– Mówicie panowie o plusach waszej egzystencji. Czy nie ma minusów?
Daud Dass podał filiżanki z aromatyczną kawą. Landley wzruszył ramionami.
– Jak pan zauważył, separujemy się od świata zewnętrznego, żadnych własnych kontaktów, najwyżej krótkie standardowe kartki do rodzin via Centrala w Kapsztadzie. No i świadomość, że przez dwadzieścia cztery godziny na dobę jesteśmy na scenie.
– Z tym. że o tym z biegiem czasu się zapomina – dorzucił Silvestri. – Zwłaszcza że nie mamy nic do ukrycia. Ale objaśnijmy naszego gościa dokładniej. Nasz Ogród to pierwszy, wewnętrzny krąg placówki, można zaliczyć do niego część mieszkalną, rozrywkową, nasze laboratoria i magazyny. Wokół tego rozpościera się strefa nadzoru. Poinformowano nas o tym i nie widzimy powodu, aby ukrywać to przed panem. W tej strefie analizowane są wszystkie dane z działalności, zapisy setek pilnujących kamer, pluskiew podsłuchowych; kontrolowana jest praca komputerów i aparatury laboratoryjnej.
– Oczywiście możemy się tylko domyślać, jak to funkcjonuje. Nadzór działa na zasadzie wentyla. Może nas słuchać, nie może nam nic powiedzieć. Wyniki obserwacji przekazywane są do Centrali… A my? Cóż, znajdujemy się w sytuacji mikroskopowych preparatów pod dolną częścią binokularu.
– Powiedzieliście o dwóch pierścieniach, czyżby istniał również trzeci?
– To logiczna konsekwencja. Zewnętrzna strona naszego obiektywu musi spełniać zarazem funkcję filtru od świata. Przypuszczamy, że okrąg trzeci również nie może bezpośrednio porozumiewać się z drugim… Być może nawet, że odlegli od nas o kilkadziesiąt metrów funkcjonariusze nie wiedzą nawet czego pilnują.
– A co znajduje się dalej?
– Podejrzewam – powiedział Landley – że istnieje i czwarty, całkowicie naturalny filtr. Pustynia. Nawiedzają nas czasami burze piaskowe… Ale, jak już powiedziałem, nie zajmujemy się specjalnie tym tematem.
Ziegler przesunął wzrokiem po krużgankach, wydawało mu się, że tu i ówdzie dostrzega argusowe oczka mikroobiektywów.
– Czy i teraz jesteśmy kontrolowani?
Silvestri pokiwał głową.
– Naturalnie, drogi kolego. Proszę jednak nie denerować się z tego powodu. Naszych cerberów w minimalnym stopniu interesują wypowiadane słowa, tym różnią się od anachronicznych reżimów totalitarnych. Liczą się dla nich wyłącznie czyny i to te, które naruszają zasadę Ogrodu. Sądzę, że teraz sam potrafiłby pan je wymienić.
– Szukanie kontaktu ze światem, wszelkie próby ustalania położenia tego… Ogrodu, zatajanie wyników badań?
– Świetnie powiedziane – pochwalił cybernetyk.
– A sankcje, jakie istnieją sankcje w wypadku nieposłuszeństwa? – Landley wypił duszkiem trzymanego drinka. Brzęknęła odstawiana szklaneczka. To nic zostało nigdy do końca sprecyzowane – sapnął. – Ktoś wspominał o bezwarunkowym rozwiązaniu kontraktu.
– Jeśli kolega trochę odpoczął, możemy zwiedzać dalej – włączył się Silvestri.
Wstali, chudy cybernetyk i tęgawy fizyk tworzyli zabawną parę, przy której Ziegler prezentował się jak średnia arytmetyczna. Trochę ściemniło się i wspaniałe kępy subtropikalnej roślinności rozkosznego wirydarza rozświetliły się blaskiem misternie wtopionych w zieleń lamp. Z głębi wnętrz położonych po przeciwnej stronie arkad dobiegała muzyka. Minęli kilkanaście apartamentów, zakręcili i zeszli schodkami pół piętra. Nagle otworzyły się drzwi i wybiegła na taras bardzo piękna i młoda kobieta, której jedynym strojem była żółta róża trzymana w zębach. Zaraz za nią wyskoczył, parskając jak szarżujący nosorożec, jakiś typ w kąpielowym szlafroku. Roztrącając naukowców pogalopował za umykającą nimfą.
– Viren znów chciał oszczędzić – zaśmiał się Landley. – Niepoprawny skąpiec!
Gdzieś z boku rozległ się śmiech, wysoki, czysty. Tak śmiać się mógł wyłącznie ktoś, kto nie ukończył dwudziestu lat i ma urodę bogini. Ziegler pomyślał o smutnej tajemnicy swych ineksprymabli i nagle uczuł znajomą suchość w gardle.
Po chwili minęli wracającego Virena, tym razem róża znajdowała się w kieszonce szlafroka, a dziewczyna szła potulna i uśmiechnięta. Trudno jednak wyobrazić sobie bardziej denerwujące zestawienie. Ze smagłym ciałem Tajlandki, może zresztą była to Indonezyjka, kontrastowało tłustawe, spocone ciało Fina. Blade i piegowate jak przystało na albinosa.
– Dzień dobry, panie docencie – pozdrowił go Landley, ale Skandynaw zignorował powitanie.
Zaraz potem rozchyliła się jakaś kotara i z niewidzialnych drzwi wynurzył się chudzielec w rozchełstanym szlafroku, z cocktailową szklaneczką w ręku.
– Nie możemy się pana doczekać w lepszej części Ogrodu, profesorze Ziegler… Witamy, witamy, dziś wstęp gratisowy.
Więc weszli; witający Mark Kornacki prowadził ich między fotelami i ustronnymi wyściełanymi lożami ku parkietowi, na którym kołysało się kilka par. Zestaw prezentował się cokolwiek groteskowo. W objęciach wypłowiałych intelektualistów, nie domytych z odczynników maniaków, abnegackich mózgowców o zwiotczałych mięśniach, kołysały się boginki o wszelkich odcieniach brązu, złota i hebanu. Smukłe jak topole lub krągłe jak wystawa sklepu owocowego…
– Tak nagradza się wydajność – Roy odczytał transparent rozpięty miedzy barem a stołem z ruletą.
– Rien ne va plus – wykrzykiwała czarnoskóra krupierka o kształtach milońskicj Wenus i szokujących blond włosach, będących zresztą elektem najbardziej kosztownych zabiegów fryzjerskich.
Silvestri i Kornacki zatrzymali się przy barze. Wokół pulsowała muzyka. Dwóch rozgrzanych alkoholem facetów spierało się na temat neurogenetyki. Piękna brunetka, o olśniewająco białej cerze i gęstych zrośniętych brwiach, tańczyła przed podrygującym nieudacznic, obsypanym łupieżem specjalistą od mikroprocesorów.
Niespodziewanie Landley ujął Zieglera pod ramie i rzekł:
– Pytał pan o sankcje, różnie o tym mówią. Mieliśmy tu wspaniałego elektronika. Kapadulosa. Greka z uniwersytetu w Atenach. Podobno próbował skonstruować w tajemnicy radiostacje… Nie udało się.
– Wymówiono mu kontrakt?
– Nie, miał wypadek, wypił za dużo i utonął we własnej wannie.
– Był wtedy sam?
– Jeśli nie liczyć naszej prześlicznej Tamary – sam. Zresztą dziewczyna wtedy spała… – tu Landley zbliżył usta do ucha Roya. – Powiedzieliśmy panu. że nikt z zewnątrz nie ma tu dostępu. Jeśli więc ktoś Kapadulosowi pomógł, musiał to być ktoś z nas… No. ale pora żebyśmy pokazali naszą giełdę.
Republikę naukowców zorganizowano nie tylko funkcjonalnie, ale i dowcipnie. Już sam pomysł stworzenia autonomicznej wspólnoty, która ma wyłącznie politykę wewnętrzną, świadczył o poczuciu humoru projektodawców. Ale mówiąc szczerze. Ogrodu Nauk nie wymyślono wyłącznie dla rozrywki średniostarszych panów – kompletnych staruszków, tkniętych demencją. próżno by tu szukać – cały kombinat miał jedno podstawowe zadanie: wyniki. Dla wyników skonstruowano warunki optymalne, uruchomiono mechanizmy psychologiczne, które potrafiły wyciskać z ludzi więcej niż wszelkie sposoby dostępne w zbiurokratyzowanym, sztampowym świecie uniwersytetów i laboratoriów.
Stworzono grę. Grę o wysokie stawki. Grę. w której można było zdobywać władzę i pieniądze, zaspokajać ambicje i erotyczne potrzeby. A wszystko – szybko, gwałtownie, emocjonująco, w maleńkim światku, będącym inkrustowaną złotem karykaturą naszego świata. Władza.
Wyniki. Pieniądze. Rozkosze. Elementy wymienne, w stałym ruchu. Przedmiot spekulacji i żetony w grze.
Co trzy miesiące odbywały się wybory do Rady Trzech, ciała sprawującego przez kwartał władzę nieomal absolutną, spełniającego rolę arbitra i dystrybutora zarazem. Towarzyszyła im typowa dla społeczeństw Zachodu kampania pełna demagogii, przetargów, cichych układów i pospolitego przekupstwa.
Wewnętrzną walutę Ogrodu stanowiły “rozkosze". Małe złote krążki z czystego kruszcu stanowiące wagowo jedną czwartą oficjalnego krugerranda. Można było kupić za nie wszystko i tylko za nie. Normalna praca badawcza bez błyskotliwych wyników przynosiła około dziesięciu dęli • – jednostka podstawowa, od angielskiego wyrazu delight – tygodniowo, co odpowiadało z grubsza trzem jednorazowym aktom seksualnym bez możliwości wyboru partnerki, lub pozwalało na spędzenie jednego wieczoru w kasynie z wymianą pięćdziesięciu żetonów centydelowych. Przodownicy pracy potrafili wyciągnąć miesięcznie sto pięćdziesiąt “rozkoszy", co też nie było wielką sumą. Tamara kosztowała setkę za noc.
Atoli można było zdobyć większy majątek, umożliwiało to kasyno, systematyczne oszczędzanie, giełda lub sprawowanie władzy. W ciągu miesiąca obrotny członek Rady Trzech potrafił zorganizować i pięćset dęli, co jednak związane było z dużym ryzykiem – istniał zawsze “gabinet cieni" i udowodnienie łapówek urzędującym triumvirom oznaczało wykluczenie od kandydowania do władz przez dwa kolejne lata. A rozkosze przydawały się – trio donny Mariny zapewniało luksusową obsługę już za sto pięćdziesiąt dęli. Polowanie w podziemnej jaskini na grubego zwierza tyleż samo. Plotki mówiły, że za drugie tyle można było mieć i łowy na człowieka, ale jakoś nikt nie wspominał o ochotnikach. Z drugiej strony matematyk Lamais potrafił jednej nocy wygrać w seven cards pięć tysięcy “rozkoszy" i przepuścić je następnego dnia w ruletce. Inna sprawa, że swymi wynikami zyskał tak dużą popularność, iż przy kolejnych wyborach wszedł pewnie do Rady Trzech dystansując wszystkich rywali.
Giełda mieściła się w niedużym pomieszczeniu wyglądającym tak, jakby burdelowy buduar ktoś pośpiesznie zamienił na pokój księgowości. Na dużej tablicy wyświetlały się naukowe oferty i ich notowania, obok czerniły się orientacyjne kursy dęła do podstawowych rozkoszy. W głębi kantoru królował zaś sam Anatolij Izaakowicz Owsiejenko, z uprzejmym uśmiechem załatwiający wymianę informacji na “delighty" i “delightów" na brakujące pomysły. Ziegler rzucił okiem na oferty. Nie było tam wprawdzie zapotrzebowania na rozwiązanie kwadratury koła czy perpetuum mobile, widniały jednak rozmaite teoretyczne zapotrzebowania szczegółowe ora? rozwiązane pomysły przedstawione do nabycia. Silvestri poinformował Roya, że wszystkie te dane stanowią jedynie wierzchołek góry lodowej i wstępną sygnalizację, prawdziwa wymiana osiągnięć i wyników odbywa się z ręki do ręki, z niewielką tradycyjną prowizją dla Owsiejenki.