Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mimo wielokrotnych, coraz to innych eksperymentów, prowadzonych nieprzerwanie przez całą noc i następny dzień błyskański, nie udało się nam zdobyć wody zdatnej do picia. Czy mogliśmy liczyć na jeszcze jedną regenerację? Tak bowiem poczęliśmy nazywać tajemniczy proces odrodzenia się zasobów wodnych i odżywczych w naszych organizmach. Czy powtórzą się krzepiące sny?

Postanowiliśmy czuwać na zmianę, ale sen zmógł dyżurującą Ast. Spaliśmy długo. Jak wskazywały zegarki — przeszło jedenaście godzin. Było to zrozumiałe wobec męczą-cych przeżyć ubiegłych dni. W ostatnim okresie sypialiśmy niewiele i nieregularnie.

Po przebudzeniu stanęliśmy wszyscy troje wobec zagadki, której rozwiązać nie tylko nie byliśmy w stanie, ale która, jak wówczas sądziliśmy, nie mogła mieć żadnego Io-gicznego rozwiązania. Oto w czasie owych jedenastu godzin każdy z nas przeżył niemal identyczne powtórzenie ostatniego „krzepiącego snu”. Ast śniła się kąpiel w strumieniu na Ziemi, a mnie i Szu kąpiel pod kloszemw owym tajemniczym laboratorium.

Znów czułam, że stoję pod chłodnym strumieniem życiodajnego płynu, znów rozkoszowałam się jego smakiem, pijąc do woli. Jednocześnie pamiętałam doskonale ostatni sen i wszystko, o czym rozmawialiśmy poprzedniego dnia.

Zaspokoiwszy więc pierwsze pragnienie wysunęłam głowę spod strumienia płynu i spojrzałam w głąb sali. Istotnie, w odległości około trzydziestu metrów zobaczyłam kilka przezroczystych kloszy. W pierwszym, najbliżej stojącym, dostrzegłam nagie ciało człowieka. Poruszał się dłuższą chwilę pod płynącą z góry kaskadą wody i naraz przywarł twarzą do szyby. Poznałam — był to Szu.

Szu również mnie widział. Po chwili zaczął mi dawać jakieś znaki. Podnosił ręce w górę, to znów spuszczał rytmicznie wzdłuż ciała. Liczyłam te ruchy. Była Io sygnalizacja systemem Kodra.

— Daisy, czy rozumiesz mnie? — odczytałam po chwili i natychmiast odpowiedziałam sygnałami.

— Tak. Czy to nie jest sen?

— Nie wiem. Zrobimy próbę. Zapamiętaj słowo: Atra maro. Powtórz.

— Atra maro.

— Podaj mi również jakieś słowo.

— Stella.

— Ste…

Tu sen się urwał. Przebudziłam się nagle w momencie, gdy Szu powtórzył ruchami pierwsze trzy litery imienia mej dawnej przyjaciółki.

Gdy otworzyłam oczy, spostrzegłam, że nade mną stoi właśnie Szu. Nie spał już od godziny. Obok mnie siedziała na stopniu Ast.

I oto Szu opowiedział mi to, co przeżyłam. Jak gdyby naprawdę był ze mną tam, w tej dziwnej sali. Odtworzyliśmy słowo po słowie cały dialog w ten sposób, by sprawdzić, czy każde z nas pamięta, co mówiła druga osoba. Nie natrafiliśmy na żadną lukę czy przeinaczenie. Wszystko się zgadzało.

— Czy wydałem ci jakieś polecenie? — pytał Szu.

— Tak. Kazałeś mi zapamiętać dwa słowa.

— Jak one brzmiały?

— Atra maro. Co to właściwie oznacza? — zapytałam coraz bardziej zaskoczona.

— Nie wiem. Może nic nie oznacza. Nadałem celowo wyrazy bez znaczenia. Takie, jakie wpadły mi do głowy. Co kazałem ci dalej robić?

— Powtórzyć. Potem ja nadałam wyraz, który ty miałeś zapamiętać.

— Stella — powiedział Szu pośpiesznie.

— Tak. Miałeś również go powtórzyć, lecz nie zdążyłeś. Przebudziłam się po nadaniu…

— Trzeciej litery. Ja również w tym momencie się przebudziłem.

— Nic z tego nie rozumiem — odezwała się Ast. — Przecież obudziłeś się o godzinę wcześniej niż ona. Jak to możliwe?

— Nie wiem. Jedynym wytłumaczeniem byłoby to, iż przeżywaliśmy to rzeczywiście. — Szu myślał w tej chwili tylko o realności i zbieżności snów.

— A różnica w czasie przebudzenia? Szu zastanawiał się.

— Można wytłumaczyć ją w ten sposób — podjęłam myśl, która mi się w tym momencie nasunęła — że senny majak uległ przerwaniu, choć spaliśmy dalej, on krócej, ja dłużej. W ten sposób…

— Ściślej mówiąc, to nie sen — nie pozwolił mi dokończyć. — Utraciliśmy oboje pamięć w jednym momencie.

— Pamięć albo przytomność — dodałam.

— Dlaczego jednak śni mi się Kornwalia? — nie ustępowała Ast. — Przecież chyba nie twierdzisz, że rzeczywiście w tych paru minutach czy godzinach powędrowałam na Ziemię? Światło biegnie stąd 4,3 roku — zaśmiała się. Widać jednak było, że jest nie mniej od nas przejęta.

— Pragnienie i głód ustąpiły także i u ciebie, Ast — zauważył Szu. — Nie czujesz również senności?

— Czuję się świetnie, jak po prawdziwej kąpieli!

— Nic z tego nie rozumiem.

Dyskusje nasze były siłą rzeczy jałowe. Postanowiliśmy w końcu przed następnym zaśnięciem umieścić wokół nas i na naszych skafandrach szereg znaków, które pozwoliłyby zorientować się, czy istotnie przez cały czas snu przebywamy w tym samym miejscu.

Nie doszło jednak do przeprowadzenia eksperymentu. Dyskutowaliśmy właśnie nad najlepszymi sposobami przeprowadzenia doświadczenia, gdy Ast, która ostatnio stale obserwowała niebo, znów coś spostrzegła.

Spojrzeliśmy we wskazanym przez nią kierunku. Zbliżał się ku nam okrągły przedmiot o błyszczącej, jakby wypolerowanej powierzchni. Okrążył zatokę na dużej wysokości i począł opadać w dół, zataczając coraz mniejsze koła. Po chwili był już nad nami, na wysokości około dwustu metrów.

— To oni! — zawołała Ast.

— Może znów automat — powiedział Szu.

— Chyba nie.

Latająca maszyna o kształcie płaskiej szpuli krążyła nad naszymi głowami.

— Czego oni szukają? — zastanawiał się Szu.

— Chyba tylko… nas.

— Czy polecimy na ich spotkanie? — zapytałam. Szu uczynił niezdecydowany ruch ręką.

— Czekajmy, co będzie dalej.

Ale nie wydarzyło się nic. Przynajmniej nic z tego, czego mogliśmy się-spodziewać. Maszyna zatoczyła jeszcze kilka kół nad naszymi głowami i wolno popłynęła w powietrzu na zachód.

— Lećmy za nimi! — zakomenderował Szu.

Wznieśliśmy się w górę. Im gwałtowniej jednak zwiększaliśmy prędkość, tym szybciej leciała lśniąca „szpula”, nie pozwalając zbliżyć się do siebie na odległość mniejszą niż trzysta, czterysta metrów.

Wkrótce morze znikło nam z oczu. Przed nami znajdowała się rozległa, czerwonawo-źółta pustynia. — Energii starczy najwyżej na dwanaście godzin takiego lotu — odezwała się Ast po dwudziestej chyba próbie dogonienia „szpuli”.

Szybkość była już tak znaczna, że czuliśmy nagrzewanie się skafandrów i nieznośny napór przecinanego powietrza.

— No i co z tego? — zaoponowałam. — Nie ma sensu siedzieć w jednym miejscu i czekać na przybycie Astrobolidu. Oni będą tu dopiero za pięć miesięcy! Koniecznie musimy odnaleźć gospodarzy planety. Zresztą lot długodystansowy na dużych wysokościach jest ekonomiczniejszy.

— A jeśli regeneracja wody może się odbywać tylko nad morzem w tamtej zatoce?

— Nie zostawiliśmy radiolatarni! — uświadomiłam sobie nagle.

— Jak odnajdziemy nasze obozowisko? Tam została torba z narzędziami! — wy-buchnęła Ast. — Jak mogłeś ją zostawić?

— Tak, niedobrze się stało — odezwał się Szu. — To moja wina. Co prawda, odnaleźć tę zatokę, lecąc nad brzegiem morza, nie będzie trudno, ale zawsze to ogromna strata energii.

Zwiększyliśmy szybkość. Czułam już wyraźnie poprzez skafander dławiący ucisk wiatru. Aparatura chłodnicza pracowała z wysiłkiem. Zbliżyliśmy się jednak znacznie do tajemniczej maszyny. Nie trwało to długo. Gdy odległość zmalała do około stu metrów, „szpula” zaczęła gwałtownie wznosić się w górę.

Pognaliśmy za nią. Chwilami jej cień pojawiał się wśród chmur, to znów roztapiał zupełnie we mgłach. Po dwudziestu minutach takiej pogoni pojazd powietrzny zniknął nam zupełnie z oczu. Nie było sensu lecieć dalej. Postanowiliśmy wylądować. Byliśmy zmęczeni i senni. Dokuczało nam pragnienie.

Teren pod nami nie nadawał się do lądowania ani też do obozowania. Z dużej wysokości przypominał ogromny, gęsto zarośnięty trawnik, lecz w miarę jak zniżaliśmy lot, coraz wyraźniej widać było, iż rzekome źdźbła trawy są to cienkie, ostro zakończone pręty wystające wprost z ziemi, niczym gwoździe na desce fakira. Odstępy między prętami nie przekraczały dwudziestu centymetrów. W tych warunkach zmuszeni byliśmy poszukać innego terenu do lądowania. Na południu majaczyły zarysy jakiejś budowli. Nim jednak zdołaliśmy tam dolecieć, pod naszymi hełmami rozległ się niespodziewanie znajomy sygnał radiolatarni. Włączyliśmy autonawigator.

17
{"b":"247839","o":1}