Литмир - Электронная Библиотека

Naukowiec zajął się lekturą.

– Chciałbym tylko zapytać…

– Pan wybaczy. Czekamy jedynie na odpowiedź: tak lub nie.

– A gdybym powiedział nie?

– Żaden problem. Pozostaje wszystko po staremu. Nie było naszej rozmowy.

Milczący towarzysz wstał i przesuwał palcem po kolorowych grzbietach książek i naukowych periodyków. Zieglerowi przyszło do głowy, że drugi przybysz włącza się do rozmowy, gdy pada słowo nie. Zresztą nie miał zamiaru wymawiać tego słowa.

– Propozycja jest interesująca – powiedział. Maarens uśmiechnął się całą twarzą z wyjątkiem oczu.

– A zatem tak?…

Musieli przelecieć dobry kawał kontynentu, ponieważ jednak kabina pasażerska śmigłowca pozbawiona była okien, Ziegler nie miał możliwości sprawdzenia, w jakim kierunku się udają. I gdy wehikuł osiadł wreszcie na twardym gruncie, mogli znajdować się równie dobrze pod Durbanem, na pograniczu Namibii czy w okolicach Kimberley… Właz otworzył się automatycznie i równie samoczynnie rozciągnęły się składane schodki. Naukowiec przygotowany był, że wyląduje na lotnisku lub, w najgorszym wypadku, na skrawku oszańcowanego stepu. Zaskoczenie. Znajdował się na niewielkim placyku przypominającym dziedziniec renesansowych pałaców. Może zresztą był to pałac. Dookoła ciągnęły się trzy piętra podcieni skąpanych w tropikalnej roślinności. Opodal biła fontanna, w głębi na tarasie rozstawione leżaki i parasole wskazywały raczej na luksusowy ośrodek wypoczynkowy niż na tajną bazę. Poza Zieglerem odwłok śmigłowca wypluł jeszcze dwa kontenerowe sześciany, które przechwycił gładko automatyczny wózek i odjechał z bagażem w stronę niskich, żelaznych drzwi. Przez cały czas pilot nawet nie wyjrzał przez hermetycznie zamknięte okienko. Rozległ się mocny gwizd, silnik wzmógł obroty, i żelazna ważka wystartowała w drogę powrotną.

Wcześniej z obramowania fontanny podniosło się dwóch mężczyzn, wydelegowanych najwyraźniej na powitanie nowego. Starszy, o dobrotliwym wyglądzie prowincjonalnego medyka, lub, mówiąc mniej dostojnie, dobrze wypasionego tucznika, wyciągnął do przybysza krótką, wypielęgnowaną łapkę.

– Witamy w Ogrodzie Nauk, profesorze Ziegler.

Drugi był szczuplejszy i młodszy, a lisia, wąska twarz, której czujny wyraz podkreślały trójkątne, gęste brwi, od razu wydała się Zieglerowi znajoma. Któż zresztą nie poznałby Silvestriego – “człowieka, który okantował Amerykę", jak okrzyknęły go dzienniki i serwisy telewizyjne w czasie popisowego procesu.

– Rada Trzech poleciła nam pomóc szanownemu koledze w adaptacji -ciągnął grubasek. Nazywam się Landley, Edward Aberdeen Landley – przedstawieniu towarzyszyło silne potrząsanie ręką – doktora Silvestriego nie muszę chyba panu przedstawiać. Jak udała się podróż?

– A to była jakaś podróż, nie zauważyłem – zażartował Ziegler. Naukowcy roześmiali się.

– Może na początek coś orzeźwiającego – w ręku Landleya pojawiła się puszka wybornego transyalskiego piwa.

– Nie używam – pokręcił głową były alkoholik – zastanawiam się tylko, co się stało z moim bagażem?

– Zapewne czeka już w pokoju, dokładnie przejrzany i przekartkowany – poinformował Silvestri. – Może właśnie zaczniemy od zaprowadzenia do apartamentu. Zobaczy kolega, jak tu u nas ładnie.

– A gdzie ja właściwie jestem? – Roy wyartykułował zdanie, które chodziło mu od dłuższej chwili po głowie. – Możecie mi to panowie zdradzić?

Uśmiech znikł z twarzy witających, a Silvestri powiedział poważnie.

– Nie.

– Jak to?

– Sami chcielibyśmy wiedzieć.

Jeśli istniał kiedykolwiek na świecie raj, to wspólnota, w której wylądował Ziegler miała być jego najdoskonalszym naśladownictwem. Organizatorzy uczynili wszystko, co ich zdaniem, miało przyczynić się do komfortu i dobrego samopoczucia badaczy. Pracownicy służb tajnych Republiki wiedzieli, o dziwo lepiej niż kto inny, że wydajność produkcyjna twórców tylko w części zależy od środków technicznych i gaży. Że istnieje coś takiego, jak klimat międzyludzki, atmosfera, bodźce psychiczne – a te zapewnić może jedynie rywalizacja i koleżeństwo oraz umiejętne przeplatanie czasu pracy z relaksem.

A jeszcze dochodziła do tego konieczność takiego wymoszczenia klatki, aby klatka wydawała się rozkosznym azylem. Stworzone więc zostało idealne miejsce dla myśli i rekreacji, surrealistyczna krzyżówka Akademii Platońskiej i wesołego miasteczka, parnasu i lupanaru. Rychło Ziegler miał się przekonać, jak mylące było pierwsze wrażenie. Tonący w zieleni dziedziniec i okalające go na podobieństwo starego klasztoru krużganki stanowiły jedynie naskórek Centrum. Wewnątrz zabudowań, w korytarzach i wielopiętrowych podziemnych labiryntach, kryły się doskonale wyposażone laboratoria, biblioteki mikrozapisów, stale uzupełniane, nie ustępujące zbiorom Biblioteki Kongresu czy Uniwersytetu Łomonosowa… O kuchni można by pisać tygodniami i zrodziłoby się drugie dzieło miary “Filozofii smaku", a archiwum wideo zawierało wszystko co wyprodukowano od Meliesa po Formana, z obficie zaopatrzonym dziełem porno włącznie.

Wszystko to dopiero czekało na Zieglera, który nawet miał zakosztować uroków egzystencji Marco Polo w gościnie u Alicji w krainie czarów.

Ze stylowej loggi weszli do windy, sześciennego pudła zdolnego przemieszczać się tak w pionie jak w poziomie. Silvestri wybrał numer osiemdziesiąt jeden, który, jak poinformował, miał być osobistym symbolem Roya.

– Aż tylu nas tu jest? – zdziwił się przybysz.

Landley najwyraźniej nie dosłyszał pytania, ponieważ w ogóle nie odpowiedział, natomiast Silvestri mruknął po dłuższej pauzie:

– Naukowców jest około pięćdziesiątki. Osiemdziesięciu przewinęło się w sumie przez parę lat. Oczywiście personelu pomocniczego jest dwa razy więcej.

– Aha, a ta trzydziestka skończyła kontrakt i powróciła do domu?

– Jesteśmy na miejscu – Landley przepuścił przodem Zieglera.

Apartament składający się z czterech mniejszych pomieszczeń i obszernego liyingu ze szklanymi drzwiami wychodzącymi na krużganek, sprawiał sympatyczne wrażenie. Do sypialni przylegał pokój kąpielowy z paroosobową wanną i kabiną prysznicową; gabinetowi towarzyszyła służbówka, czy jak kto woli, pokój asystenta-ordynansa.

Na progu przywitał Roya młody, śniady mężczyzna w białym dresie, który ukłonił się przybyłym z wyszukaną, wschodnią elegancją.

– Jestem Daud Dass i z przyjemnością będę spełniał wszystkie pańskie polecenia, sir.

– Did jest doskonałym fachowcem od aparatury laboratoryjnej, a poza tym to prawdziwa złota rączka, jest pan szczęściarzem, Roy – powiedział Landley.

W wazonach stały świeże kwiaty, na półkach tłoczyły się książki, wśród których dominowały ulubione tytuły Zieglera. Przez moment zdawało mu się, że widzi własną półkę z pokoiku w Princeton. Ktoś, kto przygotowywał tę kwaterę, musiał naprawdę wszystko wiedzieć o lokatorze.

W livingu całą ścianę zajmował ogromny ekran telewizyjny. Nigdzie natomiast Ziegler nie dostrzegł radia.

Silvestri odgadł zainteresowanie Roya.

– Będziesz musiał przyzwyczaić się do naszych warunków – dysponujesz, jak my wszyscy, olbrzymią biblioteką fono i wideo. Nie ma natomiast odbioru bezpośrednich programów. Dziennik otrzymujemy kablowo, raz dziennie.

– Ale dlaczego? – wyrwało się naukowcowi.

– Chodzi o spokój panów, o lepsze warunki dla twórczej pracy – powiedział Daud Dass.

Wyszli na krużganki. Wraz z nadchodzącym zmierzchem powiało przyjemnym chłodem. Landley ujął przyjacielsko Zieglera pod ramię.

– Nie należy się zbytnio dziwić, profesorze – powiedział. Nasi szczodrzy patroni stawiają pewne, w sumie niezbyt uciążliwe warunki. Czy ma pan zegarek Ziegler?

Roy pomacał pusty przegub. Znakomity Schaffhausen zniknął.

– Właśnie, nie chcą abyśmy wiedzieli, gdzie jesteśmy. Zabraniają obserwacji astronomicznych, nie puszczają radia, bo przez analizę czasów łatwo byłoby wyliczyć położenie. Przywykliśmy, że świata zewnętrznego nie ma. Słowem, znajdujemy się w środku orzecha kokosowego o luksusowym słodkim miąższu, ale za to bez wyjścia. Nawet gdy skończą się kontrakty, czekać nas będą paroletnie kwarantanny.

– Ale dlaczego?

– Czy pan jest dzieckiem, Ziegler? Jeśli zdecydowano się na ściągnięcie tylu mózgów, jeśli zainwestowano niebywałe środki, jeśli wreszcie wybrano tak niekonwencjonalne metody postępowania, to chyba nie po to, aby każda zrodzona tu myśl stawała się od razu własnością publiczną.

Silvestri i Daud Dass rozłożyli leżaki, podjechał reagujący na pstryknięcie palcami samobieżny barek; Ziegler postanowił pić wyłącznie colę.

– Zostaliśmy wydelegowani przez Radę Trzech, aby pana uświadomić profesorze, wprowadzić do pańskiej pamięci pewną liczbę niezbędnych danych, a także zapoznać z regułami gry.

– Reprezentujecie władze?

– To nie takie proste – uśmiechnął się w przerwie między jednym a drugim pociągnięciem cygara Landley. – Tu właściwie nie ma przedstawicieli władzy. Istnieje pewna autonomia, wolność, samorząd, no i kilka reguł. Będzie pan mógł robić w zasadzie to, co pan zechce, wybór metod, temat badań zostanie panu przedstawiony do wyboru. Pracuje się tu nad najrozmaitszymi zagadnieniami, nierzadko z pogranicza szarlatanerii – od jednolitej teorii pola, po użytkową parapsychologię i przestrzenie wyższych wymiarów. Istotne są wyniki. Dzięki nim można tu pożyć i to bardzo dobrze pożyć.

– Czyli nie ma dla mnie programu?

– Sam zaproponuje pan program. Będzie pan szukać…

– Czego?

– Tego, czego dotąd nie znaleziono – filozoficznie odparł Silvestri. – Wszyscy szukamy luk w istniejących teoriach, niedokładności w dotychczasowych badaniach, szukamy nowych możliwości dla ludzkiego umysłu.

– I to się opłaca?

– Pozna pan głębiej nasz Ogród, a przekona się, że dokonujemy tu odkryć, o jakich się nie śni reszcie świata. Choć architektura – powiódł ręką, wskazując krużganki – przypomina wiek szesnasty, to my poruszamy się już w dwudziestym drugim.

Zieglerowi przyszło do głowy, że w wypowiedziach naukowców pobrzmiewa spora doza megalomanii. Zapytał jednak o co innego.

10
{"b":"89320","o":1}