Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Luc – powiedziałam cicho, tonem perswazji. Odwrócił się do mnie raczej niechętnie. Jakoś niezamierzenie sięgnęłam w jego myśli. Pod układną obojętną twarzą zobaczyłam… zobaczyłam…

– Podobał ci się Rimbaud? – zapytałam machinalnie, bo przez głowę przelatywały mi obrazy. Zmieszał się.

– Co?

– Rimbaud. Dostałeś od babci na urodziny tomik jego wierszy, prawda?

– T-tak – odparł prawie niedosłyszalnie. Podniósł błyszczące zielonoszare oczy i spojrzał mi w twarz. Lekko, jak gdyby ostrzegawczo, potrząsnął głową. – N-nie… n-nie czytałem ich – powiedział głośniej – nie l-lubię p-poezji.

Książka z oślimi uszami ukryta na piersi pod kurtką, chłopiec szepczący sobie te śliczne słowa szczególnie zawzięcie.

Proszę, przyjdź, szepnęłam bezgłośnie. Proszę ze względu na Armande.

Coś w jego oczach się zatliło.

– Muszę już iść.

Caroline czekała niecierpliwie za drzwiami.

– Proszę, weź to. – Dałam mu te pralinki. On ma sekrety. Czułam, że owe sekrety chciałyby się z niego wyrwać.

Zręcznie, żeby matka nie widziała, wziął paczuszkę. Uśmiechnął się. Może tylko mi się wydawało, co szepnął, zanim wyszedł:

"Niech jej pani powie, że przyjdę. Niech jej pani powie, że w środę, kiedy maman idzie do fryzjera".

Później przyszła Armande. Powiedziałam jej o wizycie Caroline, powtórzyłam naszą rozmowę. Z kubkiem mocha, który trzymała oburącz jak w szponach, potrząsała głową i pokładała się ze śmiechu.

– Che, che, che! – Zapadając się głębiej w fotel, jeszcze bardziej niż przedtem przypominała lalkę zrobioną z jabłka. – Moja biedna Caro. Nie lubi uwag, prawda? -Popiła czekoladę wesoło. – Skąd jej się to wzięło, hę? – zapytała nagle rozdrażniona. – Żeby mi dyktować, co mogę, a czego nie mogę robić. Cukrzycę mam? Ten doktor lubi wmawiać. – Chrząknęła. – No, ja jeszcze żyję, prawda? I jestem ostrożna. Ale im to nie wystarcza, o nie. Oni muszą kontrolować. – Znów potrząsnęła głową. – Biedny ten chłopiec. Jąka się, zauważyłaś.

Przytaknęłam.

– Wina matki – rzuciła z pogardą. – Gdybyż ona zostawiła go w spokoju… gdzie tam! Wciąż go poprawia. Wciąż zmienia. Tylko na gorsze. Wciąż sobie wyobraża, że coś mu dolega. Phi!! Nie dolega mu nic, czego by nie uleczyła porządna porcja życia – oświadczyła z mocą. – Niech on trochę pobiega bez obawy, że upadnie. Niech poczuje się wolny. Niech pooddycha.

Powiedziałam, że naturalna jest troska matek o dzieci.

Armande spojrzała na mnie po swojemu, ironicznie.

– Tak to nazywasz? Czy jemioła też naturalnie troszczy się o jabłoń? – Zarechotała. – Kiedyś miałam w moim ogrodzie jabłonie. Jemioła wykończyła je wszystkie, jedną po drugiej. Paskudna roślina, a wygląda niewinnie, ma ładne jagody, niby nic wielkiego, ale, ojej, zaborcza! -

Znów popiła. -I zatruwa wszystko, czego dotknie. – Pokiwała głową autorytatywnie. -Taka jest moja córka – powiedziała. -Taka ona jest.

Po obiedzie widziałam się z Guillaume'em. Wstąpił tylko, żeby powiedzieć dzień dobry po drodze do kiosku z gazetami. Guillaume, chociaż nie bywa w kinie, namiętnie czyta magazyny filmowe i co tydzień dostaje ich całą pakę – "Video" i "Cine-Club Teleramę", i "Film Express". On jeden w Lansquenet ma talerz telewizji satelitarnej na dachu skromnego domku i telewizor z dużym ekranem, i magnetowid Toshiba przy ścianie nad szafką pełną kaset. Teraz znowu niósł Charly'ego, patrząc apatycznie spod jego pachy. Co chwila głaskał psa po łbie tym dobrze już mi znanym ruchem pełnym tkliwości i determinacji.

– Jak się czuje Charly? – zapytałam.

– Och, ma teraz dobre dni – odpowiedział. – Jeszcze mnóstwo animuszu.

I poszedł w swoją stronę, sprężysty nieduży człowiek ze smutnym brązowym psem, którego tak tulił do siebie, jakby od tego zależało jego życie.

Potem przechodziła Josephine Muscat, ale się nie zatrzymała. Byłam tym trochę rozczarowana, bo miałam nadzieję znów z nią porozmawiać. Spojrzała na mnie gorączkowo, przechodząc z rękami głęboko w kieszeniach. Zobaczyłam, że ma twarz spuchniętą, usta jakby zasznurowane, oczy jak szparki – chociaż może mrużyła je przed ziarnistym deszczem – i głowę jak bandażem omotaną grubym szalikiem nijakiego koloru. Spróbowałam ją przywołać, ale przyśpieszyła kroku, nieomal uciekła.

Wzruszyłam ramionami, wolna droga. Takie sprawy się wloką. Nieraz nieskończenie. Ale później, kiedy Anouk bawiła się w Les Marauds i już zamknęłam sklep, poniosło mnie na avenue des Francs Bourgeois do Cafe de la Repu-blique. To jest mały ciemny lokal z zamydlonymi oknami, z nabazgranym w poprzek szyby niezmiennym specialite du jour i poprzecieraną markizą, która jeszcze bardziej przyciemnia wnętrze. Zajrzałam tam. Między dwoma automatami do gry siedziało przy okrągłych stolikach kilku gości, ponuro rozmawiając o byle czym nad niekończącymi się de-mis i cafes-creme. Lekko oleiście pachniało znów coś z rondli w kuchence mikrofalowej i w całej sali wisiał całun tłustego dymu papierosowego, chociaż nie zauważyłam, żeby ktoś palił. Przy otwartych drzwiach rzucała się w oczy jedna z tych żółtych odręcznie pisanych kart Caroline Clairmont. Nad wewnętrznymi drzwiami wisiał krucyfiks.

Po chwili wahania weszłam. Muscat stał za barem. Rozciągnął usta w uśmiechu, przyglądając mi się, kiedy wchodziłam. Zerkał na moje nogi, na moje piersi prawie niedostrzegalnie, ale odczuwałam to jak chapnięcia – chap, chap – i oczy mu jaśniały jak tarcze tych automatów. Położył dłoń na ekspresie do kawy, napiął grube przedramię.

– Co pani podać?

– Cafe-cognac, poproszę.

Kawę dostałam w małej brązowej filiżance, dwie kostki cukru w papierkach. Usiadłam przy stoliku pod oknem. Dwaj staruszkowie – jeden z Legią Honorową przypiętą do wystrzępionej klapy marynarki – patrzyli na mnie podejrzliwie.

– Przysiąść się do pani? – Muscat głupio uśmiechał się zza baru. – Pytam tylko dlatego, że trochę… smutno, kiedy pani tam siedzi sama jedna.

– Nie, dziękuję – powiedziałam mu grzecznie. – Przyszłam, bo myślałam, że może zobaczę się z Josephine. Czy ona jest tutaj?

Skrzywił się, stracił humor.

– Ach tak, pani przyjaciółka od serca – powiedział oschle. – No, minęła się z panią. Właśnie poszła na górę, żeby się położyć. Znowu ma migrenę. – Zaczął wycierać szklankę z jakimś szczególnym okrucieństwem. – Ugania się popołudniami po sklepach, to potem musi leżeć przez cały cholerny wieczór, a do roboty jestem tylko ja.

– Nie jest zdrowa? Spojrzał znad szklanki.

– Jest zdrowa jak koń – nieomal syknął. – Cholerna ja-śnie pani. Mogłaby podnieść ten swój tłusty tyłek raz na jakiś czas i wtedy może by interes jakoś nam szedł. – Pięścią owiniętą w ścierkę kręcił w szklance, chrząkając z wysiłku. – No bo – zrobił wymowny gest – no bo niech się pani tylko rozejrzy. – Znów spojrzał na mnie, wyraźnie gotów jeszcze coś powiedzieć, i nagle już patrzył na drzwi.

– Hę. – Zwrócił się do kogoś, kogo ze swego miejsca nie widziałam. – Czy wy oczu nie macie? Zamknięte!

Usłyszałam męski głos, niewyraźną odpowiedź. Muscat uśmiechnął się szeroko, niewesoło.

– Nie umiecie, idioci, czytać? -Wskazał żółtą kartkę za barem, bliźniaczkę kartki przy drzwiach. – Jazda stąd! Już!

Odwróciłam się od stolika, żeby zobaczyć, co się dzieje. Pięć osób stało niepewnie przed drzwiami kawiarni, dwaj mężczyźni i trzy kobiety. Wszyscy pięcioro w połatanych spodniach, butach roboczych, spłowiałych trykotowych koszulach, świadczących, że nie są miejscowi; nie wyróżniali się niczym poza swoją innością. Powinnam znać ten wygląd. Sama kiedyś tak wyglądałam. Ten, który przed chwilą mówił, miał rude włosy związane zieloną apaszką, żeby mu nie opadały na twarz. Spojrzenie miał ostrożne, ton głosu starannie obojętny.

– My niczego nie sprzedajemy – wyjaśnił – tylko chcemy wypić parę piw i kaw. Nie będzie z nami żadnego kłopotu. Muscat patrzył na niego pogardliwie.

– Powiedziałem, zamknięte.

Jedna kobieta, niechlujna chuda dziewczyna z przeciętą brwią, pociągnęła rudego za rękaw.

18
{"b":"122919","o":1}