niestety, nasz parasol funkcjonował na kształt krótkiej kołdry. Jakaś część ciała stale musiała wystawać na zewnątrz.

Siedziałem i trząsłem się. Miałem gorączkę. Może był to jedynie wynik poparzeń, w każdym razie czułem się jak przysłowiowy piesek co wypadł z sań. Nieszczęśliwy, chory i przerażony. Za to Barbara wydawała się być wykonana z żelaza. Z nie korodującego żelaza! Nie okazywała zmęczenia, choć musiała być piekielnie zmordowana. W końcu to ona – o wstydzie! – targała cały nasz bagaż. Gdzieś w pobliżu zawyło jakieś zwierzę – hiena, szakal? Za jedyną obronę mógł nam posłużyć śrubokręt i scyzoryk. Cała broń przepadła w ogniu.

Panna Gray wygrzebała trochę suchego chrustu i roznieciła pod kłodą, pół metra od nas, maleńkie ognisko. Dzięki chmurom mogliśmy się nie bać lotniczego zwiadu. Potem zjedliśmy konserwę i wtuliliśmy się w siebie jak dwójka bliźniąt w łonie matki. Czułem ciepło wspaniałego ciała Barbary, jej prowokujące krągłości, ale naprawdę byłem zbyt zmęczony, by wyciągnąć z tego dalej idące wnioski.

Obudziło mnie nieprzyjemne szarpnięcie!

Wciąż padał deszcz. Ognisko ledwie dymiło. Więcej zobaczyć nie mogłem, oślepił mnie bowiem silny snop światła z latarki.

– Wstań i podnieś ręce do góry – warknął ktoś koślawą angielszczyzną.

Wstałem. Ciemne, małpie ręce obszukały mnie zwinnie, wyłuskując z kieszeni scyzoryk. Padło parę słów w nieznanym narzeczu, które niewątpliwie musiały być przekleństwami. Potem skrępowano mi ręce i popędzono w noc. Wszystko odbywało się bez zbędnej konwersacji. Nigdzie nie dostrzegłem Barbary. Może zginęła?

Karawana szła nocą, rankiem stanęła na popas. Tworzyło ją kilkunastu ludzi, licząc z wyrostkami i kobietami, ubranych najdziwniej na świecie i uzbrojonych w kolekcje rupieci wszelkiej możliwej produkcji. Dostrzegłem wreszcie Barbarę, szła nie związana, ale za to pilnowana przez dwóch czarnoskórych aniołów stróżów. Kiedy tylko spróbowała zbliżyć się do mnie, jeden z eskortujących ją Murzynów, drągal w połatanej panterce pamiętającej chyba czasy Czombego, silnie pchnął ją automatem.

38
{"b":"89320","o":1}