Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozmawiamy przez chwilę o błahych sprawach – mówię jej, że dzieci umyśliły sobie festiwal czekolady z Jezusem i białym czekoladowym papieżem, I bardzo ją to bawi, a potem o rzecznych Cyganach. Okazuje się, że zaczęła ku wielkiemu oburzeniu Reynauda zamawiać zapasy żywności dla nich na swoje nazwisko. Roux aaproponował jej zapłatę gotówką, ale uznała, że lepiej, żeby w zamian naprawił u niej przeciekający dach.

– Mój zięć będzie wściekły – mówi zadowolona, uśmiechając się psotnie. – Bo chciałby żyć w przekonaniu, że bez jego pomocy ja bym zginęła. Oni oboje jednakowo litościwie aż cmokają, że wilgoć i że niedołężnieję. Chcą mnie wysadzić z tego domu, taka jest prawda. Z mojego miłego domu do jakiegoś wszawego zakładu dla starców, gdzie trzeba prosić o pozwolenie, żeby pójść do łazienki. – Teraz jest oburzona, jej czarne oczy pałają. – Na, ale ja im pokażę. Roux kiedyś był budowniczym, zanim poszedł na rzekę.

On i jego kumple dostatecznie dobrze naprawią mi dach. I wolę im zapłacić za to uczciwie, niż pozwolić temu debilowi zrobić to za darmo. – Drżącymi rękami poprawiła rondo kapelusza. – Nie spodziewam się, że przyjdzie, wiesz.

Wiem, że ona mówi już nie o swoim zięciu. Patrzę na zegarek. Dwadzieścia po czwartej. Mrok zapada. Przecież byłam taka pewna… No i tyle z tego, że się wtrącam. Klnę na siebie w duchu. Tak łatwo sprawić ból ludziom, sobie.

– W ogóle nie myślałam, że on przyjdzie – ciągnie Ar-mande tym przesadnie żywym, zdeterminowanym głosem. -Wciąż pod okiem Caro. Dobrze wytresowany. -Właśnie gramoli się ze stołka. – Zabrałam ci za dużo czasu. Muszę…

– M-memee.

Odwraca się raptownie, aż serce mi zamiera, bo myślę, że spadnie. Chłopiec wchodzi. Jest w dżinsach, w granatowej trykotowej koszuli i mokrej od deszczu czapce baseballowej. Trzyma książkę, niedużą, w wyświechtanej twardej okładce. Mówi cicho, nieśmiało.

– Musiałem zaczekać, aż m-mama wyjdzie. Do fryzjera. Nie wróci przed szóstą.

Armande patrzy na niego. Nie dotykają się, ale czuję, że coś przelatuje między nimi jak prąd elektryczny. Zbyt to skomplikowane dla mnie, żeby sprecyzować, ale wyczuwam w tym ciepło i gniew, zakłopotanie i poczucie winy, i pod tym wszystkim obietnice pobłażliwości.

– Zmokłeś. Dam ci coś gorącego -mówię i ruszam do kuchni.

Chłopiec dalej mówi cicho, z wahaniem.

– Dziękuję za k-książkę. Mam ją tu. – Pokazuje książkę jak białą flagę. Pewnie nie była nowa, kiedy ją dostał. Teraz jest bardzo zniszczona, jakby ją czytał raz po raz. Armande to zauważa, już nie ma takiej zastygłej twarzy.

– Przeczytaj mi wiersz, który lubisz najbardziej – mówi.

W kuchni nalewam czekoladę do dwóch wysokich

szklanek i dodaję krem, i kahlua, przy czym krzątam się

długo i dostatecznie hałaśliwie, żeby czuli się odosobnieni, słyszę podniesiony głos chłopca, nienaturalny na początku, potem coraz spokojniej nabierający rytmu. Nie rozróżniam słów, ale z daleka ten wiersz brzmi jak modlitwa albo szereg wyzwisk.

Zauważam, że Luc, czytając, wcale się nie jąka.

Pieczołowicie postawiłam dwie szklanki na ladzie. Kiedy weszłam, chłopiec urwał w pół zdania i popatrzył na mnie z dyskretną podejrzliwością. Włosy mu opadały na oczy jak grzywa nieśmiałemu kucykowiBardzo grzecznie wziął szklankę i zaczął popijać raczej nieufnie niż ze smakiem.

– Nie powinienem tego pić – powiedział z powątpiewaniem. – Mama mówi, że po cz-czekoladzie mam pryszcze.

– I że ja po czekoladzie padnę trupem – dorzucił: a Ar-mande. Roześmiała się, widząc wyraz jego twarzy. – No, chłopcze, czy ty zawsze święcie wierzysz we wszystko, co ci mama mówi? Czy może wyprała ci z głowy tę odrobinę rozumu, którą zapewne odziedziczyłeś po mnie?

Luc się zmieszał.

– P-po prostu t-tak mama mówi – wyjąkał. Armande potrząsnęła głową.

– Jeżeli zechcę słyszeć, co Caro mówi, mogę się spotkać z nią samą – odparła. – Co ty od siebie masz do powiedzenia? Jesteś inteligentny, przynajmniej byłeś. Więc co ty myślisz?

Luc napił się czekolady.

– Myślę, że mama chyba przesadza – odrzekł z półuśmiechem. – Babcia, moim zdaniem, wygląda z-zupełnie dobrze.

– I nie ma pryszczy – znów dorzuciła Armande.

Zaskoczony wybuchnął śmiechem Teraz podobał mi się bardziej, oczy miał świetliście zielone. W jego psotnym uśmiechu dopatrzyłam się dziwnego podobieństwa do uśmiechu Armande. Nadal był ostrożny, a przecież

w głębi, pod jego powściągliwością, zaczęłam dostrzegać bystrość i poczucie humoru.

Skończył pić czekoladę, ale nie chciał wziąć kawałka tortu, chociaż Armande zamówiła dwa. Przez następne pół godziny rozmawiali, a ja udawałam, że zajmuję się swoimi sprawami. Raz czy dwa razy podchwyciłam jego wzrok, kiedy patrzył na mnie rozważnie, z ciekawością, ale ten kontakt między nami urwał się, ledwie się nawiązał. Zostawiłam ich samym sobie.

O pół do szóstej się rozstali. Nie było mowy o następnym spotkaniu, tylko niedbały ton pożegnania świadczył, że oboje zamierzają spotkać się znowu. Trochę się zdziwiłam. Krążą wokół siebie ostrożnie jak przyjaciele po latach rozłąki, a tacy są do siebie podobni. Te same manie-ryzmy, ta sama bezpośredniość spojrzenia, te same ukośne kości policzkowe, ostro zarysowane podbródki. Kiedy on ma swój zwykły wyraz twarzy, łagodnie układny, podobieństwo widać tylko częściowo, ale gdy się ożywia, staje się rzeczywiście bardzo podobny do swojej babki. Oczy Armande iskrzyły się spod ronda kapelusza. Luc wydawał się prawie odprężony, jąkanie zmieniło się w lekkie, prawie nieznaczne wahanie. Przystanął w drzwiach, jak gdyby się zastanawiał, czy nie powinien babci pocałować. Chłopięca niechęć do czułości jest w nim jeszcze zbyt silna. Uniósł rękę w nieśmiałym pożegnalnym geście i wyszedł.

Armande odwróciła się do mnie rozpłomieniona., triumfalna. Przez sekundę nic na jej twarzy nie przysłaniało miłości, nadziei i dumy. Potem znów stała się powściągliwa, jak jej wnuk przybrała wyraz niedbałej obojętności, szorstki ton głosu.

– Bardzo mi było przyjemnie, Yianne. Noże przyjdę znowu. – Spojrzała mi po swojemu prosto w oczy. Dotknęła mego ramienia. -To ty go tu ściągnęłaś. Ja nie wiedziałabym, jak to zrobić.

– I tak doszłoby do tego prędzej czy później – powiedziałam. – Luc już nie jest dzieckiem. Na pewno uczy się chodzić własnymi drogami.

Potrząsnęła głową.

– Nie, to ty – powtórzyła uparcie. Stała blisko, jej perfumy pachniały konwalią. – Wiatr się zmienił, odkąd jesteś tutaj. Wciąż to czuję. Wszyscy to czują. Wszystko w ruchu. Fiuu! – Wydała poświst rozbawienia.

– Ale ja na nic tu nie mam wpływu – zaprotestowałam, prawie śmiejąc się z nią razem. – Zajmuję się tylko własnymi sprawami. Prowadzę sklep. Jestem sobą. – Jednak ogarnął mnie niepokój.

– To nie ma nic do rzeczy – powiedziała Armande. -W każdym razie ty tak właśnie działasz. Popatrz na te wszystkie zmiany; ja, Luc, Caro, ci ludziska tam na rzece -podrzuciła głową w kierunku Les Marauds – i nawet on w tej swojej wieży z kości słoniowej po tamtej stronie rynku. Wszyscy się zmieniamy. Coraz prędzej. Jak stary zegar nakręcony po latach pokazywania wciąż tej samej godziny.

Mniej więcej o tym myślałam w zeszłym tygodniu. Stanowczo potrząsnęłam głową.

– To nie ja. To on. Reynaud. Nie ja.

Nagle, wyłaniając się spod świadomości, stanął mi przed oczami obraz jak odkryta karta. Człowiek w Czerni w swojej zegarowej wieży nakręca ten mechanizm coraz prędzej, wydzwaniając zmiany, wydzwaniając alarm, wydzwaniając nasze wygnanie z miasteczka… I zaraz ujrzałam inny obraz: jakiś starzec w łóżku leży z rurkami w nosie, z igłami wbitymi w ręce. Człowiek w Czerni stoi nad starcem, rozpacza czy może triumfuje, a na jego plecach ogień…

– Czy to jego ojciec? – wypowiedziałam swoją pierwszą myśl. – To znaczy, ten staruszek, którego on odwiedza w szpitalu. Kto to jest?

Armande zdumiona spojrzała na mnie bystro.

– Skąd o tym wiesz?

– Czasami wyczuwam… różne sprawy ludzi. – Wolałam nie przyznawać się do wróżenia z czekolady, nie używać terminologii tak dobrze mi znanej dzięki matce,

22
{"b":"122919","o":1}