Литмир - Электронная Библиотека

Marcel cofnął się o krok i poprosił oficera do wnętrza.

– Miałeś rację ze swymi podejrzeniami, stary. I dlatego cholernie jest nam przykro. Admirał prosił, aby powiedzieć ci to od niego. Levecque rzeczywiście postępuje niewyraźnie. Wymknął się spod kontroli. Oczywiście twoje krzywdy zostaną naprawione. Być może zostaniesz nawet awansowany – odmierzone porcje informacji wyskakują z ust oficera.

Bonnard nie odpowiada. Nie lubi gwałtownych zmian, nieoczekiwanych awansów czy komplementów zwierzchników. Nade wszystko zaś nie ufa “Cytrynie".

– Cieszę się bardzo – mówi powoli. – Czym mogę służyć?

– Przede wszystkim chcę zobaczyć raport, który przygotowujesz. Czas nagli i powinniśmy…

Stary policjant rozkłada ręce w geście ubolewania.

– Nie mam go przy sobie. Zdeponowałem… “Cytryna" wygląda jeszcze bardziej kwaśno niż zwykle.

– Muszę mieć go jeszcze dziś.

– Będzie trudne…

– Postaraj się.

Otwierają się drzwi. Czarnoskóra, piersiasta kelnerka wnosi zamówione śniadanie.

– Dwie porcje. Nie jesteś sam? Louis jest tu również?

– Krąży po mieście – odpowiada Bonnard – ale może zjemy razem.

– Nie jestem głodny – sucho odpowiada major – chętnie natomiast bym się napił. W gardle mi zaschło.

– Zaraz przyniosę coś z lodówki.

Marcel wraca po trzydziestu sekundach. To naturalnie wystarczyło majorowi. Wychyla drinka, wstaje i rzuca już na progu:

– Wpadnę za dwie godziny.

Ledwie zamknęły się za nim drzwi, z łazienki wysuwa się Louis.

– Czego tu węszył? – dopytuje się.

– Nie wiem. A może ty orientujesz się, co robił gdy mnie tu nie było?

Loulou w zamyśleniu czochra kudłatą czuprynę.

– Przez szczelinę niewiele było widać. Wykonał koci ruch przez pokój z lewej na prawo, potem równie błyskawicznie wrócił.

– Na prawo, mówisz… – Bonnard czujnie lustruje stolik zastawiony śniadaniowymi rekwizytami… Coś mógł wsypać. Nie, za mało czasu. Mógł najwyżej…

Urywa, albowiem Loulou wykonuje skok ze zwinnością, o jaką nikt nie posądziłby leciwego policjanta. Zaraz za stolikiem znajduje się otwarty balkon. Funkcjonariusz z impetem wypycha nakryty stół za drzwi. Od wyjścia majora nie upłynęły dwie minuty. Dwie minuty, standardowy czas krótkoterminowych mechanizmów zegarowych. Detonacja ładunku umieszczonego pod blatem następuje już na zewnątrz. Wyrzuca stolik, zastawę i ciało Loulou przez rozdarte markizy. Sypie się szkło. Podmuch ciska Bonnarda na kozetkę. Odgłos eksplozji dobiega majora w momencie, gdy dociera właśnie do swego samochodu. Bez większej reakcji spokojnie wsiada do środka i uruchamia silnik.

Nikt nie twierdzi, że operacja opanowania Californii należała do łatwych przedsięwzięć, zwłaszcza zamiana autentycznego O'Neala i Hammersmitha była wręcz arcytrudna. Denningham, który jak wiemy, był wielkim zwolennikiem roszad, rozważał najrozmaitsze warianty zamiany. Każdy wyglądał na niewykonalny. Zwłaszcza z tego powodu, że podstawiając dublerów nie chciano uśmiercić żywych kosmonautów. Pierwotna koncepcja zamiany, jeszcze poza ośrodkiem, odpadała – zbyt wielu ludzi miało mieć kontakt z astronautami w bazie – lekarze, szefowie programu… Wszyscy oni znali się z Edwinem i Jeffem jak łyse konie i bez wysiłku rozpoznaliby changement. Odpadała również zamiana na odcinku baza – wahadłowiec. Ekipa przemierzała ją we czwórkę. We czwórkę, również wspólnie z obiema kosmonautkami winda wynosiła ich na szczyt wyrzutni… Potem następowało tylko przejście do wahadłowca.

Żadnych szans.

Na ekranie w ośrodku dyspozycyjnym widać już było przedsionek łącznika prowadzącego wprost do kabiny statku. Patty Blum i Rosę Higgins jako pierwsze zniknęły wewnątrz kosmicznego wehikułu. O'Neal i Hammersmith zamierzali pójść w ich ślady, kiedy purpurowy czujnik zapłonął na jednym z pulpitów. Ktoś w dyspozytorni zaklął. Czujnik sygnalizował usterkę układu wewnętrznego chłodzenia obu skafandrów ochronnych.

– Czy zdążycie sprawdzić? – Czy też musimy przerwać odliczanie – zapytał szef.

– Zawsze są kłopoty z tą kontrolą – zauważył jajogłowy naukowiec. – Czujnik może być nieprecyzyjny. Często zdarza się, że sygnalizuje awarię, tam gdzie jej nie ma. Niech zjadą na dół. Zamienimy skafandry. Nie zabierze to więcej niż dziesięć minut, a mamy w zapasie kwadrans.

O'Neal był przesądny, co zdarza się również kosmonautom. Cofać się nie lubił. Uważał to za zły prognostyk. Hammersmith za to dowcipkował, że panienki polecą bez nich i na orbicie zrobi się piekielnie nudno.

Weszli do przebieralni, dwóch młodych mechaników pomagało im. Spieszyli się. Jeden mocno potrącił O'Nealem, Edwin oczywiście zlekceważył ten drobiazg. Łyknął coli i poprosił o nowy skafander. Otwarto odpowiednią skrzynię i… kosmonauta zdębiał. Skafander bowiem wyszedł sam. Jak zareagował Hammersmith, trudno orzec. Dwaj technicy bowiem, równocześnie niczym bracia bliźniacy, wykonali dwa ulubione ciosy karateków znad Żółtej Rzeki – za te dwa ciosy Denningham miał zapłacić równowartość nokautu na Bokserskich Mistrzostwach USA.

Ugodzeni kosmonauci osunęli się na ziemię. Technicy zapakowali ich do skrzyni, a dublerzy, po odczekaniu kilku minut, ruszyli z powrotem ku windzie.

Kanał piątej regionalnej Miami BC wypełniała transmisja idąca na żywo ze startu wahadłowca. W lewym rogu ekranu pojawił się już zegar kontrolny. W prawym rogu widać było wzruszoną twarz szefa lotów załogowych. W końcu ekipa O'Neal – Hammersmith – Blum – Higgins miała być pierwszą regularną obsadą po zbudowaniu laboratorium California. Grupy montażowe zakończyły swoje prace w zeszłym miesiącu i zamiast latających dotąd załóg technicznych rozpocząć miała się normalna, rutynowa służba.

Levecque wziął prysznic i wycierając się chodził po apartamencie; podenerwowany, rozemocjonowany, nie zwracając uwagi na wodę kapiącą na miękkie wykładziny. Przed chwilą odebrał sygnał od Gardinera. U Murzyna wszystko przebiegało w porządku. Spojrzał na telewizor.

Wahadłowiec drgnął. Najpierw wolno, potem coraz szybciej, na obłoku ognia począł się unosić ku górze. Zdecydowanie szybko, nieodwracalnie. Levecque zamarł pamiętając o tragicznej awarii promu “Challenger" sprzed lat, gdyby tym razem zdarzyło się to samo…?

Ale się nie zdarzyło. Prom zmienił się w maleńką świetlistą plamkę roztapiającą się w błękicie. Przebitka na wiwatującą salę kontroli lotów. Potem na kabinę wahadłowca. W porządku. Levecque przyjrzał się twarzom kosmonautów. Wyglądały absolutnie oryginalnie. Wniosek – któryś z kosmonautów został przez Denninghama po prostu kupiony. Ale który?

Powiew wiatru. Przeciąg poruszył stojące powietrze klimatyzowanego wnętrza. Balkon? Levecque odwrócił się. Na tle rozświetlonego przedpołudniowym żarem okna wydało mu się, że widzi sylwetkę sępa. Znał ją. Znał też doskonale samopowtarzalny pistolet średniego kalibru należący do stałego ekwipunku pracowników Ich Komórki. Pistolet ten trzymał w ręku major “Cytryna".

– Cześć Vick, przestraszyłeś mnie – usiłował zaśmiać się profesor.

– Bądź uprzejmy rzucić ręcznik i przesunąć się w stronę kanapy.

– Oszalałeś, Vick, jestem nagi!

– Nie jestem pedałem, nie bój się, twój akt nie robi na mnie wrażenia.

– Ale co się stało, Vick? – profesor rozglądał się nerwowo za okularami. Bez nich, lub szkieł kontaktowych, których używał zawsze podczas akcji, czuł się jeszcze bardziej bezbronny – dlaczego żartujesz?

– Usiądź L-18. I karty na stół! Co tu jest grane?

– Przecież wiesz.

– Nic nie wiem. A właściwie, wiem za dużo. Rozpocząłeś rozgrywkę na własny rachunek.

– Ja?

– Ty, ty… I dlatego jestem zdziwiony. Dotąd współpracowaliśmy całkiem zgodnie… – przerwał i rozejrzał się niespokojnie. – Pokój sprawdzony?

– Oczywiście, odpluskwiaczem.

– Szyby?

– Namierzający musiałby stać z całą aparaturą na plaży.

– Sąsiedzi?

– Z lewej ściana szczytowa, na dole pokój klubowy, z prawej mój współpracownik, na górze jakiś niegroźny staruszek paralityk.

– Zatem czekam na wyjaśnienia. Nie muszę dodawać, że Admirał się domyśla…

– Szlag z Admirałem! Jutro już go nie będzie!

– Cały czas śledzi cię również Bonnard. Sporządził raport opisujący każdy twój krok.

– Gdzie ten raport? Wysłany?

– Jeszcze nie.

– Trzeba więc go załatwić.

– Już to zrobiłem!

Błysk podziwu przeleciał przez wygolone oblicze Levecque'a.

– Zatem wszystko w porządku, Vick. Schowaj broń i odpręż się. Być może jutro złożę ci interesującą propozycję…

– Zapomniałeś jeszcze o jednym, Al. O naszych… Są ostatnio nerwowi!

– I ty zapomnij. ONI to wkrótce też przeszłość.

– Naprawdę!

Zwisający dotąd luźny na palcu pistolet przybrał znów postawę zasadniczą.

– Nie wygłupiaj się, Vick! Jutro ONI…

– Nie będzie jutra, Al. Nie ma jutra dla zdrajców.

Krople potu wystąpiły na podłużne czoło profesora. Postępowanie Człowieka-Cytryny przerażało go. Czyżby pochodził z niesłusznie uznanego za wymarły gatunku ideowców? A może po prostu był głupi?

– Porozmawiajmy spokojnie – rzekł starając się opanować głos. – Jak ludzie czynu i ludzie interesu. Znasz mnie doskonale i wiesz, że każda moja decyzja jest starannie wyważona. Toteż kiedy poznasz szczegóły, zrozumiesz jak śmieszne okazały się nasze dotychczasowe układy. Znajduję się w wąskiej grupce ludzi, którzy już jutro władać będą tą planetą i to w sposób bardziej nie kontrolowany, niż mogłoby się to komukolwiek wydawać. Jest środek, który jeszcze dziś zlikwiduje dziewięćdziesiąt dziewięć procent nuklearnych zasobów Ziemi pozostawiając resztkę w naszych rękach!

– To cieszy. Ale nie zapominaj, że nasze dłonie wyrastają z ramion, a ramiona…

– Jesteś obłąkany, Vick. Obłąkany lojalnością. Czy wiesz, czym byłaby nieograniczona władza nad światem w ich ręku?

– Wiem, czym będzie…

Głos Vicka zionął chłodem jak wnętrze dobrej zamrażarki. “Cytryna" ze swym brakiem emocji przypominał w tym momencie drzewo, wypróchniałe, pozbawione środka, ale o ciągle mocnych gałęziach. Czy ten człowiek mógł mieć duszę, czy poza bezwzględnym posłuszeństwem dla NICH, wypływającym z bliżej nie określonych źródeł, kryło się w nim jeszcze coś, jakaś struna, na której wysiliwszy całą swoją inteligencję profesor mógłby zagrać!

57
{"b":"89320","o":1}