Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Skąd miałem wiedzieć, że w tej mieszkalnej łodzi śpią jacyś, mówiłem sobie. Pijani. Spali tak mocno, że nawet ogień ich nie obudził. Śnili mi się później zwęgleni, spleceni ze sobą, stopieni jak idealni kochankowie… Przez długie miesiące krzyczałem w nocy, widząc te ręce wyciągające się błagalnie do mnie, słysząc głosy – szept popiołów – wymawiające moje imię zbielałymi wargami.

Wszelako, ty mon pere, udzieliłeś mi rozgrzeszenia. Tylko jeden pijak i jego ladacznica, powiedziałeś mi, nic niewarte wraki na brudnej rzece. Dwadzieścia Ojczenasz i tyleż Zdrowasiek zapłaciły za ich życie. Złodzieje profanujący nasz kościół, obrażający naszego księdza nie zasługiwali na nic więcej. A ja, młody chłopiec, mam piękną przyszłość przed sobą i kochających rodziców, którzy by się zasmucili, którzy by byli strasznie nieszczęśliwi, gdyby wiedzieli… Poza tym, powiedziałeś przekonująco, to może był przypadek. Nigdy nic nie wiadomo, powiedziałeś. Bóg może właśnie tak pokierował.

Uwierzyłem w to. Czy też udawałem, że wierzę. I nadal jestem ci wdzięczny.

Ktoś dotyka mojej ręki. Wzdrygam się, zaskoczony. Patrząc w otchłań wspomnień, chwilowo zatraciłem się w czasie. To Armande stoi za mną obok Duplessisa. Patrzy na mnie przenikliwie mądrymi czarnymi oczami.

– Zrobisz coś, Francis, czy pozwolisz temu niedźwiedziowi Muscatowi popełnić morderstwo? – pyta sucho i zimno. W jednej ręce jak w szponach trzyma laskę, drugą jak wiedźma wskazuje mi zamknięte drzwi kawiarni.

– Nie moja sprawa – słyszę swój głos piskliwy, jak gdyby dziecięcy, wcale nie mój – nie moją sprawą jest interwen…

– Pleciesz! – stuka mnie laską w kłykcie. – Ja nie pozwolę, Francis. Pójdziesz ze mną czy do wieczora będziesz tu stał i się gapił? – Nie czeka na moją odpowiedź, tylko pchnięciem próbuje otworzyć drzwi.

– Zamknięte na klucz – mówię słabo.

Wzrusza ramionami. Laską rozbija jedną z szybek w tych oszklonych drzwiach.

– Klucz jest w zamku. Sięgnij tam, Guillaume.

Drzwi otwierają się po przekręceniu klucza. Idę za nią na schody. Tu słychać jeszcze głośniej krzyk i brzęk tłukącego się szkła. Tęgi Muscat stoi przed drzwiami pokoju na górze, prawie zastawia sobą podest. Drzwi są zabarykadowane od wewnątrz, tylko przez małą szparę przy framudze pada wąska smuga światła. Muscat znowu rzuca się na drzwi, słychać taki łoskot, jakby coś za nimi się przewróciło, on chrząka z zadowoleniem i dostaje się do pokoju.

Krzyk.

Josephine kuli się pod ścianą w głębi. Meble – toaletka, szafa, krzesła – stoją zsunięte przy drzwiach, lecz Muscat w końcu przedziera się przez tę barykadę. Josephine nie zdołała przesunąć łóżka, ciężkiego, z kutego żelaza, lecz dzięki temu może teraz schronić się za materacem, kucając przy małej stercie swoich pocisków. Wytrzymała przez cały czas nabożeństwa, myślę z niejakim podziwem. Uciekając przed Muscatem, broniła się, o czym świadczy potłuczone szkło na schodach. Zamknęła drzwi za sobą na klucz, on je wyważał, to widać, stolik do kawy posłużył mu za taran. Na jego twarzy są ślady jej paznokci, krwawy półksiężyc na skroni, nos spuchnięty. I koszulę na nim podarła. Na schodach krew: kropla, plama, strużka. Na drzwiach czerwone odciski dłoni.

– Muscat! – Słyszę swój głos piskliwy i drżący.

Odwraca się do mnie. Jego oczy są jak dwa nakłucia igłą w cieście. Armande stoi przy mnie, laskę trzyma jak miecz, najleciwsza awanturnica na świecie. Woła do Josephine:

– Nic ci nie jest, złotko?

– Wyrzućcie go stąd! Każcie mu odejść!

Muscat pokazuje mi zakrwawione dłonie. Jest rozjuszony, lecz zarazem wyczerpany i oszołomiony, jak dzieciak, który się zaplątał w bijatykę znacznie starszych chłopaków.

– Ksiądz już rozumie? – skomli. – Co ja księdzu mówiłem? Ksiądz już rozumie?

Armande przepycha się obok mnie.

– Nie możesz wygrać, Muscat. – Wydaje się młodsza i silniejsza niż ja, aż muszę sobie przypomnieć, że jest sędziwa i chora. – Nie będzie tak, jak było. Sfolguj i daj jej odejść.

Muscat spluwa na nią i gdy ona szybko i celnie niczym kobra odwzajemnia się plunięciem, zdumiony nieruchomieje na sekundę. Potem wyciera twarz i wygraża.

– No, ty stara…

Guillaume wysuwa się przede mnie, niedorzeczny obrońca. Jego pies ujada cienko. Armande przechodzi obok nas ze śmiechem.

– Nie próbuj mnie przestraszyć, Paul-Marie Muscacie – ostrzega. – Pamiętam, jak byłeś smarkaczem i ukrywałeś się w Les Marauds przed pijanym ojcem. Nie zmieniłeś się tak bardzo, tyle że wyrosłeś i jesteś brzydszy. No, wycofaj się!

Muscat cofa się ogłupiały, wyraźnie gotów zdać się na mnie.

– Pere, ksiądz jej powie. – Jego oczy wyglądają tak, jakby je pocierał solą. – Ksiądz mnie rozumie. Prawda?

Udaję, że nie słyszę. Ja i ten człowiek to niebo i ziemia. Poza wszelkim porównaniem. Cuchnie jego koszula od dawna nieprana i nieświeży piwny oddech; ujmuje mnie za rękę.

– Ksiądz rozumie – powtarza rozpaczliwie. – Ja księdzu pomogłem w sprawie tych Cyganów. Ksiądz zapomniał. Przecież pomogłem.

Może Armande jest na pół ślepa, ale widzi wszystko, niech ją diabli. Wszystko. Czuję jej wzrok.

– Och, naprawdę? -Wulgarnie, jak to ona, chichocze. -Dobrało się dwóch, co cure?

– Nie wiem, o czym mówisz, człowieku – przybieram ton bardzo oschły. – Jesteś pijany jak wieprz.

– Ale, pere – Muscat szuka słów wykrzywiony, purpurowy -pere, sam ksiądz powiedział… Ja niewzruszenie:

– Nic nie powiedziałem.

On otwiera usta znowu jak ryba na mieliźnie Tannes w lecie.

– Nie?

Armande i Guillaume wyprowadzają Josephine, trzymając ją pod pachy. Ta kobieta rzuca mi dziwnie inteligentne spojrzenie, prawie straszne. Ma brudne smugi na policzkach i zakrwawione ręce, lecz w tej chwili jest piękna, wprost niepokojąco. Patrzy na mnie, jak gdyby mogła mnie przejrzeć na wskroś. Chcę jej powiedzieć, że nie powinna mnie potępiać. Ja nie jestem taki jak on, jestem księdzem, nie mężczyzną, inny gatunek – ale ta myśl to absurd, nieomal herezja.

Wychodzą i zostaję sam z Muscatem, jego łzy kapią mi na szyję, gdy mnie obejmuje. Przez chwilę zdezorientowany, tonę we wspomnieniach. Potem zaczynam uwalniać się z objęć możliwie delikatnie, lecz coraz gwałtowniej odpycham się od jego sflaczałego brzucha – dłońmi, pięściami, łokciem… i przez cały czas zagłuszam jego błaganie donośnym, piskliwym, pełnym zawziętości głosem, nie swoim.

– Precz ode mnie, ty skurczysynie, wszystko zepsułeś, ty…

Francis, przykro mi, ja…

– Mon pere.

– Wszystko zepsułeś… wszystko! Precz! – Stękając z wysiłku, wyrywam się ostatecznie z gorącego uścisku z nagłą rozpaczliwą radością – wolny, wreszcie! Zbiegam na dół, zahaczam nogą o nieprzybitą na schodach płytę, tak że skręcam kostkę. A jego łzy, jego głupie lamenty ciągną się za mną jak niechciane potomstwo…

Później znalazłem czas, aby porozmawiać z Clairmontami. Z Muscatem rozmawiać nie będę. Już rozchodzi się pogłoska, że wyjechał, załadował wszystko, co mógł, do swojego starego samochodu i wyniósł się z Lansquenet. Kawiarnia jest zamknięta, tylko zbita szybka w drzwiach świadczy o tym, co się stało dziś rano. Poszedłem tam o zmierzchu i długo stałem pod tym oknem na piętrze. Niebo za Les Marauds było chłodne i sepiowozielone z jednym mlecznym włóknem obłoku na horyzoncie. Rzeka była ciemna i cicha.

Powiedziałem Caro, że Kościół nie poprze jej kampanii przeciwko festiwalowi czekolady. Ja nie poprę. Czy ona nie pojmuje? Komitet nie będzie miał wiarygodności po tym, co Muscat zrobił. Tym razem awanturował się zbyt publicznie, zbyt brutalnie. Szkoda, że nie widzieli go przedtem, tak jak ja go widziałem, rozgorzałego nienawiścią i obłędem. Co innego wiedzieć, że ktoś bije żonę, wiedzieć nieoficjalnie, co innego zobaczyć to na własne oczy w całej tego szpetocie… Nie. On się już nie wydźwignie. Więc Caro teraz będzie mówiła ludziom, że go przejrzała, że nigdy nie miała co do niego złudzeń. Wyplącze się z tego najlepiej, jak tylko potrafi. "Biedna ja, tak się dałam nabrać!". Byliśmy z nim za blisko, tłumaczę jej. Dogodnie się nim posługiwaliśmy. Musimy zatrzeć wrażenie. Dla naszego dobra musimy się wycofać. Nie mówię jej o tej sprawie, o sprawie ludzi z rzeki, ale to także leży mi na sercu. Armande podejrzewa. Z czystej złośliwości może puścić język w ruch. No i tamta sprawa od tak dawna zapomniana wciąż jeszcze nie wygasła w tej starej głowie… Nie. Jestem bezradny. Co gorsza, muszę nawet zaznaczyć, że patrzę na ten festiwal czekolady pobłażliwie. Inaczej zrodzą się plotki i kto wie, jak może się to skończyć? Jutro muszę w kazaniu zalecać tolerancję, odwrócić falę, która już płynie, zmienić ich nastawienie. Pozostałe ulotki zniszczę. Plakaty przygotowane do rozlepienia wszędzie w Lansquenet po Montauban trzeba również zniszczyć. To mnie boli, mon pere, ale cóż mogę zrobić? Skandal by mnie zabił.

52
{"b":"122919","o":1}