Odprowadziła go jeszcze przez szpitalny park do bramy i tam się zatrzymała, jakby była zaczarowana i nie mogła już przekroczyć tej niewidzialnej linii między ceglanymi słupami.
„Lepiej nie przyjeżdżaj tu do mnie”, powiedziała. „Poproś panią Eugenię o sprzątanie, a w stołówce gotują lepiej niż ja”.
Nagle poczuła się zmęczona. Dlaczego miałaby się martwić jego sprzątaniem i jego obiadami. Sam ją rozgrzeszył:
„Nie martw się mną”.
Już kolejny raz miał ochotę zapytać ją o Agni, ale ona jakby zapomniała. Wspomnienie dziewczyny posiało w jego ciele niepokój.
„Idź już”.
Pocałował ją w policzek i w dłoń. Odwróciła od niego wzrok.
„Powinno być sprawiedliwie. Powinni ci obciąć jaja”, powiedziała.
Poczuł się tak, jakby go uderzyła. Poruszył wargami, ale nie udało mu się wypowiedzieć żadnego słowa, więc poszedł. Patrzyła za nim, na jego barczyste, wysokie ciało, schowane bezpiecznie w eleganckim letnim garniturze. Musiał czuć ten jej wzrok, bo poprawił niezdarnie kapelusz i zniknął za rogiem.
Dom był cichy, chłodny, ciemny. Biuro jasne, zawsze przegrzane i pełne ludzi. On w biurze tryskał energią mówił szybko i głośno, chodził sprężystym krokiem i wiedział, czego chce. W domu czas spowalniał, a więc wszystko razem z nim. W domu brzuch mu opadał, stopy marzły, a głos zamierał: nie było z kim rozmawiać, wydawać poleceń, stare meble znały całą prawdę. Granica między domem a biurem biegła gdzieś na rynku, po liniach między kamiennymi płytami, i codziennie musiał ją przekraczać dwa razy. To codzienne przekraczanie granicy stało się jakieś bolesne, więc ostatnio oddalał ten moment i szedł do restauracji na wódkę. Najpierw chciał wejść do „Lido”, ta knajpa była mu bardziej po drodze, ale uznał, że nie byłby w porządku wobec samego siebie, gdyby siadł przy laminowanym, wiecznie wilgotnym blacie, wśród niedomytych mężczyzn z przedmieść, i wdychał wyziewy piwa i tanich papierosów. Zachodził więc do „Basztowej”, zwykle jeszcze pustej o tej porze, gdzie znała go podstarzała kelnerka i bez zamawiania stawiała mu kieliszek wódki i śledzia w śmietanie. Tam siedział i patrzył przez oszkloną witrynę na ospałą, małomiasteczkową ulicę. Nie było się co oszukiwać – wśród przechodniów szukał Agni. Wtedy zastanawiał się, co też ona robi, kiedy nie jest z nim. Czy w ogóle istnieje, czy ma jakieś swoje łóżko, szafę mieszczącą te jej śmieszne spodnie, łazienkę, w której mieszka jej szczoteczka do zębów. Nawet nie wiedział, jak się nazywa. Mógłby to sprawdzić, mógłby się dopytać, w końcu miasto nie było duże i raczej wszyscy się tu znali.
„Kim ty jesteś? Skąd się tu wzięłaś? Czy masz rodziców?”, pytał ją wieczorem, gdy tuliła się do niego sucha i gładka jak jaszczurka.
Cokolwiek odpowiedziała, wiedział, że kręci. Była całkowicie obca, jakby ulepiono ją z innej gliny, i ta jej obcość pociągała go do obłędu.
„A kim ty jesteś?”, odpowiadała pytaniem. „Skąd się tu wziąłeś? Gdzie są twoi rodzice?” Opowiadał jej osobie chętniej niż komukolwiek. Z tych opowieści wyłaniał się sam dla siebie i z zaskoczeniem stwierdzał, że zawsze był ofiarą jakichś zbiegów okoliczności, przypadkowych spotkań, chaotycznych ruchów. Potem zastanawiał się nad tym w restauracji „Basztowa”, gdy pił swoją pojedynczą wódkę. Te rozmowy w łóżku, gdy leżeli wymęczeni seksem, były jakąś inną odmianą miłości, powiedziałby nawet – doskonalszą. Nie potrzebowała żadnej kokieterii, podchodów, umizgów. Wystarczało tylko otworzyć w sobie jakieś śluzy, groble, zapory i pozwolić płynąć słowom. A one już wiedziały, co robić, w jakie układać się zdania, jakie historie tworzyć. Był jej za to wdzięczny, że tak leżała i słuchała. A może wcale nie słuchała? W takim razie potrzebna mu była jej sama obecność: jej chłopięce ciało zatopione w poduszkach, równy gorący oddech i zapach świeżo zerwanych ogórków. Kiedyś zmierzył jej dłońmi talię i następnym razem, gdy był we Wrocławiu u żony, kupił jej w pedecie modną marszczoną spódnicę z szerokim paskiem. Widać się ucieszyła, bo długo oglądała spódnicę, każdy szczegół jej prostego kroju, jakby po raz pierwszy coś takiego widziała. Gdy ją przymierzyła, podniósł jej włosy na czubek głowy i zrobił z nich koński ogon. Tak ją właśnie widział potem zza witryny restauracji. Biegła wzdłuż ulicy, szara spódnica żyła wokół jej długich nóg. Zanim zdążył zapłacić i wyszedł, znikła. Ale przecież wiedział, że wróci wieczorem, jak codziennie.
Żonę zobaczył dzień po operacji. Poraziła go jej poszarzała bladość i w głowie zjawiła mu się myśl, że ona umrze. Nie byłoby w porządku umrzeć teraz, w tym pogmatwaniu i milczeniu. Naprawdę wystraszył się, że to zrobi i zostawi go w momencie najniebezpieczniejszym – kiedy jedna skóra już odpadła, ale nie ma jeszcze nowej. Trzymał ją za rękę i wołał po imieniu, aż otworzyła oczy. Uśmiechnęła się słabo, a jego tak wzruszył ten widok, że zachciało mu się płakać. I byłby sobie pozwolił na łzy, gdyby byli sami, ale obok, metr dalej stały łóżka, a na każdym ciało kobiety, popsuty miękki, nietrwały mechanizm, wymyślony do przenoszenia pokoleń poprzez czas, krucha łódź, która płynie z jednego brzegu nocy na drugi i wysypują się z niej ludzie. Więc tylko zagryzł wargi i obraz zamglił mu się na chwilę od łez.
„Jak sobie radzisz?”, zapytała. Kiwnął uspokajająco głową. „Zdaje się, że wycięli mi wszystko”.
Mimowolnie spojrzał w to miejsce, gdzie pod kołdrą był jej brzuch. Nie wiadomo dlaczego spodziewał się zagłębienia. Pocałował jej białą długopalcą dłoń. Siedział tak jeszcze chwilę, a potem był obchód, więc kazano mu wyjść. Powiedział, że przyjedzie pojutrze. To właśnie tego dnia kupił tę spódnicę dla Agni.
Nie było sposobu, żeby zatrzymać rojące się w głowie myśli o przyszłości. Wyobrażał sobie, że ona umrze, a on z Agni zostawią ten spalony już dom i pojadą może na Górny Śląsk albo do Warszawy. On znajdzie tam bez kłopotu pracę, a Agni pójdzie na studia, na architekturę na przykład. Będzie jej kupował piękne ubrania i w niedzielę będą się przechadzać po Nowym Świecie, a młodzi mężczyźni będą się za nimi oglądać.
A nawet jeżeli ona nie umrze, to on w końcu od niej odejdzie. Po prostu odejdzie.
I – jakie to dziwne – pomimo oddalenia, marzenia mieli takie same. Ona też chciała umrzeć. Miała taką nadzieję; to byłoby najlepsze rozwiązanie. Myśl, że musi wrócić do wielkiego, chłodnego domu, wstawać rano do apteki, potem robić po drodze zakupy, przesadzać kwiaty, brzdąkać na pianinie i w nieskończoność przerzucać kartki magazynów, fizycznie ją bolała. Tęskniła tylko do Agni. Czy odważy się powiedzieć mu o tym, co jej zrobili, że jest pusta w środku jak łupina, i czy on wtedy odważy się zanurzyć w pustkę, która teraz w niej jest? Rana w brzuchu bolała, szwy nie chciały się goić, pewnie dlatego że w jej myślach kwitła śmierć. Bo on też mógłby umrzeć, jego służbowy samochód mógłby wpaść na drzewo albo mógł się zdarzyć wypadek w Blachobycie. Nie czuła się winna, gdy tak myślała. Jej sumienie było teraz po jej stronie. Potem którejś nocy przyśniły się jej bliźniaczki w obozowych pasiakach. Pokazywały jej wielkie blizny na brzuchu. „Robili na nas eksperymenty”, powiedziały, „wycięli nam wszystko, serce, wątrobę, płuca, ale nam to wcale nie przeszkadza”. Od tego snu zaczęła wracać do zdrowia.
Gdy była jeszcze w szpitalu, on wynajął na przedmieściu mały wilgotny pokój z osobnym wejściem od zapaskudzonego przez kury podwórka. Jego ściany były zielone i pomalowane wałkiem w nierówny biały wzór. Stało tam żelazne łóżko z poplamionym materacem, nagi stolik i dwa krzesła. Na ścianie wisiał Jezus nauczający z łodzi. Tam umówił się z Agni, ale nie mógł się z nią kochać. Nie wiedział dlaczego. Ogarnęła go rozpacz, że sobie z tym wszystkim nie poradzi, że znalazł się oto w tej rzadkiej sytuacji, z której naprawdę nie ma wyjścia. Przytulił się do drobnych piersi dziewczyny i płakał. „Chciałbym, żeby umarła”, powiedział nagle głośno i przeraził się swojego głosu. Agni odsunęła jego głowę tak, żeby zobaczyć twarz. Jej czyste, młode oczy wydały mu się jakieś drapieżne. Znał skądś to spojrzenie. „Co powiedziałeś? Powtórz to”. „Chciałbym, żeby ona umarła”, powtórzył posłusznie.
Jej ciało było nieprawdopodobnie giętkie, przypominało mu jedwabny szal, którym można się owinąć. Mógłby się owinąć w cudną Agnieszkę, w morelowe ciało Agni. Była jak woda, zawsze umiałaby mu się wymknąć, gdyby tylko chciała. Nie potrafiłby jej dogonić, złapać, przytrzymać. Więc to był cud, gdy zatrzymywała się i spływała na niego. Pił ją aż się zachłystywał.
Nie porównywał jej z nikim, nie dałoby się z niczym jej porównać, ale czasem, gdy głęboko usnął, a potem budził się nagle – zdawało mu się, że leży przy swojej żonie. W panice szukał jej imienia, które zapomniał na śmierć. I z ulgą odkrywał, że jest z Agni, i znowu nie mógł się nadziwić jej ulotności. Jego żona była twardym naczyniem, glinianą amforą. W miłości musiał ją przekręcać i ustawiać, musiał nią dysponować. Była chuda jak gałąź, miała drzazgi. Jej ciało dawało mu ten rodzaj przyjemności, która zawsze gdzieś na samym dnie była bolesna i mechaniczna. Wtedy nie wiedział o tym; myślał, że tak musi być, bo nie znał Agni. Agni była cudem.
Chciał ją zatrzymać, gdyby tylko mógł. Wciąż jej dotykał, kiedy spali. Kiedy siedzieli przy stole, raz po raz muskał wskazującym palcem jej rękę, jakby jej pokazywał: tu bądź, nie ruszaj się, tu zostań. Lubił słuchać, gdy robiła coś w mizernej kuchence garsoniery – brzęk szkła, szuranie czajnika po kuchennym blacie, jej kroki. Lubił mieć te dźwięki gdzieś za sobą bo one były jak wsparcie, jak mur, który go podpiera, jak bezpieczna granica świata. Ale ona robiła wokół siebie zbyt mało takiego bezpiecznego, zwyczajnego hałasu. Była lekka i drobna, jej bose stopy poruszały się po drewnianej podłodze zawsze bezszelestnie. Krzycz, mówił do niej, gdy się kochali. Krzycz. Ale nawet jego nasienie nie napełniało jej tak, jak powinno napełniać. Wydawało mu się, że przepływa tylko przez jej ciało i wsiąka w pościel.
Gdy jego żona wróciła z tego szpitala, Agni nie pojawiła się więcej. On szalał. Wymykał się z domu i błądził po miasteczku, ale nie śmiał wypytywać ludzi. Przychodziło mu do głowy, że coś jej się stało, że ma kłopoty, może miała wypadek. Czytał codziennie lokalną gazetę, ale nic w niej było o Agni. Przesiadywał w „Basztowej” tuż przy wystawowej szybie i pijąc wódkę za wódką, przyglądał się wszystkim młodym dziewczynom. Raz nawet zdawało mu się, że ją dojrzał. Wybiegł, ale był zbyt pijany, żeby podjąć jakąkolwiek decyzję. W łazience płakał. Jeszcze przez rok trzymał to wynajęte mieszkanie i zostawiał jej kartki na drzwiach, ale one żółkły tylko na słońcu i pismo blakło. Wydawało mu się, że tego nie przeżyje, że umrze od środka, że to koniec. Umrze cały jego dom, razem z żoną tym smutnym ruchomym przedmiotem, umrze czas.