Padał śnieg. Grube wodniste płaty wirowały w powietrzu z wolna osiadając na trotuarach, gdzie w mgnieniu oka zmieniały się w lepką papkę. Nadchodził wczesny, nieprzyjemny, marcowy zmierzch. Pobliski skansen opustoszał i z tak nielicznych turystów, a eliminacyjne rozgrywki kolejnych piłkarskich mistrzostw przykuły do telewizorów większość męskiej populacji Sztokholmu. Lion Groner odprawił taksówkę i szybkim krokiem ruszył w kierunku jasnej, nieregularnej bryły muzeum. Wyglądał schludnie, jak typowy mieszczuch, lub nie mający co robić z czasem turysta. Przy kasie i stoisku z pocztówkami świeciło pustkami. Lion kupił bilet i niezbyt szerokim korytarzem wszedł do hali.
Królewski okręt “Waza", ileś tam ton rzeźbionego drewna poddawanego stałej konserwacji, klimatyzacji, nawilżaniu. Groner przeszedł wzdłuż kadłuba mijając grupkę Japończyków fotografujących się obok burty, potem schodami podążył w górę. Na ławce z widokiem na rufę siedział samotny mężczyzna z niedbale przewieszonym przez ramię aparatem fotograficznym typu canon. Z przyzwyczajenia Lion rzucił wzrokiem za siebie. Pusto jak w kieszeni bezrobotnego.
Oczekujący wstał.
– Niezwykły, prawda? – rzekł, wskazując na ogromny, wypiętrzający się nad nimi okręt. – Ileż pracy, przygotowań. Dumy i pychy Wazów. A wszystko po to, aby stworzyć jednostkę tak wielką, że aż niezdolną udźwignąć samą siebie. Wielokrotnie wyobrażałem sobie ten pamiętny dzień roku 1628, kiedy pod pełnymi żaglami, z towarzyszeniem salw armatnich, “Waza" wychodził w morze, aby z bulgotaniem zatonąć już u wejścia do portu. Jakaż musiała być wtedy konsternacja wśród zgromadzonej elity! Jakaż kompromitacja monarchii, jakiż wstyd i bezsilna wściekłość! Po prostu żałuję, że tego dnia nie dane nam było znajdować się na nadbrzeżu.
– Mamy szansę na coś tysiąckroć bardziej spektakularnego – Groner ukazał swoje nierówne, żarłoczne zęby.
Levecque popatrzył z zainteresowaniem.
– A więc jednak… – co mają?
Przymrużone powieki Syna Arkadii wskazywały, że nie zamierza się śpieszyć.
– To jest taki numer, że, że musi kosztować. Ekspert zmarszczył brwi.
– Ustaliliśmy chyba warunki, Lion. Pracujemy dość długo ze sobą, abyś wiedział, że jestem solidną firmą.
– Sytuacja się zmieniła. Mamy coś takiego, za co i pełne zasoby Fortu Knox nie byłyby ceną zbyt wysoką.
– Zapominasz, że mamy cię w ręku, Groner, jedno słowo… Gniew zaczerwienił policzki rozmówcy. Przez sekundę mogło się wydawać, że wykorzystując półmetrową przewagę wzrostu porwie konusa za klapy i ciśnie nim za barierkę.
Ze schodów dobiegł szmer rozmów. Nadchodziła zapóźniona grupa japońska. Obaj mężczyźni odczekali parę minut w czasie których turyści fotografowali się, podziwiali rzeźbione detale przybudówki, wreszcie głosy ich ścichły za drugą burtą.
Levecque ściszył głos do szeptu.
– Nie pora na kłótnie, Lion! Jeśli rzeczywiście masz dla nas coś ekstra, dostaniesz premię.
W odpowiedzi sarkastyczny uśmiech.
– Nie chodzi tylko o premię. Interesuje mnie najpierw dla kogo my właściwie pracujemy, panie profesorze?
Levecque miał w tym momencie minę jeszcze bardziej śliską niż zwykle.
– Czy to ważne, przyjacielu? Dla tych, którzy płacą.
– Ważne, bo od tego zależą losy świata.
Konus nie zbagatelizował odżywki. Przez chwilę jakby szukał odpowiednich słów.
– Zdajesz sobie sprawę, że ani ty, ani ja, nie jesteśmy od przesądzania losów świata. Robimy to, co do nas należy. Wyciągnęliśmy cię z samego szamba. Gdyby nie ja, tkwiłbyś za swoje hamburskie sprawki na dnie więzienia.
– Wiem. Ale jeśli złodziejowi zegarków wpada w rękę korona imperatorów, sytuacja się zmienia.
– Wpierw musiałbym wiedzieć, jaka to korona!
– A ja, komu mam ją oddać? Levecque przez chwilę ważył myśli.
– Rozumiem, ale ja nie mogę cię, ot tak, poinformować. Muszę się skonsultować… Zresztą jeśli nawet, jaką masz pewność, że powiem ci prawdę.
– Racja. W takim razie mam inną propozycję. Uwolnij mnie.
– Co?
– Masz dojścia, znasz rozmaitych ważniaków, możesz przecież załatwić, żeby moje akta zniknęły. Nie mogę całe życie pracować w ten sposób.
Blady uśmiech.
– Żądasz rzeczy niemożliwych, chłopie. Myślisz, że ja też pracuję dla nich ideowo. Mają mnie. Jedziemy na jednym wózku.
– A gdyby ten wózek nagle zmienił bieg?
– Co powiedziałeś?
– Jeśli będziemy trzymać gębę na kłódkę. Zielonym może się udać…
– Co?
– Opanowanie świata, w którym ja będę bohaterem, a i pan znajdzie coś dla siebie.
Levecque przypatruje się Gronerowi z niedowierzaniem. Czy ten młody człowiek zdaje sobie sprawę z tego co proponuje? Czy wie, kogo chciałby wykiwać?
– Dlaczego mi to proponujesz? – pyta.
– Jesteśmy sobie potrzebni. Mój informator z Komitetu Doradczego traktuje mnie jak chłopca na posyłki… A ja trochę inaczej widzę swoją rolę. Poza tym pańscy ludzie mogliby dowiedzieć się o tym zamierzeniu od kogoś innego. Chodzi o takie zabezpieczenie, że jeśli nawet pojawi się możliwość wsypy, to pan jej zapobiegnie.
– Przeceniasz mnie, Lion. Twoje rojenia są nierealne, chorobliwe…
– Profesorze, ja tylko wiem, że szykuje się numer tysiąclecia. A mam na razie część informacji. Wystarczająco dużo jednak, aby zaryzykować.
Levecque to chodząca ostrożność. Z jednej strony słucha pilnie Gronera, z drugiej kalkuluje wszelkie możliwości prowokacji.
– Muszę wiedzieć, co to za wynalazek, który może aż tak wstrząsnąć światem? Jeśli nie przesadzasz…
– A nie przekaże pan dalej informacji?
– Powiedzmy, czasowo ją zatrzymam.
Stukając laseczką minął rozmawiających na platformie siwy jak śnieg staruszek z bródką a la Engels. Gdyby Levecque przyjrzał mu się wyraźniej, zauważyłby zapewne jego podobieństwo do paru innych osobników, których mijał dzisiejszego dnia. Był jednak na to zbyt poruszony. Groner proponował wariactwo, dobre dla ekstremistykonfidenta, ale dla gracza wielkiego formatu?
Ale właściwie, dlaczego by nie?
W godzinę później profesor Levecque wykręcił znany tylko sobie numer w Brukseli i rzucił parę słów zdawkowych pozdrowień. Według ustalonego kodu meldunek znaczył tyle, co: “Nic nowego!"