Barbara przywitała się z wartownikami i zażądała natychmiastowego widzenia się z komendantem posterunku.
– Oczywiście, oczywiście, prosimy tylko oddać broń. Zważywszy, że dwoje turystów wyjechało na rowerach prosto z buszu, nie były to wygórowane żądania. Wartownicy wprowadzili nas do przestronnej izby, gdzie oczekiwał komendant. Mimo panującego półmroku rozpoznałem biały uniform i operetkowe akselbanty kapitana Bongote.
Droga powrotna upłynęła nam w żałosnej pozycji. Skuci czterema parami kajdanek – ręce z rękami, nogi z nogami, tworzyliśmy arcyniewygodny kłąb, tym boleśniejszy, że skuto nas tyłem do siebie. Szlak był wyboisty, a resory furgonetki w pożałowania godnym stanie. Na dobitkę dwa rowery, wrzucone razem z nami, tańczyły po całej platformie.
– Błędy, błędy! – mówił z wysokości ławeczki, tonem znudzonego instruktora kursu na prawo jazdy, kapitan Bongote – jeszcze pana, doktorze, mógłbym zrozumieć, jest pan amatorem w tym fachu, ale droga Barbara… Jak można było pozostawić mnie przy życiu? I ten brak krytycyzmu w stosunku do zawartości mapnika. Cóż za lenistwo! Wystarczyło zajrzeć do moich notatek, aby dowiedzieć się, że Cuito zajęliśmy bohaterskim szturmem trzy miesiące temu. Zresztą nawet gdybym zginął, wpadlibyście prosto w ręce mojego szefa posterunku. A on zadbałby już o szybką, chociaż banalną śmierć.
Przeszedł mnie dreszcz. W głosie Bongote'a brzmiała zapowiedź czegoś doprawdy ekstra.
– Wyliczenia też zrobiliście nieprecyzyjne. Przecięte druty zauważono już po dwóch godzinach, w trzeciej udało im się mnie dobudzić. A po pięciu znajdowałem się już w Cuito. I czekałem. A nawiasem mówiąc, wolno jechaliście. Kochaliście się po drodze? Jeśli nie stracona szansa.
Milczeliśmy. Co zresztą mieliśmy mówić. Oczyma wyobraźni widziałem własną głowę obok czerepu doktora Mącona.
– Ciekawi jesteście jak umrzecie? Z tobą – wskazał palcem Barbarę – nie mam kłopotu. Sądzę, że stu wystarczy…
– Co? – wyrwało się pannie Gray.
– Stu wyposzczonych patriotów starczy chyba i dla ciebie, kochanie. Jeśli to przetrzymasz, zostaniesz uwieczniona w księdze rekordów Guinnesa.
Z ust dziewczyny nie wydobyło się nawet westchnienie. Stykając się z nią plecami poczułem tylko krótkie drgnięcie jej mięśni. Nic więcej.
– A pan, doktorze? Możliwości mamy dużo: mrówki, pal, ukrzyżowanie, a może zestaw ćwiczeń dowolnych? Powolutku, powolutku.
Przez moment zastanawiałem się, czy nie byłoby dobrym sposobem sprowokowanie sadysty, wprawienie go w szał, tak, żeby zastrzelił nas od razu. Nie potrafiłem jednak zdobyć się na wystarczającą dozę śmiałości.
– Przykro mi ze względu na pozostawionych chorych – zacząłem, czując, że metoda tłumaczenia sposobem uczniaka przyłapanego na psocie jest w naszej sytuacji co najmniej żenująca – sądzę jednak, że mogę być dla pańskiej organizacji bardziej przydatny żywy niż martwy.
Cichy, równy śmieszek.
– Oczywiście to Barbara namówiła pana do ucieczki, sam pan nigdy z własnej woli nie przedsięwziąłby niczego przeciw nam. Nieprawdaż?
Nie odpowiedziałem.
W obozie przywitały nas nienawistne okrzyki i szturchańce tłumu. Rozkuto nas, panna Gray szła pierwsza. Jak zwykle pełna godności, wyprostowana, zapewne tak wyglądała Maria Antonina wstępująca na podium gilotyny.
– Do widzenia, Jan – powiedziała – trzymaj się!
– Żegnaj, Barbaro!
Potem straciliśmy się z oczu. Wrzucono nas do głębokiej cuchnącej jamy, zatrzaśnięto klapę z gałęzi. I nastąpiła ciemność. Czekałem. Mijały godziny, nikt się nie zjawiał, z zewnątrz nie dobiegały żadne odgłosy. Mój dół znajdował się w odleglejszej części obozowiska. Parę razy usiłowałem się wspiąć do wyjścia. Nic z tego, jama posiadała kształt gruszki a jej ściany nachylały się ku górze. Były gładkie, niełupliwe… Odczuwałem głód. Niestety w mojej kamiennej klatce nie znalazłem ani korzonka. Parę razy wołałem. Nikt nie odpowiadał. Tak minęła noc. Budziłem się parokrotnie, nasłuchiwałem. Żaden dźwięk nie zapowiadał zmiany sytuacji. Początkowo fakt, że nie zarządzono natychmiastowej egzekucji przyniósł otuchę, zabłysł wątlutki płomyczek nadziei. Póki żyłem, wszystko mogło się zdarzyć: nagła kontrakcja wojsk rządowych, śmierć Bongote'a, akcja Denninghama czy trzęsienie ziemi… Tak przynajmniej działo się w powieściach. Upływ czasu przekonywał mnie jednak, że egzekucja już się rozpoczęła, a samozwańczy dyktator Wielkiej Kalaharii przygotował dla mnie śmierć głodową.
Ile może wytrzymać człowiek bez jedzenia? Dłużej niż bez picia. Nie miałem jednego ani drugiego. Deszcz nie przenikał przez klapę i nawet kropelka wody nie sączyła się po skale. Znając historię zasypanych górników, ściągnąłem koszulę i oddałem w nią mocz, zyskując odrobinę wilgoci. Oczywiście świadom, że tylko przedłużam cierpienie. Trzeciej doby, a właściwie – nie wiedziałem czy była to rzeczywiście trzecia doba, zacząłem majaczyć. Mieszały mi się najrozmaitsze obrazy, dom w malwach i szpital w Rijksveld, Martha i Barbara. Czułem też, że nie jestem w mym dole sam. Śmierć opuściła się po niewidocznej drabince i krążyła wokół mnie. Usiłowałem się modlić. Mój stosunek do Pana Boga ulegał wielokrotnym przemianom. Wychowany ateistycznie, u schyłku szkoły średniej i na początku studiów przeżyłem głęboką przemianę, tu w Afryce, pogłębioną rozmowami z siostrą Bernardą. Teraz Bóg potrzebny był mi jak nigdy. Bałem się śmierci. Bałem się nicości, w którą się zapadnę. Kiedy rozłożą się moje kości, moje komórki… Sama śmierć nie przerażała mnie aż tak. Zapadałem się w nią, cierpiałem, lecz zdawałem sobie sprawę, że mój głodowy ból jest niczym w porównaniu z umieraniem na raka. Bałem się tego “potem". Czy w chwili kiedy zaczną rozkładać się fizycznie komórki mózgu, kiedy zachwieje się cały system energetyczny, nie będzie drugiej fazy cierpienia! I dlatego, gorączkowo odmawiając modlitwy, myślałem o wieczności. To znaczy, strasznie chciałem, żeby była. Jakakolwiek. Ciąg dalszy! Sens!
Klapa podniosła się. Opuszczono drabinkę. Okazałem się zbyt słaby, aby się po niej wspiąć. Wyniesiono mnie. Jaskrawość słońca przeorała mi czaszkę. A i potem obraz tańczył, rozmazywał się. Dali mi wody i zaprowadzili do sztabu. Bongote oczekiwał mnie uśmiechnięty. Obok niego siedział jeszcze jeden Murzyn. Ubrany z europejska, szczupły, wysoki, w rogowych okularach. Miał swobodny styl bycia aktora filmowego. Ale nie był to Sidney Poitier. Obaj siedzieli za stolikiem, a na stole… Elektryzujący dreszcz trwogi. Mój pamiętnik! Ponieważ stanąłem jak wryty, strażnik wymierzył mi kopniaka, tak że poleciałem twarzą do przodu. Okularnik w ostatniej chwili usunął mój notatnik, więc wyrżnąłem jedynie w goły stół.
– Bardzo ciekawe wspomnienia, mój przyjaciel przybył aż z Londynu, żeby z tobą porozmawiać – zarechotał Bongote.
– To… to jest fikcja literacka – wybełkotałem.
– Pasjonuje mnie literatura, Janie Pavlovsky – odezwał się gość. – Dlatego opowiesz nam wszystko jeszcze raz, czasem zapytamy cię o szczegóły. A więc więcej niż pół roku temu wyjechałeś z domu doktora Rode…
Powiedziałem im wszystko to, czego chcieli. Nie musieli mnie nawet torturować. I tak na papierze mieli szczegółowy opis. Z nazwiskami Denninghama, Lenni Wilde'a, Georgijewa… Było tam o szpitalu w Rijksveld i o Marindafontein.
Kląłem w duchu własną nieostrożność, ale któż mógł przewidzieć, że Bongote ma znajomych wśród wrogów Burta; przeklinałem, że nie prowadziłem notatek po polsku, tylko pozazdrościłem sławy Conradowi.
I śpiewałem.
Ba, często uzupełniałem jeszcze raz opowiedziany incydent o nowe szczegóły. Czułem się obrzydliwie, ale póki trwało przesłuchanie, żyłem.
Moja relacja musiała podobać się przesłuchującemu. Niewątpliwie należał on do inteligentów. Nawet Bongote odnosił się do niego ze znacznym respektem. Parokrotnie pytano mnie o to, co chciano uzyskać uwalniając naukowców. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie mam pojęcia, ale że akcja mogła zmienić losy ludzkości. Chyba mi wierzyli. A ja cieszyłem się, że wiem tylko tyle.
Maglowanie trwało z przerwami dwa dni. Wreszcie okularnik wyłączył magnetofon i złożył notatki.
– Wystarczy.
Znów poczułem oddech śmierci. Rozkazy zostały wydane. Wyprowadziło mnie czterech strażników. Mikropluton egzekucyjny? Nie padło żadne słowo ze strony Bongote. Potem przez parę godzin wieziono mnie furgonetką, aby zatrzymać się na niewielkim placyku otoczonym drutem. Stała tam szopa i budyneczek przypominający wiatrak.
Rozebrano mnie. A właściwie zdarto porządne ubranie, w które przebrałem się między przesłuchaniami i poddano szczegółowym, upokarzającym oględzinom. Niespokojnie rozglądałem się szukając kopca mrowiska… Ale nie. Rzucono mi kawałek worka z trudem przypominającego odzież i pogoniono do szopy. Usadzony w dwuosobowym wiadrze, które poczęło szybko opuszczać się w dół, pojąłem swe przeznaczenie. Przez resztę życia miałem pracować jako niewolnik w archaicznej, choć wydajnej kopalni diamentów. Zresztą owa reszta nie zapowiadała się na długą. Czołgając się korytarzami, w każdej chwili grożącymi zawaleniem, lub cierpliwie oczekując we wgłębieniu “mijanki" na niewolnika z przeciwka, zastanawiałem się, dlaczego nie zostałem zabity? Miłosierdzie Murzyna z Europy, nagroda za informacje? Współwięźniowie, tubylcy z niepokornych wiosek, albo jeńcy z armii rządowej, ogłupieni ciężką pracą, myślący jedynie o śnie i jedzeniu, nie znali go. Zresztą zaledwie kilku liznęło trochę angielszczyzny. Czułem, że rychło upodobnię się do nich.
Myślałem o Barbarze. Na pewno nie zeznała niczego. Jeśli żyła, musiała mną pogardzać.
Dzięki paru posługom medycznym nadzorcy traktowali mnie odrobinę lepiej i nie musiałem oddawać im w formie haraczu części i tak skromnych racji żywnościowych. Dawali mi też do czytania gazety…
Skąd w tej zakazanej dziurze znalazł się nagle świeży, bo zaledwie sprzed dwóch tygodni “Newsweek", pozostanie tajemnicą. Dla mnie był to nagły powiew powietrza z wolnego świata. Chłonąłem informacje. “Powódź w Chinach", “Trzęsienie ziemi w Grecji", “Światowy Konwent Organizacji Ekologicznych obraduje w Sztokholmie"…