Znaleźliśmy się niespodziewanie na środku pięciokątnej sali. Architektura była tu prosta, niemal surowa. Za przezroczystymi ścianami roztaczał się niezmiernie rozległy widok na miasto. Wypełniało ono przestrzeń niemal aż po widnokrąg, zamknięty ciemnym pierścieniem puszczy.
Staliśmy pośrodku sali, nie wiedząc, co z sobą począć. Lu, oparty o ścianę, z przymkniętymi oczami, zdawał się drzemać.
Czas upływał, a nikt się nie zjawiał. Czuliśmy, jak wzrasta w nas niepokój. Wreszcie Andrzej nie wytrzymał nerwowego napięcia. Podszedł do Lu i, kładąc mu dłoń na ramieniu, zapytał:
— Gdzie są Urpianie?
— Wszędzie — odparł Lu, nie otwierając oczu.
— Chcielibyśmy ich widzieć. Przecież nie po to tu przylecieliśmy, żeby rozmawiać z pustymi ścianami. Lu uniósł powieki.
— Zaraz ich zobaczycie. Zdejmijcie jednak hełmy. Niewiele wam pomogą, a utrudniają kontakt.
Wymieniłam z Korą znaczące spojrzenia. A więc jednak owa telepatia związana jest z kontrolą prądów czynnościowych mózgu.
— Jeśli boicie się, wystarczy, że zdejmie hełm Andrzej — odezwał się znów Lu, widząc nasze wahanie.
Andrzej bez słowa wykonał polecenie.
W tej samej chwili sufit jakby się rozwarł i na podłogę spłynęła mała trójnoga postać o ciele pokrytym szarym puchem. Z dużej, spłaszczonej głowy patrzyło przenikliwie dwoje szeroko rozstawionych oczu. Długie, sięgające niemal ziemi ręce o pięciu prze gubach zwisały nieruchomo. Tylko cztery przeciwstawne palce u każdej dłoni poruszały się szybko, zataczając jakieś zawiłe, niewidzialne linie.
— Wobec tego, że nie chcecie mego pośredniczenia, odchodzę! — powiedział Lu.
— Czekaj! — zaniepokoił się Andrzej. — W jaki sposób z nim się porozumiemy?
— Przygotowali zespół translatorów. Chcieliście tego.
— To oni już wiedzą?
Lu uśmiechnął się z satysfakcją.
— Oni bardzo wiele wiedzą.
Zanim zdążyliśmy się obejrzeć, Lu gdzieś znikł i zostaliśmy sami z Urpianinem.
— Chcielibyśmy… — rozpoczął Krawczyk, lecz urwał, bo Urpianin wpatrzył się w jego twarz i astronom odczuł jakby zawrót głowy.
— Życzenie spełnione — popłynął skądś melodyjny głos, przypominający głos Zoe. — Nie będzie badań, eksperymentów. Życzenie niezrozumiałe. Lęk niezrozumiały.
— Również chcielibyśmy, aby… — podjął Andrzej.
— Przystosowano nasze tempo do waszego.
Urpianin nie spuszczał badawczego, spokojnego spojrzenia z Andrzeja. — Nie wszystkie wasze myśli zrozumiałe — popłynął znów głos z niewidocznego głośnika. — Nie wszystko można przetłumaczyć. Zrozumiałe myśli i słowa o prostych czynnościach i pojęciach konkretnych, znanych nam i wam. Wiele pojęć ogólnych, złożonych, specyficznych dla was — bezużytecznych jako środek konwersacji. Mówcie i myślcie prostymi słowami. Ułatwi porozumienie.
Zamilkł na krótką chwilę. Tak krótką, że zanim Andrzej zdążył coś powiedzieć, znów rozległ się głos:
— Nie chcecie przekształcenia i rozwinięcia waszych umysłów? Nie chcecie dać nowego pokolenia?
— Zrozumcie, że…
— Rozumiemy. Wszystko, co mówiliście do Lu i między sobą, nam znane. Nie rozumiemy ciągu myślowego. Dużo luk.
— A wy? — odezwała się Kora.
— Zawsze „tak”, jeśli będzie to doskonalenie…
— O czym myślałaś? — zapytałam Korę, nie mogąc zrozumieć treści rozmowy. Jednocześnie ogarnął mnie niepokój, bo uświadomiłam sobie, że jednak Urpianie potrafili odczytać jej myśli, mimo iż miała na głowie hełm.
— Myślałam, czy oni zgodziliby się na eksperymenty i przekształcenie swego społeczeństwa — wyjaśniła szeptem Kora i zwracając się do Urpianina, powiedziała:
— Właśnie nam również o to chodzi, aby istotnie doskonalić, nie cofać się lub schodzić na fałszywe szlaki.
— Jak pojmujecie doskonałość? Bez przeobrażenia waszych struktur mózgowych? Bez spotęgowania sprawności przez dublomózgi? Połączyć je z obwodami Pamięci Wieczystej, a nie pełzałyby w nich wątpliwości.
— Byłoby to narzucenie nam waszego sposobu myślenia. Nic więcej.
— Boicie się. Mówicie: to nie nasz sposób myślenia. Mówicie: ludzkość rozwija się w innych warunkach. Warunki też można zmienić.
— Jeszcze by tego brakowało! — nie wytrzymałam.
— A Temidzi? — podjął Andrzej. — Przystosowaliście im warunki do potrzeb i co się stało? Zatrzymali się w rozwoju! Są żywym reliktem.
— To przeszłość. Nie wszystkie próby ich ratowania były udane. Nasi przodkowie mogli się mylić. Dziś inaczej.
— Dlaczego Temidów…
— …nie udoskonalamy teraz? Obiekt niegodny wysiłków. Bardzo tępe, prymi-tywniejsze od was istoty. Potrzeba naturalnej ewolucji. Warunki wkrótce zapewnimy. Ale nic poza tym. Synteza chromosomalna. Nie potrafią zrozumieć. Trzeba przekształcić. Całkowicie. Zbyt zawiłe. Za daleko. Pyły autosterowane nie wystarczą.
Widocznie Urpianin zapominał chwilami, że chcąc, byśmy go zrozumieli, powinien budować proste, przejrzyste zdania, od czasu do czasu bowiem rzucał niemal pojedyncze słowa, których związek coraz trudniej było chwytać.
— Dlaczego więc chcecie sobie robić tyle kłopotu z nami? — zapytał Andrzej, domyślając się trochę, o co Urpianowi chodzi.
— Wy — to jednak cywilizacja. Wystarczy Lu… Może jeszcze kilku… Wy sami siebie przeobrazicie. To sprawa bardzo prosta. Wystarczy jedna synteza, kilka kierunków. Nie potrzeba zestrajać. Temidzi nie mają nic. Trzeba za nich wszystko stworzyć. Inaczej wy. Sami. My dajemy tylko impuls.
Mimo zawiłości formy, sens tych słów nie budził wątpliwości. Niemniej należało przekonać się, czy dobrze zrozumieliśmy niektóre szczegóły. Przede wszystkim zainteresowały mnie te słowa Urpianina, które zdawały się wskazywać, że istoty owe bardzo niechętnie ingerują gdziekolwiek osobiście, że nie odbywają długich podróży, a więc tym samym nie należy spodziewać się ich wizyty na Ziemi. Oczywiście, zmniejszyłoby to znacznie niebezpieczeństwo.
Myślałam o tym bardzo intensywnie i dlatego widocznie zwróciłam na siebie uwagę Urpianina, bo niespodziewanie zmienił temat, odpowiadając na moje pytania:
— Długotrwały lot. Zmiana miejsca. Sprzeczne z naszymi potrzebami cywilizacyjnymi. Nasza cywilizacja opiera się na Pamięci Wieczystej sprzęganej nieustannie z dublo-mózgami. Społeczeństwo — to jeden wielki mózg. Jego ręce sięgające gwiazd — to mido.
— Co to jest mido?
— Przed chwilą Lu opracował zasadę oznaczeń konwersacyjnych. Niektóre nasze pojęcia są zbyt trudne, zawiłe dla was. Jak je oznaczyć w waszym głosowym języku? Nasze sygnały radiowe sprowadzić w głośnikach waszych odbiorników do prostego zestawienia dźwięków gamy. Mi — do, wysłannik pyłowy, autosterowany, połączony z zespołem pamięci i przyrządów instruujących. Mido — to nie tylko nasze zmysły i ręce. To również my sami w ograniczonym stopniu.
— Nie rozumiem.
— Wysłannik mido wyposażony we własną sprawną sieć myślącą. Mido sam przebudowuje się zgodnie z instrukcją, zdobywając specjalizację w oznaczonym kierunku. Wysłannik mido daje sobie sam radę w wielu okolicznościach. Potrafi rzeczywiście nas zastępować.
— Ale przecież nie możecie nim kierować swobodnie na odległość liczoną w latach światła? Jeśli wysyłacie mu instrukcje, to na to, aby przekonać się, jakie dają wyniki, musicie czekać wiele lat. Czy w Układzie Słonecznym działa mido?
— Działa. Wiedzieliśmy dużo o was, zanim tu przylecieliście. To, że czas płynie, niewiele znaczy. Pamięć Wieczysta jest niezniszczalna.
— Mogą jednak zajść nieprzewidziane okoliczności.
— Tak. Pierwsze mido zniszczyliście w Układzie Słońca. Drugie na drodze Proxima — Toliman. W zetknięciu z prymitywnymi, nieznanymi istotami wszystko może się zdarzyć.
Słowa te miały dla nas gorzki posmak, choć trudno było posądzić Urpianina o świadomą ironię. Milczeliśmy.
— Cóż znaczy zniszczenie paru mido? — podjął Urpianin. — Na ich miejsce wyślemy nowe, doskonalsze, lepiej przystosowane do złożonych warunków. Powstają tylko opóźnienia. Bez znaczenia dla Pamięci Wieczystej.