Литмир - Электронная Библиотека

Dość długo jeszcze zwiedzali, krążyli po salach rozrywkowych, podziwiali graczy i spekulantów. W Zieglerze, po pierwszej fali fascynacji, rosło zmęczenie. Widok pijących naukowców budził przykre skojarzenia, towarzystwo ładnych i łatwych pań ale tylko za spore dcli, których nie posiadał, rozdrażniało. Pożegnał gospodarzy, którzy przyjęli to z ulgą, wsiąkając w wyspecjalizowane kółka zainteresowań.

W apartamencie czekał Daud Dass. Grzeczny, choć nie przesadzający z usłużnością. Sprawny, ale nie narzucający się. Idealny ordynans o niezgłębionych oczach. Cerber czy sojusznik?

Zapytany, odpowiedział, że ma wykształcenie technika laboranta, pochodzi z Durbanu, a jego rodzina wyemigrowała z Peszawaru trzy pokolenia temu. Parę zdań na tematy zawodowe upewniło Zieglera, że nie ma do czynienia z laikiem. Roy wspomniał o swoich dotychczasowych badaniach i Dass zobowiązał się przedstawić mu na jutro wszelkie tutejsze możliwości oraz aktualny stan prac w dziedzinach pokrewnych. Potem przygotował kąpiel. Pomógł przy rozbieraniu i przez moment absolwentowi Princeton wydało się, że współpracownik przygląda mu się trochę dziwnie, ale być może było to złudzenie.

Pierwsze tygodnie Ziegler wykorzystał na adaptację, co w kombinacie przypominającym mariaż pensjonatu pracy twórczej z domem wariatów, nie było najłatwiejsze. Nastawił się na jedyny możliwy sposób potraktowania układu -zaaprobować i starać się polubić. Jeszcze niedawno stres rozwiązany zostałby niezwykle prosto – łykiem “przyjaciela" z lodem – po skomplikowanej kuracji farmakologiczno-psychologicznej, “przyjaciel" napawał Roya wstrętem i nie nadawał się już na powiernika.

Pomagali natomiast koledzy – jowialny Landley, precyzyjny, i mimo pozorów oschłości, opiekuńczy Silvestri, wiecznie rozkojarzony, ale również kipiący zwariowanymi pomysłami – Kornacki, lub pełen niedźwiedziowatego ciepła exnajemnik Lamais. Rychło nowicjusz utonął po uszy w swoim programie. Wsiąkł w atmosferę. Cieszył się jak dziecko z nowych konceptów, ścigał się w pomysłach z Landleyem, zachwycał sprawnością laboratoriów, jakich mogły zazdrościć najlepiej wyposażone ośrodki. W ciągu pół miesiąca postawił więcej hipotez niż przez poprzednie dziesięć lat.

Natomiast z rozrywek prawie nie korzystał – zaliczkowe dziesięć d 11 i wydawał umiarkowanie, a jako niepijący. nie był specjalnie poszukiwanym kompanem. Zwykle w czasie wypoczynku zaszywał się w kącie dużego salonu z najnowszym numerem Science and Relax. Miejscowy periodyk, wydawany przez Radę Trzech, obok stałej prezentacji miejscowych osiągnięć, zawierał rozwinięty dział rozrywkowy, wypełniany ploteczkami z pogranicza Playlandu oraz domorosłą i często gratbmańską twórczością literacką pensjonariuszy Ogrodu.

Ogród tymczasem żył swoim nieco paranoicznym rytmem, urozmaicanym wieczornym i porannym przylotem helikoptera. Myliłby się jednak ten, kto zapragnąłby uznać śmigłowiec za szparę w systemie bezpieczeństwa. W czasie lądowań automatycznie ładowano i rozładowywano luki, a załoga nie wychylała nawet nosa z kabiny.

Dużo przyjemności stwarzała praca z Didem, jak zdrobniale nazywano Dauda Dassa. Cichy i spokojny pomocnik należał do ludzi, których obecność zauważa się dopiero kiedy wyjdą. Cechowała go wrodzona inteligencja i chłonny umysł. Służył za prawą rękę. lewe oko i przedłużenie wszystkich dodatkowych zmysłów szefa. Był absolutnie właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Gdyby nie wrażliwe oczy, zdradzające niezbadane głębie duszy, można by powiedzieć: doskonały robot.

Trudno jednak mówić, by sympatyczne otoczenie zapewniało pełen spokój duszy Roya. Czuł pod otaczającymi go maskami mroczne niedopowiedzenia. W końcu ktoś z tych miłych, kompetentnych ludzi sprzątnął Kapadulosa i. w wypadku konieczności, to samo zrobiłby z każdym innym. Do kogo mógł żywić pełne zaufanie, z kim nawiązać bliższy kontakt? l jak?

Tymczasem któregoś wieczora dał się skusić Kornackiemu i zasiadł do pokera. Polak pożyczył mu dwieście pięćdziesiąt centydeli. Dosiedli się Lamais i Silvestri oraz albinos Trygwe Viren.

– Musisz wreszcie poznać nasze dziewczyny – rechotał dobrodusznie Francuz. – Zbyt długa wstrzemięźliwość działa redukująco na aktywność szarych komórek. No, ale zaczynamy. Stawka minimalna pięć centydeli. Maksymalne trzykrotne przebicie. Wygrasz, będziesz królem życia.

Gra ruszyła zrazu dość wolno. Dobrą kartę otrzymywali przeważnie Kornacki i Viren. Jedną niewielką pulę wziął Roy na trójkę króli, Silvestri więcej żartował niż grał, wycofując się przeważnie z przebić i sprawdzeń. Lamais zagrywał w ciemno i przeważnie tracił. Parokrotnie odchodził od stołu i wracał z nową porcją centydeli. Natomiast kupka przed Virenem rosła, Fin wyraźnie triumfował. Potem nastąpiło kilka rozdań pustych, powodujących jedynie rozrost banku. Tak upłynęły dwie godziny. Kolejnym rozdającym był Silvestri.

– W ciemno, za pół puli – powiedział spokojnie siedzący za nim Lamais.

– Dla mnie za wysoko – Kornacki złożył karty.

Vi ren zmarszczył brwi.

– Wchodzę – mruknął.

– Również – zauważył cichutko Silvestri.

Ziegler rozsunął karty i szybko je złożył. Uderzyła go fala gorąca. Poker kierowy, niech to szlag!

– Jestem -rzekł, starając się nadać głosowi jak najspokojniejsze brzmienie.

Lamais podniósł swoje karty, dotąd jeszcze nie zebrane ze stolika.

– Ile kart? – spytał Silvestri.

– Jeszcze w jasno, jeśli pozwolisz? Ile wynosiła połówka puli? Aha, jeszcze raz dwieście centydeli.

Wszyscy pokornie dołożyli. Viren tylko mocniej ruszył żuchwą i przygryzł cygaro. Zaczęła się wymiana. Lamais powiedział: jedną. Viren wymienił dwie karty, ale po jego twarzy nie można było poznać, czy jest zadowolony z operacji. Silvestri poprosił również o jedną. Roy oczywiście podziękował. Kornacki nalał cztery drinki. Równocześnie Viren otworzył za cztery dele. Silvestri przebił do ośmiu.

– Sprawdzam – powiedział cicho Ziegler i przesunął słupek żetonów.

– Jeszcze nie tym razem – stwierdził Francuz. – Osiem i dwadzieścia cztery…

Było cicho, zrobiło się jeszcze ciszej. Viren otarł pot z czoła. Jakież karty mogli mieć partnerzy? Ze swymi trzema asami na dziesiątkach czuł się dość silnie. Nęciła też wysoka pula. Poza tym odrzucił dziesiątkę karo i waleta trefl… Wynikało, że nikt nie mógł mieć… A zatem strity lub fule… Silvestri i Lamais wymieniali po jednej karcie, a więc fule, i to niższe. Jeden Ziegler nie wymieniał nic. Czyżby miał karetę? Silvestri wymieniał jedną – też chyba ful. Przełknął łyk lodowatej cubalibre.

– Dodaję – powiedział.

– A ja potrajam. Dwadzieścia cztery i siedemdziesiąt dwa – rzekł Silvestri, jakby chodziło o kupno biletu do metra.

Po raz drugi Roy doświadczył gwałtownego wstrząsu termicznego. Tym razem była to fala lodowatego zimna. Pragnąc grać, musiałby dołożyć dziewięćdziesiąt sześć dęli – blisko sto “rozkoszy". A zostało mu ledwie parę. Popatrzył na Lamaisa.

– Czy mógłby szanowny kolega pożyczyć?… zaczął.

– Nie!

Omiótł wzrokiem stół. Nikt nie zdradzał ochoty udzielenia pożyczki.

– Trudno, zatem wycofuję się – rzekł i spokojnie położył karty.

Na twarzy Virena pojawił się wyraz ulgi i satysfakcji. Tak naprawdę obawiał się jedynie koloru u Zieglera.

– Słucham, kolego Lamais – zwrócił się nadspodziewanie uprzejmie do Francuza. – Pan też rezygnuje?

– Bynajmniej, siedemdziesiąt dwa i dwieście szesnaście!

– No to ja dwieście szesnaście i, jeśli panowie pozwolą, dla zaokrąglenia sześćset! W głosie Virena drżał ton triumfu. Znał Lamaisa i czuł jakimś dodatkowym zmysłem, że matematyk blefuje dla prostego podwyższenia gry.

– Sześćset i tysiąc osiemset – jeśli nie macie nic przeciw temu? – zabrzmiało cichutko od Silvestriego.

– Ja dziękuję – Lamais odłożył z lekkim obrzydzeniem trzymany wachlarzyk.

– A ja… Viren zawahał się i sięgnął do książeczki z czekami kilodelowymi – ze względu na to, że jesteśmy tu w koleżeńskim gronie, ograniczę się jedynie do podwójnego przebicia.

– Czyli trzy tysiące sześćset – rzekł Silvestri – no cóż. skoro lubi się tu okrągłe cyfry. Dziesięć tysięcy.

Niczym ściągnięci magnesem, z sąsiednich pokojów wychynęli hazardziści i alkoholicy, miłośnicy gier automatycznych i mocnych filmów, a także większa liczba kolorowych panienek. Oczywiście pozostali przy stole dwaj gracze nie uchylali nawet rąbka trzymanych kart. Dziesięć tysięcy “rozkoszy", tego jeszcze w Ogrodzie nie było. Wszyscy zastanawiali się. czy zgromadzenie takiej sumy jest w ogóle możliwe. Przez Silvestriego, oczywiście, ale czy mógł mieć taką kwotę Viren? Chyba miał. Parokrotnie stał na czele Rady Trzech, nie gardził wówczas łapówkami, miał również szczególne szczęście w grach automatycznych. Choć z wynikami naukowymi ostatnio było gorzej.

W mózgu Fina cały czas zachodził skomplikowany proces. Czy Silvestri mógł mieć kolor? Nie mógł. Karta, którą kupił, była dziesiątką trefl, tyle udało mi się podejrzeć, a on sam miał w tym kolorze asa, dziesiątkę, zrzucił waleta.

– Sprawdzam!

I nie czekając na ruch przeciwnika wyłożył asowego fula.

– Troszkę mało – zauważył uprzejmie Silvestri. I wyłożył cztery siódemki.

Kareta! Od początku miał na ręku karetę, a kartę wymieniał jedynie dla niepoznaki.

– Dziękuję panom – pobladły Viren uczepił się blatu stołu i ciężko wstał. -Troszeczkę tu duszno… warto byłoby się przejść – dodał zupełnie niepotrzebnie. Był zrujnowany, a w jego oczach czaiła się nienawiść do wszystkich.

Wiwatowano. Gratulowano Silvestriemu. Ten, bardziej ciekawy niż szczęśliwy, zwrócił się do Lamaisa:

– Co miałeś?

Francuz rozłożył garść blotek.

– Nic. Ale trzeba było go nieco podciągnąć. Od dawna czekałem na okazję takiej nauczki dla tego bulona.

Ziegler zgarnął smętną resztkę żetonów. Odczuwał trochę gniewu i sporo żalu. Przecież gdyby miał pieniądze…

– A szanowny profesor co miał? – Silvestri bezceremonialnie rozgarnął jego karty… O kolorek. To jednak młodsze od karety.

– Poker – poprawił ponuro Roy.

– Bez dziesiątki?

12
{"b":"89320","o":1}