Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wstał wreszcie i pośpieszył za nami.

— No i co znalazłeś? — zapytała Ast.

Wzruszył ramionami i dopiero po dłuższej chwili powiedział:

— Nie podoba mi się ten teren. Trzeba szybko zbadać okolicę i wracać.

— Dlaczego? — zapytałyśmy niemal jednocześnie.

— To nie wygląda na zwykły plac…

— Nie rozumiem. A więc co to jest twoim zdaniem?

Znów tylko wzruszył ramionami. Byliśmy oddaleni zaledwie o trzydzieści metrów od budowli i siłą rzeczy na niej skoncentrowaliśmy naszą uwagę.

Za przezroczystą ścianą widoczne były sploty jakichś przewodów czy rurek. Zbiegały się one w błyszczących kulach, to znów rozbiegały, tworzyły grube zwoje, czasem pojedyncze i cienkie spirale. Przebiegały wnętrza gigantycznych kryształowych bloków i ginęły w dole, w szarawym mroku podziemnych budowli.

Wszystko było tu nieruchome, a jednak żyło. Gdy zbliżyliśmy się do ściany, można było dostrzec, jak po niektórych przewodach przebiegają jasne ogniki. Czy były to wyładowania elektryczne czy też jakaś szczególna forma fluorescencji? A może jeszcze inne, nie znane nam zjawisko?

Ruszyliśmy wzdłuż przezroczystego muru. Wszędzie widoczne były sploty przewodów i błyszczące kule, większe i mniejsze. Przewody ciągnęły się przez setki metrów, przenikały się wzajemnie, ginęły, to znów się pojawiały. Mrugając milionami światełek znikały gdzieś daleko, we wnętrzach kryształowych gmachów.

— Jak dotąd nigdzie nie widać żadnych otworów wyjściowych czy okiennych — zauważyła Ast.

— Wątpliwe, czy w ogóle będzie tu je można znaleźć. Urządzenia te są prawdopodobnie wysoko zautomatyzowane i zdalnie sterowane.

To mówiąc Szu przyłożył swego „badacza” do ściany i z uwagą począł obserwować wychylenia wskazówek. Zatrzymałyśmy się również.

— Czy jest sens wędrować dalej? — odezwała się znów Ast. — W ten sposób najwyżej obejdziemy plac dokoła. Nie widzę celu tej co najmniej dwukilometrowej wędrówki.

— Jeśli to są automaty, nie bardzo chce mi się wierzyć, że spotkamy tu gospodarzy planety.

— Macie rację — rzekł Szu, nie przerywając badań. — Wracajcie do kosmolotu i niech wszystko będzie gotowe do startu. Ja zaraz tam przylecę. Od statku dzieliło nas ze trzysta metrów.

— Chyba polecimy — powiedziała Ast.

— Polecimy.

Włączyłyśmy silniki aparatów plecowych i pomknęłyśmy w górę. Gęsto dziurkowana powierzchnia placu przypominała ogromny przetak ze srebrzystym talerzem kosmolotu pośrodku.

Ast leciała wprost w stronę statku. Ja wzniosłam się wyżej, chcąc objąć wzrokiem szerszy teren. Wydało mi się, że plac jakby nieco pociemniał czy zszarzał. W tej samej chwili do uszu mych dobiegł ostrzegawczy okrzyk Ast:

— Szu! Szu! Daisy!

Spojrzałam na czerniejącą w dole małą sylwetkę archeologa, potem na Ast unoszącą się kilkanaście metrów pode mną.

— Co się stało?

— Patrzcie! Tam! Tam!

Teraz dopiero spostrzegłam, że Ast wskazuje ręką na niebo. Przez ciało moje przebiegł dreszcz.

Nad nami, nad całym placem, na wysokości kilkuset metrów unosił się wielki granatowy obłok. Miał on kształt stożka zwróconego wierzchołkiem ku centrum placu i przypominał nieco tornado. Jednak niezwykle regularny, niemal geometryczny jego kształt wskazywał, że nie jest to zjawisko naturalne.

Naraz, tuż w pobliżu osi owego stożkowatego obłoku, poczęły przeskakiwać jasne błyski wyładowań elektrycznych. Jednocześnie rozległ się pomruk jakby nadciągającej burzy.

Widok był niezwykle piękny, a zarazem wstrząsający grozą nieznanego żywiołu. Nie mogłam oderwać wzroku od owej granatowej chmury, coraz bardziej zaćmiewającej blaski, jakimi rozświetlał niebo gigantyczny „kocioł alchemika”.

— Prędko do kosmolotu! — usłyszałam krzyk Jara.

Dokonałam nagiego zwrotu w powietrzu i pomknęłam ku statkowi. Zrobiło się jeszcze ciemniej. Ogarnął mnie wielki obłok. Poprzez hełm i skafander poczułam uderzenie jakby fali ulewnego deszczu.

W blasku wyładowań elektrycznych ujrzałam na moment srebrny kadłub kosmolotu i jakąś postać w skafandrze wzbijającą się w górę. Zaraz potem wszystko pokryła nieprzenikniona ciemność.

— Szu! Gdzie… — krzyk Ast utonął w ogłuszających trzaskach.

Jakaś potworna siła rzuciła mnie w dół, w górę i znów w dół. Zatraciłam zupełnie poczucie kierunku. Trwało to zresztą zaledwie krótką chwilę. Uderzyłam silnie głową o coś miękkiego, potem przygniotły mnie ciężkie zwały jakby gęstego błota.

Nie wiem, czy straciłam przytomność, czy było to tylko krótkotrwałe zamroczenie, dość że dopiero po pewnym czasie mogłam jako tako skupić myśli i spróbować ocenić sytuację.

Otaczała mnie ciemność. Jedynie zegary kontrolne w hełmie świeciły blado. Próbowałam wstać i wówczas przekonałam się, że nie mogę, mimo największego wysiłku, wykonać jakiegokolwiek ruchu. Wydawało mi się, że jestem skrępowana jakimiś elastycznymi, przylegającymi do powłoki skafandra taśmami. O tym, aby zmienić położenie ciała, nie było mowy. Na ogromny opór natrafiłam nawet przy próbach wyprostowania czy zginania palców.

W miarę upływu czasu odczuwałam coraz dotkliwszy ból wywołany gniotącym moje ciało ciężarem. Taki stan przeżywa człowiek tylko czasami we śnie i budzi się z ogromnym uczuciem ulgi. Teraz jednak była to rzeczywistość. Leżałam głową w dół, z rękami wyciągniętymi przed siebie, z jedną nogą podkurczoną, drugą wyrzuconą w górę. Cichy, miarowy szmer pod hełmem wskazywał, ze urządzenia tlenowe i termiczne skafandra.działają bez zarzutu.

Zdawałam sobie sprawę, że straszna tortura bezruchu może trwać długie dni, nim zakończy ją śmierć z pragnienia i głodu, gdy wyczerpie się zapas odżywczego płynu. Czułam, że zostałam zasypana jakąś drobnoziarnistą substancją lub też zatopiona w twardniejącym jak gips błocie. Nie widziałam żadnych możliwości ratunku. Przecież to samo co ze mną musiało się stać z Ast, Szu i kosmolotem, który z pewnością nie zdążył wystartować, nim granatowa chmura zasypała czy zalała dziwny plac.

Łączności telewizyjnej nie było, wątpiłam również, aby fale emisji fonicznej mogły dotrzeć do towarzyszy. Mimo to zaczęłam wołać rozpaczliwie pomocy. Długo nasłuchiwałam, czy jakiś dźwięk z głośnika nie przyniesie mi choćby najsłabszej nadziei ratunku. Na próżno. Znów wołałam. Nasłuchiwałam, wołałam, nasłuchiwałam…

Tak minęła godzina, potem druga. Ochrypłam z krzyku, byłam wyczerpana nerwowo, spocona z wysiłku, a może z przerażenia.

W połowie trzeciej godziny przestałam nawoływać. Nie wierzyłam, by pomoc mogła nadejść. I wtedy właśnie, gdy tępy ból wywołany bezruchem dokuczał coraz bardziej, niespodziewanie usłyszałam cichy szmer głosów.

Początkowo nie chciałam wierzyć. Myślałam, że to halucynacje. Poczęłam jednak krzyczeć i znów dobiegły mych uszu słabe odgłosy rozmowy czy nawoływań. Ogarnęła mnie szalona radość, ale natychmiast przyszła refleksja i lęk, że głosy te mogą nie nieść mi ratunku, że to mogą wzywać pomocy zasypani towarzysze. Wątpliwości trwały na szczęście krótko. Spostrzegłam, że po moim krzyku siła odbioru poczęła chwilami rosnąć, to znów maleć, zwłaszcza gdy milczałam zbyt długo. Nie ulegało wątpliwości, że źródło fal radiowych zmienia położenie, krążąc w pobliżu miejsca, w którym zostałam zasypana.

Po kilkunastu minutach wzajemnych nawoływań odbiór poprawił się znacznie i mogłam już zrozumieć niektóre słowa. Mimo zakłóceń, które wzmogły się również, łączność została nawiązana. Szukali mnie już od trzech godzin, wśród ogromnych zwałów sypkiej substancji zalegającej plac.

Dopiero po czterech godzinach Ast i Szu zdołali mnie wydobyć na powierzchnię. Byłam ogromnie osłabiona, zesztywniałe mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Bez pomocy nie byłam w stanie nawet usiąść,

Gdy rozejrzałam się po raz pierwszy wokoło, uczulam, że coś mnie chwyta za gardło. Plac zmienił zupełnie wygląd. Zamiast wklęsłej płyty, otoczonej przezroczystymi ścianami dziwnych budowli, ujrzałam potężny kopiec błękitnego „piasku”. Na środku placu osiągał on chyba pięćdziesiąt metrów wysokości. Tam, pod tym ogromnym stożkiem błękitnej, sypkiej masy, pogrzebany był kosmolot, a wraz z nim Zoe, Jaro i Dean. A może opuścili kosmolot i zostali zasypani tak jak ja? Wszak widziałam jakiegoś człowieka w skafandrze przy otwartym włazie śluzy.

10
{"b":"247839","o":1}