Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rem leciała pięcioosobową rakietą sportową, która tym razem musiała pomieścić dwukrotnie większą załogę: oprócz niej trzech studentów, architekta, plastyka i czterech działaczy Organizacji Obrony Wolności. Franek dowodził środkową grupą, odległą o półtorej sekundy lotu. Reszta rakiet leciała za nimi, tworząc dwa łukowate skrzydła. Takie ustawienie tej naprędce skleconej flotylli zapewniało jej jaką taką zwrotność ruchów i operatywność.

Tarcza Srebrnego Globu ogromniała z każdą minutą. Znaczne przybliżenie ubarwiło już wypukłą, pucołowatą twarz dziwnego olbrzyma, prawie całkowicie ukrytą we własnym cieniu. Na prawo lśniło jaskrawe Słońce, od tej strony złocąc ostrym blaskiem wąski sierp Księżyca, którego reszta niebieszczała delikatną poświatą. Sierp ten poszerzał się w miarę, jak zataczali łuk, kierując się ku miejscu lądowania. Pamięć Wieczysta znajdowała się w tej chwili prawie dokładnie na terminatorze. Niebawem miał nią owładnąć mrok nocy, która zapada tu jednocześnie z ostatnim promieniem Słońca, zachodzącego kilkadziesiąt razy wolniej niż na Ziemi.

Rem tylko przelotnie spoglądała na wskaźniki urządzeń kontrolnych automatycznego pilota. W centrum jej uwagi znajdował się malutki ekran oraz niewidoczny głośnik wideofonu. Obrzuciła wzrokiem tablicę dyrektyw lotu i w tym momencie uświadomiła sobie, że zbliżają się do kresu wyprawy. Za minutę wszystkie rakiety równocześnie rozpoczną hamowanie.

Słońce zachodziło powoli, bardzo powoli. Temu, kto przywykł do jego raptownych zachodów na Ziemi, zwłaszcza w pasie równikowym, mogło się zdawać, że miną epoki, zanim utkany z fioletowobiałego blasku rażący w oczy krąg schowa się poza skały widnokręgu, dwukrotnie bliższego aniżeli na ziemskich równinach. Wreszcie została tylko duża spęczniała iskra oślepiającej jasności, otoczona białawym skrzydłem. Iskra kurczyła się coraz bardziej, jakby zagłębiała się w zbocze stromej góry, aż zagasła i w tejże chwili zapadła noc — nagła, czarna, zupełna.

Kto oglądał na Ziemi całkowite zaćmienie Słońca, odnosił dość podobne wrażenie-Tu wszakże nie czeka się na to przeciętnie czterysta lat, jak w każdym punkcie kuli ziemskiej, lecz regularnie co czternaście dni noc tak właśnie nastaje, i tak ustępuje. Subtelnie rozpleciona grzywa korony słonecznej zatraca się w stożkowatym obrazie światła zodiakalnego.

Pomimo nocy infralornetki nie były potrzebne. Nisko nad horyzontem świeciła Ziemia w kwadrze, dając znakomite rozeznanie bliższych i dalszych przedmiotów.[4]

Rem spojrzała na Franka przez grube szkła hełmu. Od współtowarzyszy nie różnił się nawet ubiorem. Rozpoznać go mogła tylko po glosie słyszanym przez maleńki na-dawczo-odbiorczy aparat radiowy w hełmie. W lodowatej próżni księżycowego świata, w otoczeniu wzniesionych i rozbudowywanych urządzeń Pamięci Wieczystej, ten dobitny ton o prawie szorstkim brzmieniu stanowił jedyny objaw życia poza nią samą, jedyne materialne jego odczucie. Wsłuchiwała się w dźwięk głosu Franka, aż przyszło jej zareagować na sens słów:

— Patrz! Widzisz, tam wysoko? Ma nas w polu widzenia.

Temu oświadczeniu towarzyszył ruch dłoni. Rem spojrzała we wskazanym kierunku. Poczuła się nieswojo: w górze, srebrzyście oświetlony blaskiem Ziemi, nieruchomo trwał rozczapierzony dziwny kształt. Podeszła blisko do Skiepurskiego.

— Mido… — powiedziała zmieszanym głosem.

— To nie jedyne — odparł Franek. — Drugie też widać stąd. O, tam w głębi! A prócz nich niedaleko są jeszcze trzy. Możesz nastawić odbiornik na ich wykrycie.

Nie nastawiła. Spojrzała Frankowi w oczy: trochę przymrużone piwne oczy o surowym wyrazie. Przemknęło jej przez głowę, że nie są tak ładne jak oczy Bera. I ta myśl wydała jej się teraz bardzo głupia. Znów popatrzyła na Franka. Ujął ją za rękę.

— Boisz się? — zapytał.

Nie chciała zaprzeczyć. Ale miała zacięty wyraz twarzy, którego Franek nie mógł dostrzec. Rzuciła jedno słowo:

— Szybciej!

Franek także zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. I także milczał.

Był nawet moment, kiedy sytuacja wydała mu się beznadziejna. Jego aparat zanotował szybkie zbliżanie się jeszcze jednego mido i po chwili ujrzał obraz wszystkich sześciu na zawieszonym przed sobą w próżni ekranie przestrzennym będącym polem sił. Zatoczyły koło w górze i nieruchomo jak stado sępów stanęły nad nimi. Nie uniósł głowy. Rem nie dostrzegła ich z braku wizualnego rejestratora, a charakterystyczne zakłócenia w radio uszły jej uwagi. Franek wyłączył ekran.

Rem szła chwilę w milczeniu. Zbliżali się do centralnej kopuły, pod którą funkcjonował jeden z głównych zespołów sieci: magazyn wiedzy o silikokach gromadzonej przez Pamięć Wieczystą. Oboje byli w stałym kontakcie radiowym z resztą grupy uderzeniowej, która w sześciu oddziałach operacyjnych okrążała teren. Najbliższy postępował za nimi w odległości sześćdziesięciu metrów, której Rem poleciła nie zmniejszać. Trzy dalsze szły im na spotkanie i miały połączyć się tuż przed głównymi urządzeniami; dwa pozostałe oskrzydlały obszar po bokach.

Nagle potworny blask rozświetlił krajobraz pogrążony w łagodnej poświacie Ziemi. Nie spływał z żadnego kierunku, w jednej chwili ogarnął okolicę w sposób tak dokuczliwy dla oczu, że wszyscy jak na komendę przestawili urządzenia filtracyjne w hełmach.

Rem instynktownie zrobiła półobrót, rozglądając się po otoczeniu.

Franek nie poszedł za jej przykładem. Nie opuściła go przytomność umysłu i dobrze pojmował, że sprawcami tej iluminacji, będącej przestrogą lub przygotowaniem do ataku, są pyły autosterowane kierujące budową Pamięci Wieczystej.

Urpianie posiadali umiejętność rozregulowywania aparatów na dowolną odległość. Pozwalało im to unieszkodliwiać wszelkiego typu pociski. Ze starożytną bronią palną mieliby większy kłopot, lecz rozsiane po muzeach karabiny maszynowe i szybkostrzelne pistolety nie nadawały się do użytku. A poza tym czas naglił. Każda sekunda była darowana przez Urpian. Już następna mogła przynieść zagładę.

Światło przygasło raptownie, ale tylko po to, by po krótkiej chwili objawić swoje nowe wcielenie. Tym razem gorzało kolejno wszystkimi barwami tęczy, od soczystej czerwieni do głębokiego, nasyconego fioletu.

Franek spojrzał w górę i nakłonił Rem do tego samego. Pyły telesterowane w swej poprzedniej postaci zniknęły. Natomiast na nie określonym pułapie świecił klucz kilkunastu kolorowych ognisk, jak ciało sztywne obracający się powoli dookoła osi. Zagadkowe światła, których to przybywało, to ubywało, ciągle zmieniały barwę.

Zaledwie Rem trochę oswoiła się z tym obrazem, groźnym swoją tajemniczością, wszystko zgasło. Gdzieś, prawdopodobnie wyżej, zapłonęła jaskrawa, zielona kula, która następnie przybrała kolor srebrnobiały. Kula spęczniała do pozornej wielkości Ziemi oglądanej z Księżyca. Po chwili przygasła, a wypukłą jej powierzchnię pokryły zarysy ziemskich kontynentów. Czerwone ich obrzeżenie wolno rozlało się na wyobrażane w ten sposób części świata, a oceany na tym dziwnym globusie, wirującym wokół osi, pociemniały niewyraźną szarością. Wizerunek Ziemi rósł w oczach; aż zajął niemal pół nieba.

Nagle w odbiornikach zabrzmiało donośne zawołanie, jakby skandowało je wielu ludzi:

— Tylko Pamięć Wieczysta może ocalić Ziemię! Odstępujemy od zamiaru zniszczenia Pamięci Wieczystej!

Rem powtórzyła to zawołanie. Powtórzyła je trochę bezmyślnie, trochę bezwolnie. Usłyszała własny głos. Zmieszała się, ale nie wiedziała dlaczego.

Franek poszedł w jej ślady. Potem trwali chwilę w milczeniu, przykuci do miejsca.

Raptem Franek drgnął, jakby chciał otrząsnąć się z koszmarnego snu. Górną połowę ciała pochylił do przodu i sprawiał wrażenie, iż musi coś przezwyciężyć. Ugiął nogi w kolanach i zrobił krok przed siebie. Równocześnie, prawie z wysiłkiem, wydał gardłowy okrzyk:

— Naprzód! Odpowiedziało mu milczenie.

— Naprzód! Naprzód!

Powtarzał ten wyraz kilkakrotnie, jakby w obawie, że go zapomni. Znów nikt nie odpowiadał. W ciszę świata rzucał wciąż to samo zawołanie. Aż ochrypł.

вернуться

4

Ziemia świeci na niebie Księżyca ponad sto razy jaśniej niż Księżyc w takiej samej fazie oglądany z Ziemi.

91
{"b":"247839","o":1}