Wypiliśmy kawę gawędząc o rzeczach obojętnych. Nie wiem, jak powściągnąłem nienawiść do Czarnucha, który stał się właścicielem Barbary. Mojej Barbary! Mojej, która nigdy nie była moja. Nie, uchowaj Boże, nigdy nie byłem rasistą, ale podczas owej sympatycznej kawusi czułem się jak cały Ku-Klux-Klan i prezydent RPA w jednej osobie.
– Jak praca, interesująca? – zapytał Bongote.
Przytaknąłem. W gruncie rzeczy poza jednym ropniem i doglądaniem rannych z poprzedniej potyczki, zabiegi ograniczyły się dotąd do przemywania oczu, aplikowania zastrzyków na choroby weneryczne i zszycia ciętej rany uczestnika towarzyskiej bójki w obozie.
– Miałbym jedną prośbę – powiedział na odchodnym dowódca ZFWsWD – kiedy rozmawia pan z siostrą Bernardą, proszę nie używać raniącego uszy personelu szwargotu. Jesteśmy tu wielką rodziną, nie mamy tajemnic.
O rodzinnych obyczajach miałem okazję się przekonać jeszcze poprzedniego dnia. Podczas egzekucji dezertera. Bongote odczytał krótki werdykt w miejscowym narzeczu, a potem wśród monotonnego śpiewu zakopano delikwenta w mrowisku na skraju lasu.
– Pan wybaczy, kapitanie – odparłem – ale siostra Bernarda jest moją rodaczką i pewne terminy fachowe łatwiej przypominają mi się, kiedy mówię po polsku.
– Powiedziałem o odczuciach pańskiego personelu, nic więcej – rzekł bez uśmiechu Bongote.
Wychodziłem, kiedy Barbara wróciła, aby posprzątać naczynia. Tym razem nie unikała mego spojrzenia. Przeciwnie, stojąc przez moment tyłem do wodza, puściła mi najbardziej wymowne oko, z jakim spotkałem się w życiu. Jego sens w dużym skrócie sprowadzał się do informacji:
– Wybacz stary, ale ze względu na twoje i moje dobro muszę postępować tak, jak muszę. Duszą jestem twoja i jeszcze kiedyś przekonasz się, że nie tylko duszą. Do tego jednak muszę zdobyć zaufanie tego negatywa, więc nie denerwuj się jak mały, głupi, zakochany szczeniak. Nawiasem mówiąc, to o czym myślisz, się nie wymydli. A teraz zmykaj".
Chociaż porozumiewawcze spojrzenie Barbary potraktowałem jako zapowiedź lepszego jutra, już następny dzień rozwiał moje nadzieje.
Jeszcze przed świtem Bongote nakazał wymarsz znacznej części swych oddziałów. Przenosili się, wraz z dogodną do działań zaczepnych porą deszczową, na inny “teatr wojenny".
Od Atlantyku po Ocean Indyjski
Rozciągnie się Wielka Kalaharia
Pustynia zamieniona w ogród
i niewolnicy w obywateli
Prowadź nas Bongote
gwiazdo naszych gór
a wrogowie nasi
niech będą ucztą sępów!
Tak śpiewali, tekst przełożyła mi siostra Bernarda, odmaszerowujący bojowcy.
Liczyłem dni do ich powrotu. Potem tygodnie, miesiące… Deszcz lał prawie codziennie, chorych nie było wielu, mogłem więc czytać, nieoczekiwanie znalazłem całkiem niezłą bibliotekę medyczną po doktorze Macon, notować moje wspomnienia… Jeśli kiedyś z tego wyjdę i dotrę do Polski, w mojej ulubionej serii Naokoło świata spróbuję wydać tę historię. Może będzie bestseller?
Perez zachowywał się wobec mnie grzecznie, nawet zachęcał do wspólnych popijaw, ale alkohol miał wyjątkowo nędzny, więc nie korzystałem. Zauważyłem jednak, że on, Grido, a także paru żołnierzy, nie spuszczają ze mnie oka. Najwyraźniej Bongote zalecił zaufanie, ale ograniczone. W myśl wskazań teoretyków: Ufać to znaczy kontrolować!
Z siostrą Bernardą dużo mówiliśmy o Bogu, ale nie chcę o tym pisać. To co zdarzyło się później, zdruzgotało moją wiarę w ład historii, choć dziś myślę, że może ten czyściec był nam potrzebny.
Wiadomości o sukcesach docierały do obozu i gdyby brać je poważnie, zagrożona przez ZFWsWD była nie tylko Lusaka i Gaberone, ale również Kinszasa i Pretoria. Natomiast z końcem lutego powrócił sam wódz w asyście mocno zdziesiątkowanych oddziałów. Wróciła i Barbara.
Od razu prysnął spokój i pojawiła się masa roboty, dziesiątki rannych, w tym czwórka ciężko, do tego grupka jeńców, pochodzących z pacyfikacji terytoriów wyzwolonych, której to Bongote dokonał zapewne dla poprawienia sobie samopoczucia.
“Terytoria wyzwolone" kapitan traktował surowo, bezlitośnie zdzierał kontrybucje i podatki, karał kolaborantów z rządem centralnym. Nie zorientowałem się, czy zamierzał naprawdę zorganizować jakąś nową ofensywę, bo o niej bez przerwy rozpowiadał, czy też kontentował się królowaniem na skrawku pogranicza, którego odbicie nie leżało w możliwościach rządu centralnego. Może zresztą partyzantka ZFWsWD była przydatna oficjalnej władzy ze względów propagandowych i dlatego nie spieszono się z jej ostatecznym zdławieniem? Obok czwórki ciężej rannych, których umieszczono w podziemnym szpitalu, przyprowadzono grupkę jeńców. Stanowili ją: trójka dzieci, które brutalnie oddzielono od matek i wysłano, jak później się dowiedziałem, do szkółki janczarów, cztery niebrzydkie Murzynki, te rozdzielili między siebie dowódcy pododdziałów, oraz piątka mężczyzn, wszyscy ranni.
Moje siostrzyczki zabrały się za opatrunki. A dowódca zwrócił się do mnie z pytaniem:
– Jakie mają szansę?
– Wszyscy czterej bojowcy powinni wyzdrowieć – rzekłem.
– Mówię o jeńcach.
– No cóż, stan tego małolatka jest poważny, podejrzewam zapalenie otrzewnej, ale zrobię wszystko, co w mojej mocy, natomiast tamten starszy musi być operowany. Gangrena posuwa się szybko. Będziemy musieli amputować nogę. Sądzę…
– Nie rozumiemy się, człowieku. Nieważne, co pan sądzi. Interesuje mnie, czy szybko będą mogli pracować?
Dostrzegłem w tym momencie przerażone spojrzenie siostry Bernardy, ale nie zrozumiałem go właściwie.
– Pracować? Ależ rekonwalescencja potrwa miesiące…
– Dziękuję, to chciałem usłyszeć. – Kapitan wydobył z kabury pistolet i strzelił dwukrotnie, prawie przykładając broń do ciał ofiar.
Uderzyła mnie fala niewyobrażalnego gniewu. Nie panując nad sobą skoczyłem w stronę eleganta, ale ktoś w owej chwili myślał szybciej ode mnie. Podcięto mi nogi i runąłem na spód pieczary. Siostra Bernarda!
Upadła razem ze mną sycząc w ucho wiązankę, jakiej nigdy nie spodziewałem się usłyszeć w równie świątobliwych ustach. Bongote odwrócił się i z pewnym rozbawieniem spoglądał jak gramolimy się, próbując wstać.
– Doktor się potknął i przewrócił mnie przy okazji – powiedziała Bernarda.
– Trzeba wystrzegać się tego rodzaju potknięć – odparł uprzejmie kapitan, gestem głowy nakazując Perezowi i Grido uprzątnięcie zwłok.
Pomagając wstać, ścisnąłem kościstą dłoń zakonnicy.
– Aha, siostro – zwrócił się do niej dowódca, oglądając z uwagą swój mundur, czy przypadkiem nie uległ zabrudzeniu przez odpryski mózgu ofiar. – Moja kobieta narzeka na jakąś przypadłość. Babskie sprawy. Parę miesięcy spędziła naprawdę w trudnych warunkach. Mówiła, że jakiś Hypnotix, czy coś, mógłby to uśmierzyć.
Szarytka skinęła głową. Ja też nie powiedziałem ani słowa. A po co miałem się wychylać, że Hypnotix to w naszej apteczce najsilniejszy ze środków o działaniu nasennym.
Barbara zjawiła się dopiero trzeciej nocy po swym powrocie. Bóg jeden wie, w jaki sposób pokonała dziesięć metrów gładkiej ściany łączącej szpitalny taras z naturalnym balkonem w apartamencie Bongote. Na ramieniu miała zwój własnoręcznie uplecionej liny, dwa automatyczne pistolety i mapnik.
– Spiesz się – powiedziała, przysłaniając mi dłonią usta, bym przez zaskoczenie nie wydobył dźwięku. – Raul śpi i prędko się nie zbudzi. Powinnam – raz na zawsze załatwić szubrawca, ale nie potrafiłabym zaszlachtować śpiącego.
– Uciekamy?
– Nie, będziemy wykładali pasjanse. Weź trochę żywności, lekarstw i wody.
Po linie, liczącej dokładnie czternaście metrów, opuściliśmy się na powierzchnię terenu. Nadal mżyło. Z tej strony wartownicy przechodzili rzadko, toteż odczekawszy minięcie jednego patrolu podbiegliśmy od krzaka do krzaka ku krawędzi lasu. Po drodze znajdowały się jeszcze zasieki, ale zabrane zawczasu stalowe nożyce utorowały drogę. Panna Gray gruntownie przygotowała ucieczkę. W krzakach za drutami znaleźliśmy dwa stare, ale zupełnie przyzwoite rowery, o których ustawienie zadbała siostra Bernarda. Zakonnica, w odróżnieniu ode mnie, miała pełną swobodę poruszania się po okolicy. Grunt był rozmokły, ale od biedy dało się jakoś jechać. Martwiły mnie odciski opon, ale Barbara uspokajała, że mając około siedmiu godzin przewagi nad ewentualnym pościgiem, potrafimy oddalić się dostatecznie daleko. Z mapki wynikało, że już siedemdziesiąt kilometrów na północ znajduje się duża wieś Cuito, będąca pod kontrolą administracji rządowej. Na mapie zaznaczone były również drogi i posterunki partyzantów. Oczywiście wyminięcie ich opóźniało ucieczkę, ale choć pedałowanie po bezdrożach nie należało do rzeczy łatwych, to dawało za to minimum bezpieczeństwa.
Po drodze minęliśmy parę zniszczonych zagród. Tu i ówdzie bielały kości ludzkie obrane do szczętu przez ogromne mrówki. I wreszcie koło dziesiątej otoczyły nas poletka uprawne… Wjechaliśmy na wydeptaną ścieżkę. Po drodze nie rozmawialiśmy wiele. Barbara w paru zdaniach opowiedziała o swej kampanii u boku kapitana, czyli cyklu drobnych potyczek, ucieczek i pacyfikacji…
– Nie mogłam uciec, pilnował mnie jak Cerber, nie było nawet mowy o przekazaniu jakiejkolwiek informacji. Ale nie zmarnowałam czasu…
– Wyobrażam sobie – mruknąłem ponuro.
– Rozpracowałam trochę kontaktów wodza. Bardzo ciekawe i bardzo cenne dossier. Szkolenie sabotażystów dla paru państw, handel ludźmi, narkotyki. To są informacje warte majątek.
– Ale czy warte… – urwałem. A Barbara roześmiała się po raz pierwszy podczas naszej ucieczki.
– Zapamiętaj sobie, Jan, ja jestem zawodowcem. Najważniejsze, że żyjemy i niedługo będziemy całkiem wolni.
Wieś wyglądała na wyludnioną. I to trochę nam się nie podobało. Toteż przejście w poprzek drogi tubylczego pętaka przyjęliśmy za dobry znak.
– Cuito? – spytała Barbara.
– Si, si, Cuito – powiedziało dziecko.
W centrum, jeśli wyschnięty placyk można nazwać centrum czegokolwiek, przed niskim pawilonem powiewała na maszcie flaga Republiki. Przy drzwiach stali dwaj wartownicy w mundurach. Odczułem ogromną ulgę.