Jak się wkrótce miałem przekonać, grupka, która nas znalazła, stanowiła patrol wywiadowczy ZFWsWD, czyli Zjednoczonego Frontu Wyzwolenia spod Wrogiej Dominacji, przy czym ową wrogą dominacją byli również Czarni. ZFWsWD operował na pograniczach szumnie głosząc plany Wielkiej Republiki Kalaharii.
Trudno dociec, jakie zamiary żywiono wobec nas. Drugiego dnia rozklekotanym dżipem zjawiło się dwóch oficerów, na pierwszy rzut oka braci bliźniaków. Rozróżniłem ich jedynie po uniformach. Jeden był schludniejszy, drugi miał brudną bluzę pełną najrozmaitszych ozdóbek i naszywek. Odbył się krótki dialog między przybyłymi a dowódcą patrolu. Przy czym schludny zdawał się zajmować, pozycję Katona. Z jego gestów wynikało niezbicie, że uważa nas za szpiegów, których należy bez patyczkowania się rozstrzelać. Oberwaniec zdawał się zgadzać z przedmówcą co się tyczy ogólnej strategii, dawał jednak do zrozumienia, że przed egzekucją wypadałoby nas przesłuchać. Skończyło się chyba na odroczeniu. Nikt w oddziale nie władał na tyle jakimkolwiek cywilizowanym językiem, by się z nami precyzyjnie dogadać.
Obserwowałem wysiłki Barbary przekonywającej, że jesteśmy naukowcami, których samolot rozbił się – kochamy Afrykę i jej prawowitych gospodarzy oraz w pełnej rozciągłości popieramy ideały ZFWsWD. Nie wiem, na ile błyskotliwa pantomima przekonała partyzantów, ale najwyraźniej postanowiono wstrzymać się z wykonaniem wyroku. Poczęstowano nas nawet papierosami. Oberwaniec siadł przy mnie z miną życzliwego kanibala, po czym wskazując na mnie i na ogromny nóż wiszący u pasa, dał do zrozumienia, że pięciu takich jak ja, to on już – ciaaach! Zastanawiałem się, ilu w takim razie ma na sumieniu jego mniej przyjacielski kompan, ale było to rozmyślanie czysto akademickie.
Trzeciego dnia znaleźliśmy się w jaskiniach. Musiał to być jeden z głównych obozów afrykańskich Robin Hoodów. Całkiem nieźle wyposażony, dostrzegłem bowiem i działko przeciwlotnicze i rusznicę przeciwpancerną.
Do luksusów, które nam zademonstrowano w wielkiej pieczarze, należała latryna i zbiornik z wodą, w której nareszcie mogliśmy się umyć. Widziałem jak Barbara bez najmniejszego wstydu obnaża się przy cysternie i kąpie pod polowym kranem. Ów wodny striptiz ściągnął chyba połowę obozowiska, ale to wcale nie żenowało panny Gray. Co się tyczy mnie, osłabiony utrzymującą się gorączką, wielogodzinnym marszem i permanentną biegunką, umyłem zaledwie twarz i ręce, i zasnąłem.
Sen, może właściwszym określeniem byłby letarg, trwał dwa dni. Nie wiem, czy przez ten czas dokonywano na mnie jakichś zabiegów medycznych, jest faktem, że obudziłem się głodny. Głodny, a więc wracający do zdrowia. Pierwszą rzeczą, którą ujrzałem, był koszyk pełen dorodnych owoców leżących obok mego posłania. Sięgnąłem po pomarańcze.
– Śmiało, śmiało, doktorze – zachęcił mnie dźwięczny głos. Uniosłem głowę. Na tle kamiennych ścian jaskini, oświetlonych blaskiem słońca docierającym tylko przez kilka szczelin, mówiący wydał się być przybyszem z innego wymiaru. W stosunku do tego rodzaju ludzi pasuje słowo wymuskany. Taki też był Murzyn siedzący na wyściełanym krześle. Ubrany w fantazyjny biały garnitur z akselbantami, przywodził na myśl postać z dziewiętnastowiecznej operetki. Jego strój uzupełniał brylant wielkości ziarna fasoli na palcu i złoty kieł dyndający na łańcuchu na piersiach.
– Proszę jeść i nie przejmować się moją obecnością – mówił elegant – baliśmy się o pana cenne zdrowie. No cóż, mamy tu spartańskie warunki transportowe, a wszczepienie w moich ludzi nawyków cywilizacyjnych ciągle jeszcze napotyka opory. Ale pan wybaczy – nie przedstawiłem się: kapitan Bongote… Moi ludzie co prawda od dawna żądają abym przyjął tytuł marszałka, ale na to przyjdzie czas po zwycięstwie. Nie muszę dodawać, że chciałbym, aby pan uważał się za mojego gościa. Wszelkie oskarżenia o szpiegostwo były prymitywnymi rojeniami moich nie douczonych przyjaciół.
Sok pomarańczowy zalał mi przełyk. Cudowne!
– Jestem więc wolny? – spytałem po chwili.
Bongote, który właśnie skończył ściskanie mi dłoni, uśmiechnął się i cofnął o krok.
– Do pewnego stopnia – powiedział. – No cóż, dalszą podróż chwilowo trzeba będzie odłożyć. Toczy się wojna. A na wojnie – jak na wojnie. W tych jaskiniach jest akurat najbezpieczniej. Poza tym jest pan lekarzem…
– Dopiero się uczę – sprostowałem.
– Nie należę do rygorystów pytających o dyplomy – uśmiechnął się jeszcze raz kapitan – ale muszę dbać o moich ludzi. Na całych obszarach wyzwolonych jest tylko jeden felczer i trzy zakonnice, a potrzeby mamy olbrzymie.
Na końcu języka miałem pytanie, jak wielki jest obszar wyzwolony, ale powstrzymałem się.
– Widzi pan – ciągnął dowódca – budujemy tu nowe społeczeństwo. I nie wszyscy mogą zrozumieć surowe prawa okresu przejściowego. Mieliśmy tu lekarza, Belga, podobno anestezjologa, choć znieczulał głównie siebie stale zaglądając do kieliszka. Niestety, nie podzielał naszych ideałów, usiłował szkodzić. Inteligencja ma wrodzone tendencje do szkodnictwa. Lubi dzielić włos na czworo, rozważać zawsze plusy i minusy, brać pod uwagę opinię mniejszości. Sam wiem, bo długo musiałem się z tego leczyć. Wątpliwości nie sprzyjają zwycięstwu! Dowódca, przywódca, szef, musi być jak chirurg – rozpoczynając cięcie nie może w połowie zatrzymać skalpela. Co chore, winno być usunięte!
Nadal mówił to wszystko niesłychanie spokojnym tonem człowieka doskonale wychowanego, może w ostatnim zdaniu uniósł minimalnie głos. Dopiero teraz w twarzy tchnącej spokojem i uprzejmością dostrzegłem płonące oczy pantery. Rozszerzone źrenice szaleńca. A może narkomana?
– Ale po co ja pana zanudzam ideologią? Pożyje pan z nami, pozna przyjemność jaką daje dzieło tworzenia, oczywiście po dokładnym zniwelowaniu starego. I, słowo honoru, nie będę pana do niczego przekonywał! Sam pan dojrzeje. Zresztą potrzebujemy lekarza, nie bojowca.
– A ten anestezjolog, opuścił was? – zapytałem.
Bongote chyba w pierwszej chwili nie zrozumiał pytania. Popatrzył na mnie jak entomolog na egzotycznego motyla, a potem wybuchnął cichym, równym śmieszkiem.
– Nas się nie opuszcza, doktorze – mówił wśród rechotu – nas można najwyżej zdradzić, a doktor Macon miał nieszczęśliwy wypadek. Bardzo nieszczęśliwy… – nie przestając się śmiać podszedł do szafki stojącej pod ścianą. Już wcześniej zauważyłem na górnej półce duży, rudawy orzech kokosowy. Kapitan odwrócił go. Zdrętwiałem. To co brałem za łupinę, było krótko ostrzyżonymi włosami, całość zaś stanowiła wyblakłą, odrąbaną głowę ludzką.
– No, nie przeszkadzam w śniadaniu doktorze – powiedział ucinając śmieszek Bongote – sądzę, że od jutra przejmie pan obowiązki naszego “głównego ordynatora".
Ukłonił się po wojskowemu i wyszedł. A ja zwymiotowałem.
Pracy rzeczywiście było moc. W pierwszej chwili liczyłem, że otrzymam do pomocy Barbarę, która dotąd znakomicie wywiązywała się z roli pielęgniarki, ale widocznie przeznaczono ją do innych zadań. Szpital zajmował parę podziemnych sal wraz z gankiem zewnętrznym, niewielką półką skalną, z której rozciągał się widok na sąsiednie porośnięte lasem wzgórze. Wyposażenie znalazłem dość nędzne i przypadkowe, gromadzono je przecież w drodze rabunków, a nie planowych dostaw. To samo można było powiedzieć o lekarstwach, jak również o całym personelu. Najważniejszy z jego składu był felczer Perez, Mulat z Angoli, posępny milczek, oddany sprawie i kapitanowi. Skrupulatny w pracy i znakomicie zorientowany w miejscowych schorzeniach, przy czym jego wiedza medyczna stanowiła zaskakującą mieszaninę lokalnego szamaństwa z podstawowymi wiadomościami absolwenta skróconych kursów felczerskich. Perez wyznawał poza tym jedną zasadę lekarską – kto ma umrzeć, i tak umrze, a kto ma wyzdrowieć, tego i bakterie nie przeżrą, w związku z czym z olbrzymią pogardą odnosił się do aseptyki uważając, że opalenie skalpela nad palnikiem przed operacją jest zabiegiem absolutnie wystarczającym, podczas gdy mycie rąk już zatrąca o szkodliwe marnotrawstwo wody. Podobne idee wyznawał jego asystent, kulawy Grido, któremu nogę amputował jeszcze doktor Macon. Jako nieprzydatny w boju, został odkomenderowany do szpitala. Grido był wesołym, absolutnie tępym chłopakiem, nie rozumiejącym ani słowa po angielsku, za to bezgranicznie leniwym. Inaczej rzecz się miała z siostrzyczkami. Zagarnięte przez partyzancki zagon, ciche i pokorne, wykonywały swe obowiązki zgodnie z regułą zakonu. Najstarsza, Bernarda, trzymała pozostałe żelazną ręką, nie pozwalając na zwątpienia, zapominanie o obowiązkach lub złamanie któregokolwiek ze ślubów. Średnia, Felicita, rodem z Włoch, robiła wrażenie ograniczonej umysłowo. Flegmatyczna, choć pilna, miała niezdrową, ziemistą cerę i wiecznie spuszczała oczy. Odwrotnie Audacja – Hiszpanka, wykazywała zgoła nieprzyzwoity temperament, strzelając oczami to tu, to tam – co mogłoby mieć co najmniej nieobyczajne skutki, gdyby nie siła charakteru Bernardy. Ile lat miała ta zakonnica? Chyba dawno przekroczyła sześćdziesiątkę. Należała jednak do owego gatunku niewiast, które stare już koło czterdziestki, zachowują się nie zmienione do osiemdziesiątki. Wysoka, sczerniała, miała siłę trzech mężczyzn i wytrzymałość muła. Ogromnym zaskoczeniem był dla mnie jej rodowód. Kiedy podczas kolacji trzeciego dnia spytałem skąd pochodzi – odpowiedziała: New Market.
– W Stanach? – dopytywałem się.
– Nie, na Podhalu.
Oczywiście chodziło o Nowy Targ. A więc w środku interioru trafiłem na rodaczkę. Nie muszę dodawać, jak niebywałą frajdą był dla mnie, po przeszło roku cudzoziemszczyzny, powrót do rodzinnego języka. Siostra Bernarda opuściła Polskę dość dawno i od piętnastu lat przebywała w Trzecim Świecie. Oprócz kwalifikacji pielęgniarskich była, jak się okazało, niezłym mechanikiem – dwa lata Politechniki Gliwickiej,. przedtem technikum mechaniki precyzyjnej – zanim splot dramatycznych wydarzeń skierował ją ku właściwemu powołaniu.
Tego wieczora rozmawialibyśmy dłużej, gdybym nie zauważył brzydkich spojrzeń Pereza i jego pomagiera, wściekłych, że nie rozumieją ni w ząb naszej konwersacji.
Nazajutrz rano wezwał mnie Bongote. Po raz pierwszy zaprowadzono mnie do jego apartamentu. Po drodze, idąc długim korytarzem, minąłem silnie uzbrojony posterunek. Mieszkanie wodza urządzone było ze smakiem, choć dobór mebli z konieczności cechowała przypadkowość. Tym razem kapitan powitał mnie w kwiecistym szlafroku. Poczęstował cygarem i zaproponował filiżankę mocnej kawy. Nie odmówiłem, rozglądając się ciekawie. Kawę podała Barbara. Grzeczna, posłuszna pani domu. Ominęła mój wzrok. Ale nie musiałem długo myśleć nad jej obecnym statusem. Funkcja kochanki szefa rzucała się aż nadto w oczy.