Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Nie chcemy pomocy Urpian! Precz z A-Cisem! — zabrzmiały groźne okrzyki. Na Księżycu zebrali się prawie sami przeciwnicy Urpian. Było to zrozumiałe. Kontrofensywa silikoków nie tylko odbiła rozległe obszary, lecz także atakami na kosmoporty sukcesywnie utrudniała przeniesienie reszty ludzkości z Ziemi na Wenus. Pociągało to istotne zmiany w ustosunkowaniu się do pomocy urpiańskiej: centrum przeszło na pozycje przyjęcia jej bez warunków wstępnych, a dotychczasowi zagorzali oponenci miękli z godziny na godzinę. Pamięć Wieczystą natomiast oblegali ci, których żarliwym dążeniem było — za każdą cenę — nie dopuścić do włączenia się A-Cisa i tego oszałamiaja- cego, wszechstronnego supermózgu do akcji. Zatrważający obraz zagrożenia wolności przesłaniał im trzeźwość myślenia; jak każda hipertrofia ideologii…

Od dwóch dni zawieszono pasażerskie loty na Srebrny Glob z powodu destrukcyjnych działań silikoków, grożących okrążeniem Pamięci Wieczystej, a bojówki przeciwników pomocy Urpian w zaślepieniu lekceważyły wieści o pogarszającej się z godziny na godzinę sytuacji na Ziemi. Nawet meldunki o roztapianiu przez silikoki formacji skalnych w kraterze Kopernika i podchodzeniu języków magmy na kilkanaście kilometrów od Pamięci Wieczystej były traktowane jako podstęp Kruka.

Ber patrzył z rozżaleniem na skłębiony, falujący tłum, który wydał mu się bezduszny, prawie nieludzki.

Jakiś młodzieniec w krzycząco kolorowym skafandrze oderwał się od ciżby i w lansa-dach — typowych dla poruszania się w słabym polu ciążenia na Księżycu — szedł w stronę Bera, wygrażając obiema podniesionymi pięściami.

— Milcz, zdrajco! — zawołał. — Dawaj tego A-Cisa, skoroś taki chojrak. Już my mu damy łupnia!

Uspokoiło się trochę. W słuchawkach dźwięczały tylko urwane słowa, strzępy rozmów, westchnienia i szmer przyspieszonych oddechów. Pod groźnym czarnym niebem księżycowym, w widmowo-srebrzystej poświacie sierpa Ziemi stały tysiące ludzi zawziętych w swoim zamyśle.

W tym tłumie nie było Rem. Przebywała od paru godzin w Astrobolidzie na gorącą prośbę Bera, który widział w tym posunięciu ostatnie deskę ratunku. — Niech pogada z astronautami, z Lu, z samym A-Cisem; niech się naocznie przekona, że działają w dobrej wierze — rozumował.

A jednak na razie nie przekonała się. Pierwsze wideofoniczne połączenie napełniło Bera głębokim smutkiem. Zdał sobie sprawę, że przeliczył się sromotnie.

Nawet moralna odpowiedzialność za dewastację urządzeń dyspozycyjnych Pamięci Wieczystej, w której Rem brała żarliwy, może nawet rozstrzygający udział, nie skłoniła jej do zmiany zdania również teraz, u progu klęski Ziemi. Rozmowy z astronautami nie wniosły niczego nowego: Rem mocno podejrzewała, że oni wszyscy są — zapewne nieświadomym — odbiciem woli Urpian. Dlatego wiążący mógł być tylko jej sąd o A-Cisie jako sprężynie planowanych polityczno-wojskowych działań.

Psychicznie nastawiła się na ten kontakt. Znała z projekcji filmowych wygląd Urpianina, jego ruchy, sposób prowadzenia rozmowy tłumaczonej przez konwernom. Mimo takiego przygotowania wydał jej się odrażający. Powtarzała sobie w duchu, że na stronniczość jej emocji musi wpłynąć nieludzki eksterier kosmity w powiązaniu z intelektem — niezaprzeczalnym, choć zgoła inaczej ogarniającym świat.

Od dzieciństwa przywykła, że rozumność może być atrybutem tylko i wyłącznie ludzkim, a istota myśląca koniecznie musi być człowiekiem. Choć dobrze pojmowała, że to jedynie nawyk myślowy, bardzo trudno jej było się przestawić. A widok Urpianina w tym nie pomagał. Jeszcze bardziej gatunek jego intelektu, w odczuciach Rem pasujący do inteligentnej maszyny, rozstrzygał o krańcowej obcości małej, jakby koślawej, bo przecież trzynogiej postaci. Wydał jej się karłem ze złych snów, maszkaronem wy rzeźbionym przez bezwstydnie złośliwego rzeźbiarza. Wstręt fizyczny, który nią wstrząsał, nakładał się na bezgraniczną inność tej lodowato rozważnej psychiki.

Rem, kobieta subtelna, zanadto po ludzku wrażliwa, aby oceniać A-Cisa według jakichś ponadziemskich, kosmicznie bezstronnych kryteriów, po swojemu podejrzewała, że kontakty z Urpianami niosą zagrożenie ludzkiej wolności. Po ostatnich porażkach w walce z krzemowcami zaczęło świtać jej w głowie, że może los Ziemi jest już przesądzony, jeśli się nie skorzysta z odsieczy sprzymierzeńców mających daleko większe możliwości od ludzi. Mimo to nie potrafiła przełamać swego uporu.

Rozmowa z A-Cisem jako taka była dla Rem raczej robotą techniczną niż przeżyciem emocjonalnym. Bardziej od dialogu przypominała jej zwykłe komputerowe rozwiązywanie postawionych zadań. Nawet jej w myśli nie postało patrzeć w oczy swojemu rozmówcy. Szeroko rozstawione małe oczka — mniej czytelne niż oczy kota, kruka lub nawet ośmiornicy — ani serio, ani kpiąco nie mogły uchodzić za zwierciadło duszy. Rem była świadoma, że są narzędziem zbierającym obrazy dla tęgiego rozumu, lecz nie odczuwała tego.

Odpychające wrażenie całej postaci kosmity nie słabło w miarę upływu tej dziwnej Wymiany zdań, podczas której padały z ludzkich ust stroskane pytania o los Ziemi, o szanse ocalenia jej, o gwarancje dla wolności człowieka, a w odpowiedzi konwernom wyrzucał twardym, nie modulowanym głosem suche stwierdzenia, skrótowe komunikaty, dane liczbowe, spisy wykresów, alternatywne hipotezy z podaniem procentu prawdopodobieństwa każdej z nich.

Przerażenie agonią Ziemi, stale obecne w rozmyślaniach Rem, chwilami nakłaniało ją do jakiegoś kompromisu. Ale wtedy przelotny rzut oka na małą, gibką sylwetkę A-Cisa niweczył te pojednawcze zapędy: wracał opór przeciwko skorzystaniu z podejrzanej, może podstępnej pomocy jednych kosmitów w walce z drugimi. Urpianie, którzy pobieżnie dali się poznać, oraz do gruntu zagadkowi Silihomidzi byli dla Rem jednakowo obcy. Pomyślała, że to samo powinno dotyczyć obcości Ziemian w ich odczuciach. Skąd więc rękojmia, że Urpianin zechce się sprzymierzyć właśnie z człowiekiem, a nie — z Silihomidem?

Drugie połączenie wideofoniczne z Rem było dla Bera szczególnie kłopotliwe. Zacięty wyraz jej ust i jakiś błysk stanowczości w dużych miedzianych oczach nie wróżyły nic dobrego. Wprawdzie już nie zacietrzewiona jak przedtem, chwilami nawet melancholijnie spokojna, tym konsekwentniej trwała przy swoim. Ber szybko pojął, że dalsze mówienie o miłości do Ziemi mogłoby tylko rozdrażnić Rem, która tak samo jak on bolała nad nieszczęściem ojczyzny, lecz wzbraniała się — nawet w jej obronie! — zaprzepaścić niezawisłość ludzkiej psychiki i wolność ludzi. Toteż rozmowa zeszła na bardziej konkretne tory.

— Bagatelizujesz niepowtarzalną szansę, jaką stworzył przylot naszego gościa — powiedział Bernard wolno, wymownie wskazując wzrokiem A-Cisa. — Czy nie zdążyłaś przekonać się tu, w Astrobolidzie, że pomawianie Urpian o zakusy na naszą swobodę jest grubym nieporozumieniem?

— Być może… — odparła Rem powoli z nutką zwątpienia. — Ale znam przysłowie: Kto z kim przestaje, takim się staje.

Widząc zniecierpliwienie Bera, ruchem ręki poprosiła, aby jej nie przerywał.

— Wiem, co powiesz: że przecież nie będziemy małpować obcej kultury. A jeśli zmuszą nas do tego? Wszak widok dziarskich, pobudliwych Ziemian, pełnych ekspresji i temperamentu, nie może zachwycać tych bezpłciowych mędrków o spopielanym sercu, bez uczuć i wyobraźni, którzy dla mnie są tylko wypreparowanym rozumem.

— Oni nie zastosują siły przeciwko nam. Jeśli nie wierzysz A-Cisowi, pogadaj z naszymi astronautami. Znają ich na wylot i z dobrych, i ze złych stron.

— Ber, nie szukaj tu obiektywizmu! — odparła Rem dobitnie. — Zrozum: nie tylko Lu, biologicznie do tego zaprogramowany, lecz cała załoga Astrobolidu jest pod przemożnym wpływem Urpian. Widać to w każdym zdaniu — albo wprost, albo w podtekście. Kobiety znacznie starsze ode mnie, uczone z prawdziwego zdarzenia, mimo swych doświadczeń życiowych mówią z aprobatą nawet o powierzchowności tego karta z kosmosu. Ze uroczy i tak dalej… Chcesz czegoś więcej?

93
{"b":"247839","o":1}