Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Niebezpieczne poglądy — rzucił półgłosem Szu, ale Lu nie zwracał na niego uwagi, przemawiając z coraz większym przejęciem i patosem:

— Nie ma różnic między jednostkami! Nie ma innych potrzeb jak potrzeby zbiorowości! Każdy Urpianin czuje się nieodłączna częścią tej zbiorowości! Z chwilą gdy uznaje, że nie jest już potrzebny swemu społeczeństwu, odchodzi. Tego żąda rozsądek.

— Co znaczy „odchodzi”?

— Nic na świecie nie jest wieczne. Ale koniec życia psychicznego jednostki niekoniecznie musi oznaczać jej śmierć biologiczną. Urpianie potrafią regenerować wszystkie części swego organizmu. Mogliby przedłużać życie w nieskończoność. Lecz istnieje granica chłonności… — urwał, sięgając widocznie do pojęć wyrażalnych w „mowie radiowej”.

— Ograniczona zdolność kory mózgowej do odbierania bodźców i tworzenia nowych powiązań. Czy o to chodzi? — podsunęła Kora.

— Chodzi o to, że proces gromadzenia doświadczeń życiowych nie może trwać wiecznie. Po przekroczeniu pewnego optimum istota rozumna odczuwa przesyt. Umysł jej pracuje mniej sprawnie. Całkowita regeneracja połączona z „wymazaniem” pamięci oznacza w praktyce stworzenie nowego człowieka. Decyduje tu potrzeba społeczeństwa. Jednostka taka może unicestwić się dwoma sposobami: jeśli opłaci się regeneracja — przez odnowę komórek, jeśli się nie opłaci — przez fizyczną śmierć. Ten ostatni sposób stosuje się zresztą częściej. Hodowla i wychowanie nowych osobników jest społecznie bardziej opłacalne.

— To potworne! — wybuchnęła Ingrid. — I oni chcieliby u nas stworzyć taką cywilizację?

— Co w tym złego? Jakie korzyści może przynosić gatunkowi utrzymywanie przy życiu osobników umysłowo niesprawnych? Dzięki zresztą zjednoczeniu myślowemu całego społeczeństwa urpiańskiego i świadomości tego, co stanowi jego najwyższe dobro, odchodzenie w porę jest dla każdego Urpianina nie tylko obowiązkiem, ale i zaszczytnym prawem.

Na twarzy Lu pojawił się wyraz zawodu.

— Nie zrozumieliście mnie — podjął po chwili. — Nie potraficie pojąć, jak ogromne, wprost nieograniczone możliwości otworzy przed ludzkością pomoc Urpian w doskonaleniu struktury genetycznej i społeczno-informacyjnej naszego gatunku.

— Ta doskonałość… — podjął Igor.

— Wiem, co myślisz — przerwał mu Lu — i nie masz racji. Wy mnie nie potraficie zrozumieć! Ale ja wam wytłumaczę wszystko. Zostanę tu tak długo, jak to będzie konieczne, aby zwyciężył w was rozsądek!

Umilkł, wodząc wzrokiem po twarzach.

Zoe wolno podniosła się z fotela. Twarz jej wyrażała kamienny spokój. Nie była to jednak rezygnacja czy apatia. Podeszła do Lu i stanęła wprost przed nim.

— Słuchaj, Lu! Spojrzyj mi w oczy! Ty mnie rozumiesz! — powiedziała z naciskiem. Lu patrzył na nią chwilę.

— Nie! Nie! Ja tu muszę zostać!

— Ty musisz odejść! My sami… Rozumiesz? My sami! Choć rzucali tylko fragmentami zdań, wiedzieliśmy wszyscy, jak wielka jest waga tego na wpół myślowego dialogu.

— Sądzę, że myśmy już decyzję podjęli! — powiedziała twardo Kora.

— Jakie masz prawo przemawiać za wszystkich? — odparł Lu z gniewem.

— Spytaj ich myśli.

Lu począł się wpatrywać kolejno w każdego z nas. Dotarł wreszcie do Deana.

— Ty ze mną polecisz! Dean zmieszał się i pobladł.

— Czemu się ich boisz? — zapytał Lu.

— Nie boję się, ale… — usta mu drżały.

Ogarnął mnie strach, że jeśli padnie jeszcze choć jedno słowo z ust Lu, może być za późno.

— Dean! — zawołałam rozpaczliwie. — Co się z tobą dzieje? O czym ty myślisz?!

— Nie, Daisy. Nic, nic. Nie bój się o mnie — odezwał się jakoś niepewnie. — To wszystko trzeba przemyśleć.

— Trzeba przemyśleć. Słusznie, Dean! To trzeba przemyśleć! — powtórzył Lu z naciskiem. Potem zwrócił twarz ku mnie. — Więc nie chcecie, abym tu z wami został? Cofnął się ku drzwiom.

— Nikt tu nie chce, abym pozostał. Boicie się mnie. Pomyślcie jednak o tym, co wam powiedziałem… A więc dobrze. Odchodzę — rzekł już spokojnie, zatrzymując się w drzwiach sali. — Niech Zoe mnie wezwie, gdy podejmiecie decyzję.

Po chwili nie było już go na statku.

Wiele minęło czasu, zanim zdołaliśmy opanować zdenerwowanie w takim stopniu, by można było kontynuować naradę. Pierwszy odezwał się Rene:

— Trzeba podjąć ostateczną decyzję i to możliwie jeszcze dziś. Czy wolno nam pozostawać w Układzie Tolimana? Czy wobec tego, co usłyszeliśmy przed chwilą, nie należy włączyć silników i jak najszybciej oddalić się od tej planety?

— Musimy jednak uzupełnić zapasy materii odrzutowej — rzekł z troską Wiktor.

— Można to zrobić gdzieś w bezpieczniejszej odległości od Juventy. Na przykład, na którymś z księżyców planety Lodowej — podsunęła Ast.

— Czy można tu w ogóle uważać jakąś planetę za bezpieczną?

Andrzej przechadzał się po sali, co czynił tylko w chwilach wyjątkowego wysiłku myślowego. Parokrotnie zatrzymał się przy Korze i rozmawiał z nią półgłosem. Wreszcie przerwał spacer.

— Nie! Tak nie można! — powiedział, podnosząc nieco głos. — Czeka nas walka i tę walkę musimy przyjąć. Niektórzy z nas zaczęli się wahać. Przy takim nacisku nie można się temu dziwić. Jak dotąd Urpianie nie stosują technicznych środków przymusu. Nie wiadomo jednak, co będzie jutro. Przykład Zoe jest niepokojący. Każdy z nas ma prawo do decyzji. Gdybyśmy postępowali inaczej, sprzeniewierzylibyśmy się zasadom, w których obronie występujemy. Ale tu już nie chodzi o naszą przyszłość czy nawet nasze życie. Na nas w tej chwili spoczywa odpowiedzialność za losy ludzkości. Chyba nie przesadzam, Igorze?

Kondratjew z czołem wspartym na dłoniach trwał dotąd nieruchomo w fotelu. Teraz podniósł na Andrzeja wzrok pełen troski i powagi. Nie odrzekł nic, tylko skinął w milczeniu głową.

— Czy potrafimy sprostać zadaniu? — podjął Andrzej po chwili. — Tego nie wiem.

Ale wiem, że nie wolno nam się cofnąć przed podjęciem walki. Ucieczka na nic się nie zda. Nie wiadomo, czy Urpianie nie podejmą bezpośredniej próby narzucania.ludzkości swych „dobrodziejstw”. Istnieje uzasadniona obawa, że ich pyły autosterowane już operują w Układzie Słonecznym, o czym może świadczyć niezwykła przygoda Nyma w pierścieniu Saturna.

— Czy jednak walka zda się na co? — zapytała Ingrid. — Przecież przy pierwszym starciu z ich techniką poniesiemy druzgocącą klęskę. Jeśli na Ziemi nie potrafimy odeprzeć ataku Urpian, to tym bardziej tu.

— Nieporozumienie! — przerwał jej Andrzej. — Nie może być nawet mowy o obronie. Tu konieczny jest atak!

— Atak?

— Tak. Atak. Ale nie za pomocą środków technicznych. Tu nie na tym rzecz polega, kto silniejszy, ale kto ma rację. My musimy im udowodnić, że oni nie mają racji!

— Im udowodnić?! — zawołał Dean. — Przecież to są istoty stojące intelektualnie wyżej od nas nie tylko pod względem technicznym, ale również zdolności precyzyjnego, logicznego rozumowania.

— Ścisłości rozumowania? Zgoda. Istnieje tu jednak pewne „ale”. Najściślejsze, najprawidłowsze rozumowanie traci sens, jeśli operuje fałszywymi przesłankami.

— Zaczynam już rozumieć, do czego zmierzasz — oczy Renego zabłysły.

— Mam pewną propozycję — rzekł Andrzej. — Wśród nasze) załogi ja i Kora jesteśmy najstarsi. Ja mam dwieście piętnaście lat. Kora dwieście osiem. Dzieci mieć już nie możemy. Jeśli Urpianie tego dokonają, nie pogniewamy się na nich za to. Otóż my polecimy do nich. Nie po to, aby tworzyć nową ludzkość, lecz po to, aby ich przekonać. Gdybyśmy nie wrócili, podejmiecie dalsze próby innymi metodami. Będziecie je podejmować tak długo, jak długo pozostanie w Astrobolidzie choćby jeden człowiek o normalnym umyśle.

Zapanowała cisza. Wszyscy myśleliśmy w tej chwili o jednym. Nie. Okazało się, że nie wszyscy.

— Dean! Co ty chcesz zrobić? — rozległ się niespodziewanie w ciszy głos Zoe. Patrzyła badawczo w oczy mego męża.

— Właśnie zastanawiałem się, czy nie byłoby dobrze, aby jeszcze ktoś z wami…

— Po co kręcisz? Ty chcesz lecieć — przerwała mu Zoe.

36
{"b":"247839","o":1}