Литмир - Электронная Библиотека

– Dokąd idziesz?

– Załatwić się.

– Wyjdź na zewnątrz – poradził uprzejmie.

– Nie boisz się, że ucieknę?

– Nie. Jeśli nawet potrafisz się stąd wydostać, wpadniesz na patrol, a ci strzelają bez uprzedzenia.

Wyszedłem, na zewnątrz trwała widna noc. Dookoła rozciągał się księżycowy pejzaż dawnych wyrobisk, dopiero zaczynających porastać słabą roślinnością. Głębia ciszy. Nie grały nawet, tak liczne w ogrodzie doktora Rode, cykady.

Zawieszenie w pustce. Pomyślałem o moim porywaczu. Nie pasował do kreowanego schematu. Ani gangster, ani przemytnik – najbardziej mieścił się w kategoriach politycznych. Ale organizacje ekstremistów opanowane były przez czarnych, a nie Hindusów. Może jakiś wywiad? Tak wyglądało najprawdopodobniej. Chociaż fakt, że mnie oszczędził… A może stanowiłem jakiś punkt zaczepienia w jego dalszych planach?

Kiedy wróciłem do wnętrza, David przygotował obok siebie dwa posłania.

– Odpoczniemy – stwierdził – będzie ci niewygodnie, ale muszę cię skuć, doktorze. Na wypadek gdybyś miał niedobre sny.

Nie oponowałem. Z profesjonalistą, nawet osłabionym, nie miałem żadnych szans w walce wręcz.

Leżąc w mroku czekałem na nadejście snu.

David odezwał się znowu. Pytał o moje dotychczasowe życie. Mówiłem więc o Polsce, o porwanym samolocie, o żonie, o doktorze Rode… Hindus słuchał uważnie, nie przerywając. Kiedy opowiadałem, jak pieściliśmy się po raz pierwszy w szpitalnej dyżurce, ja ledwo odłączony od kroplówki a ona drżąca, roznamiętniona, bez żadnej garderoby pod kostiumem pielęgniarki, usłyszałem coś jak westchnienie.

Potem znowu zasnąłem.

Tym razem sen nie trwał długo. Obudził mnie jakiś szelest. Ruch. Tak, nie miałem wątpliwości, coś żywego znajdowało się na moim posłaniu. Coś krążyło wokół mego tułowia. Było ciepło, koszulę miałem rozpiętą… Zresztą tym czymś była dłoń. Gładka, szczupła, prawie kobieca.

– Co pan? – wykrztusiłem. Odpowiedzią był półsenny szept.

– Proszę, doktorze… proszę, łan… wiem, że dziś umrę.

W pieszczocie, która tymczasem nabierała rozmachu, nie było prawdę powiedziawszy nic obrzydliwego, raczej ogromna tęsknota za czymś nie zrealizowanym, za czymś, co zapewne nie nadejdzie nigdy. Zgrzytnął zamek dżinsów.

Poczęstował mnie papierosem. Odmówiłem. Leżeliśmy milcząc, a ja wpatrywałem się w ćmiący niedopałek.

– Boję się, łan – powiedział po dłuższej chwili Hindus. – Myślałem, że to jest łatwiejsze. Myślałem, że nic będę musiał ani zabijać, ani być zabijany.

Odważyłem się zapytać.

– Komu służysz?

– Sprawie – odparł wymijająco – wielkiej, czystej sprawie. Ale jestem jedynie pionkiem, łącznikiem…

Przerwał, uniósł się na łokciach. A potem rzucił krótko.

– Odwróć się!

Zgrzytnął kluczyk w rozpinanych kajdankach.

– Nie słyszysz? Ja słyszę – zachichotał nerwowo – nadchodzą. Słyszę lepiej niż inni. Byłem kiedyś zwiadowcą. Nadchodzą. Słuchaj, łan. Chcę cię prosić. Nie mam prawa, więcej – nie powinienem. Ba, nie mam żadnej pewności, nawet jeśli mi obiecasz, że prośba moja zostanie spełniona. Będą tu zaraz. Już nie zgubią tropu. Cała szansa w tym, że policja nie wie o tobie. Zaraz podpalimy szopę, ja wsiądę do samochodu i spróbuję odwrócić ich uwagę. Może nawet uda mi się przebić. Dobrzy ludzie, którzy wskazali mi to schronienie, mówili coś o korytarzu podziemnym.

Podbiegł do kąta i zaczął podważać jakieś deski.

– Jest! Teraz słuchaj uważnie. Pięćdziesiąt metrów dalej wyjdziesz na powierzchnię. Na prawo zobaczysz kępę krzaków. Maskuje wejście na stare tory kolejki wywożącej piasek. Posuwając się nią cały czas dotrzesz do zniszczonych baraków, omiń je, przejdź potok, tylko uważaj, żeby nie porwał cię nurt. Potem wdrapiesz się na urwisko i ścieżką między ogrodami trafisz na drogę. Tam będzie przystanek autobusu.

Mówił szybko, a głos jego nabrał tonów świszczących.

– Jeśli spotkasz policję, powiesz, że byłeś ogłuszony. Nie wiesz, kto cię porwał i co stało się z twoim wozem. Ocknąłeś się w rowie, sądzisz, że porywacz wyrzucił cię po drodze.

Skinąłem głową.

– Teraz najważniejsze… Jutro. Za kilka godzin. Po północy. Zgłosisz się do hotelu Gwiazda Południa w Pretorii. Apartament 333, pan Denis Burton. Powiesz mu – trzy słowa: “Jest. Marindafontein. Ziegler". Powtórz!

– Jest. Marindafontein. Ziegler. Ale…

– Im mniej wiesz, tym lepiej. To ważna wiadomość. Dobra wiadomość. Dla wszystkich.

Znów warczał helikopter. Teraz i do mnie dotarły odgłosy zbliżających się samochodów. Gdzieś szczekał pies.

– Spiesz się! Ja zatrę ślady. Twarz Davida przybrała blady odcień. Ścisnął mi rękę. Jeszcze raz mój wzrok odbił się w nieprzeniknionej tafli jego oczu. Zsunąłem się do kanału, podczas gdy on, blady ale skupiony, opróżniał ostatni kanister z benzyną.

Korytarzyk, częściowo zasypany, przebiegłem na czworakach; wydostałem się na powierzchnię. Usłyszałem warkot samochodu, a zaraz potem zza hałdy ukazały się kłęby dymu. Szopa płonęła. Nie wolno mi było tracić czasu. Pobiegłem po zmurszałych podkładach kolejki, uginających się niczym grząskie trzęsawisko. Krążący helikopter nie mógł mnie widzieć, cały czas posuwałem się pod nawisem skalnym. Jeszcze chwila i usłyszałem strzały. Serie napastników i krótkie odszczekiwania się Hindusa.

W pewnym momencie tory zakręciły i zobaczyłem szerszą panoramę doliny, przykucnąłem w krzakach. Helikopter akurat zapikował, na łuku drogi zauważyłem landrover Davida, jakieś sto metrów dalej sunął pościg, trochę wyżej drogę zablokowała wielka ciężarówka. Jak na złapanie przemytnika zaangażowano naprawdę olbrzymie środki. Sytuacja uciekiniera wydawała się beznadziejna. Ale nie poddawał się, zakręcił i po ostro nachylonym zboczu począł wspinać się do góry. Piął się wolno, wyrzucając spod kół tumany kurzu. Pościg zatrzymał się – nie próżnował jedynie helikopter. Znów seria ugodziła w wehikuł. Ten jednak nie zwolnił. Znalazł się już na grzbiecie wzgórza i sunął ponad stromym urwiskiem. Może David przypuszczał, że po drugiej stronie znajdzie ocalenie.

Kolejna seria. Tym razem celna. Targnęło wozem jak śmiertelnie trafionym rumakiem, skręcił nagle, przechylił się, przekoziołkował, a potem szybko, coraz szybciej, począł spadać w dolinę. Jeszcze chwila a do mych uszu dotarł stłumiony huk detonacji. Było po wszystkim.

Nie zastanawiając się dłużej pobiegłem pędem i zgodnie ze wskazówkami dotarłem do brzegu rzeki. Pokonałem urwisko i koło wpół do siódmej stałem wśród grupki podejrzliwie mnie obserwujących kolorowych pod wiatą autobusowego przystanku. Zastanawiałem się, czy policja mnie szuka? Do jakich wniosków doszła przeszukując zgliszcza szopy?

Zza zakrętu wyłonił się wolno sunący samochód osobowy. Wychyliłem się, zamachałem ręką. Wóz zatrzymał się. W środku siedział jakiś czerstwy Afrykaner ze strzelbą przerzuconą przez kolana.

– Do kroćset, siadaj chłopcze, co cię skłoniło do wycieczki o tak wczesnej porze w tej przeklętej okolicy?

Przyjęto mnie jak zmartwychwstańca. Martha płakała i śmiała się na przemian. Doktor Rode załatwił, żeby przesłuchania trwały jak najkrócej. Zresztą policjanci zachowywali się niezwykle uprzejmie. Przyjęli moje wyjaśnienia, że zostałem napadnięty, zmuszony do zjechania z drogi, potem ogłuszony, że ocknąłem się dopiero nad ranem w jakiejś pustej okolicy i idąc na oślep dotarłem do drogi, z której zabrał mnie pan Jorgens. Rozpoznałem Hindusa na zdjęciu. To już nie mogło mi zaszkodzić. A gdy przez ciekawość spytałem – kto to taki? Inspektor rzucił niedbale.

– Przemytnik i szlag z nim.

Podpisałem zeznania, uściśnięto mi dłoń i byłem wolny. Aha, poproszono mnie jeszcze, abym nie udzielał żadnych wywiadów w prasie, nie chwalił się moimi przygodami, a gdybym coś jeszcze sobie przypomniał, miałem do nich zadzwonić. Opuszczałem gmach policji z głęboką ulgą i niezmąconą pewnością, że żadna siła nie zmusi mnie do dalszego pogrążania się w tej aferze…

“Jest. Marindafontein. Ziegler!"

Im dalej jednak w tyle pozostawała za mną siedziba policji, te trzy słowa, warte najwyraźniej śmierci już paru ludzi, nurtowały mnie coraz głębiej. Sobotnie popołudnie spędziłem wypoczynkowo w naszym pawilonie położonym w ogrodzie rezydencji doktora Rode. Martha nad basenem czytała jakąś książkę, doktor pojechał do klubu. Ja wylegiwałem się. To znaczy pół drzemiąc, pół myśląc przewracałem się na tapczanie, nie mogąc uwolnić się od powracającego wspomnienia ciemnych oczu i szczupłych dłoni Hindusa.

“Jest. Marindafontein. Ziegler".

Słowo “jest" wyłączyłem z moich spekulacji. Było ono elementem pozytywnym informacji. Tyle winno mi na razie wystarczyć. W samej telefonicznej książce Johannesburga znalazłem sześćdziesięciu pięciu Zieglerów. Byli wśród nich inżynierowie, lekarze, jubiler, cukiernik, redaktor miejscowej telewizji… Podejrzewam, że w całej RPA znalazłoby się ich z pół tysiąca. Pozostawało Marindafontein. Dziwne słowo, dobre na nazwę wytwórni napojów orzeźwiających. Na dużej mapie południowej Afryki nie odszukałem żadnej miejscowości tej nazwy. Dopiero w indeksie geograficznego atlasu znalazłem wzmiankę. Była to osada, czy raczej stacja obserwacji meteorologicznych, położona na kompletnym bezludziu, jakim jest pogranicze Kaapplato i kraju Beczuanów, i to dalej na północ niż przebogate kopalnie manganu.

Przypomniały mi się dziecięce lektury na lekcjach angielskiego. Prester John, Schody o iluś tam stopniach… Może chodziło tu o skarb ukryty w interiorze? Czyż wtedy jednak z równą gorliwością tropiłaby Davida policja?

Dużo nagromadziło się tych zagadek. Z wieczornego dziennika dowiedzieliśmy się o bilansie starć, pokazywano trupy zmasakrowanych policjantów i rozstrzelanych bojowców ujętych z bronią w ręku… O Hindusie ani słowa.

Wiadomości poważnie zniechęciły mnie do zajmowania się tą podejrzaną sprawą. Owszem, gdy wybiła północ, przez moment miałem ochotę wykręcić numer hotelu Gwiazda Południa i spytać o pana Burtona. Ale poruszenie drzemiącej obok mnie Marthy, realnej i słodkiej, wróciło mnie do rzeczywistości. Objąłem ją czule.

7
{"b":"89320","o":1}