Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Pomyślałem tylko, że ten lakier jest naprawdę ładny – rzuciłem przyjaznym tonem.

Odwróciła głowę, zmarszczyła brwi, a ja wypiłem kawę, którą poczęstowała mnie Popsy, zanim wyszła na obchód swoich stajni.

– Popsy prosiła, abyś przyjechał? – spytała ostro Alessia.

– Owszem, zaprosiła mnie na kawę.

– Skarżyła się na mnie, że jestem krnąbrna?

– Nie – odparłem. – A jesteś?

– Nie wiem. Chyba tak. Przez cały czas się miotam. Chce mi się krzyczeć. Mam ochotę rzucać czym popadnie. Chciałabym komuś przyłożyć. – Mówiła z takim zacięciem, jakby faktycznie z najwyższym trudem powstrzymywała narastającą w jej wnętrzu wściekłość.

– Może zawiozę cię do Downs.

– Po co?

– Abyś mogła się wykrzyczeć. Pokopać w opony i w ogóle. Zresztą sama wiesz.

Wstała gwałtownie, przez chwilę krążyła niespokojnie po kuchni, po czym wyszła na zewnątrz. Pospieszyłem za nią i ujrzałem stojącą niepewnie w pół drogi do land rovera.

– No to jedziemy – rzuciłem. – Wsiadaj. – Wykonałem pytający gest w stronę stojącej opodal Popsy, wskazując na land rovera, a kobieta lekko pokiwała głową.

Kluczyk był w stacyjce. Zająłem miejsce za kierownicą i czekałem, aż w końcu Alessia wślizgnęła się na fotel obok mnie.

– To głupie – powiedziała.

Pokręciłem głową, uruchomiłem silnik i pojechaliśmy w to samo miejsce co trzy dni wcześniej, gdzie królowała cisza, świergot ptaków, a nad głowami rozciągał się bezmiar nieba.

Kiedy zatrzymałem samochód, wrzuciłem hamulec i zgasiłem silnik, Alessia zapytała niepewnie:

– I co teraz? Przecież nie mogę tak po prostu zacząć krzyczeć.

– Pospaceruj trochę, może jednak zechcesz. Zaczekam na ciebie w aucie.

Nie patrząc na mnie, otworzyła drzwiczki, wysiadła i odeszła od samochodu. Jej szczupła sylwetka coraz bardziej nikła w oddali, ale wciąż ją widziałem i po dłuższej chwili wróciła. Podeszła od mojej strony, stanęła przy uchylonym oknie i powiedziała ze spokojem: – Nie mogę krzyczeć. To nie ma sensu. – Miała też suche oczy.

Wysiadłem z land rovera i stanąłem na trawie obok niej.

– A o co chodzi z tą jazdą na powrózku? Co sprawia, że czujesz się spięta? Co cię przeraża?

– Popsy mówiła ci o tym?

– Nie. Wspomniała tylko, że nie masz na to ochoty.

Oparła się o przód land rovera. Nie patrzyła na mnie i unikała mojego wzroku.

– To jakaś bzdura – mruknęła. – Nie wiem, czemu tak się dzieje. W piątek byłam już przebrana dojazdy Chciałam to zrobić… ale byłam okropnie wzburzona. Brakowało mi tchu. Czułam się gorzej niż przed moim pierwszym wielkim wyścigiem… choć wrażenie było podobne. Zeszłam na dół i to odczucie jeszcze bardziej przybrało we mnie na sile. Dusiłam się. Nie pozostało mi nic innego, jak powiedzieć Popsy, że boli mnie głowa… co skądinąd nie było tak dalekie od prawdy… a wczoraj ten koszmar się powtórzył. Było dokładnie tak samo. Nie potrafiłam nawet zejść na dół… czułam się przez to podle, ale nie mogłam…

Zamyśliłem się przez chwilę, po czym rzekłem: – Zacznij od początku. Od tego, jak wstałaś. Pomyśl o stroju do konnej jazdy. Pomyśl o koniach. Pomyśl o jeździe przez miasto. Pomyśl o każdej z tych rzeczy z osobna, po kolei, i powiedz mi, która z tych myśli sprawia, że czujesz się taka… wzburzona.

Spojrzała na mnie z powątpiewaniem, ale w końcu zamrugała powiekami i zrobiła, o co ją poprosiłem. Po chwili pokręciła głową. – Nie czuję się teraz wzburzona. Nie wiem, o co w tym chodzi… Pomyślałam o wszystkim. To chłopcy. - Te ostatnie słowa jakby ktoś z niej wypchnął, dobyły się bez jej woli, gdzieś z głębi.

– Chłopcy?

– Stajenni.

– A konkretnie?

– Ich oczy. – Znów jakby ktoś to z niej wypchnął.

– Jeżeli będziesz jechać na końcu stawki, nie będą cię widzieć – powiedziałem.

– Ale wciąż będę myśleć o ich oczach.

Spojrzałem na jej zmęczone, wychudzone i przepełnione niepewnością oblicze. Nie wiem, czy jestem w stanie jej pomóc, stwierdziłem. Jej jest potrzebny zawodowiec, a nie amator wspierany głosem zdrowego rozsądku.

– Dlaczego właśnie o ich oczach? – spytałem.

– Bo te oczy… – mówiła głośno, jakby same te słowa wymagały gwałtowności. – Oni mnie obserwowali. Wiedziałam, że to robią. Że patrzą na mnie. – Nagle odwróciła się i z wściekłością kopnęła oponę land rovera. – Wchodzili do środka. Wiem, że tak było. Nienawidzę tego… Nienawidzę… Nie mogę znieść… ich wzroku… ich oczu…

Wyciągnąłem ręce, objąłem ją i mocno przytuliłem. – Alessio… Alessio… To nie ma znaczenia. A jeśli nawet to robili… co z tego?

– Czuję się… brudna… zbrukana.

– Jakbyś została zgwałcona? – spytałem.

– Tak.

– Ale nie…?Pokręciła głowa. Bez słowa. Zdecydowanie.

– Skąd wiesz, że wchodzili do środka? – spytałem.

– Suwak – odparła. – Mówiłam ci, że znałam każdy, nawet najmniejszy fragment tego namiotu… wiedziałam, ile jest ząbków w zamku. I bywały dni, kiedy był otwarty wyżej niż zwykle. To oni rozsuwali suwak przy wejściu… wchodzili do środka i… a potem zapinali go, ale inaczej niż wcześniej… sześć albo siedem ząbków wyżej, dziewięć niżej… to mnie przerażało.

Wciąż ją tuliłem. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć.

– Próbuję się nie przejmować – rzekła. – Ale wciąż mam koszmary… – Przerwała na chwilę, po czym dodała: – Śnią mi się oczy.

Pogłaskałem ją jedną ręką po plecach, próbując pocieszyć.

– Powiedz mi więcej… – rzuciłem. – Co jeszcze jest dla ciebie nie do zniesienia?

Stała z twarzą wtuloną w moją pierś tak długo, że sądziłem, iż nic więcej nie powie, a jednak z chłodną determinacją dodała: – Chciałam, aby mnie polubił. Chciałam, aby był ze mnie zadowolony. Powiedziałam tacie i Pucinellemu, że miał zimny, bezlitosny głos… ale tak było… tylko z początku. Za każdym razem, kiedy przychodził z mikrofonem… aby nagrać moją wypowiedź… zachowywałam się zalotnie. – Przerwała. – Czuję wstręt… do samej siebie… I tak przeraźliwie… tak nieznośnie… się wstydzę… – Zamilkła i po prostu stała przy mnie.

– Często tak bywa, że ofiary porwań zaczynają darzyć swoich porywaczy sympatią – powiedziałem. – To nic niezwykłego. Zupełnie jakby człowiek nie potrafił żyć bez przyjaznego kontaktu z innymi. W zakładach karnych więźniowie i strażnicy często utrzymują przyjacielskie relacje. Kiedy terroryści biorą większą grupę zakładników, niektórzy z nich zaprzyjaźniają się z jednym lub nawet kilkoma spośród swoich oprawców. Bywa, że zakładnicy błagają policjantów spieszących im na pomoc, aby nie robili krzywdy porywaczom. Nie wolno ci, nie powinnaś obwiniać siebie za to, że chciałaś, aby ten człowiek z mikrofonem cię polubił. To całkiem normalne. Zwyczajne. A jaka była jego reakcja?

Przełknęła ślinę: – Mówił do mnie… moja droga.

– Moja droga – powtórzyłem z emfazą. – Nie miej wyrzutów sumienia. Jesteś całkiem normalna. Zachowałaś się zwyczajnie, wszyscy próbują zaprzyjaźnić się ze swymi porywaczami i jeżeli im się to uda, to tym lepiej dla nich.

– Jak to? – Te słowa, choć stłumione, były pełne pasji.

– Ponieważ wrogość rodzi wrogość. Ofiara, która zdoła wzbudzić sympatię porywacza, jest o wiele bardziej bezpieczna. Jest mniejsze prawdopodobieństwo, że taki człowiek zechce ją skrzywdzić… i staje się o wiele ostrożniejszy… robi, co może, aby ofiara nie zobaczyła jego twarzy… Porywaczom trudno jest zdobyć się na zabicie ofiary, którą polubili.

Zadrżała.

– A co się tyczy tego, że wchodzili, aby patrzeć na ciebie, gdy spałaś… może przyglądali ci się z życzliwością… przyjaźnie… Może chcieli upewnić się, że nic ci nie jest, bo przecież nie mogli tego zrobić, kiedy czuwałaś.

Sam nie miałem pewności, czy wierzę w to, co właśnie powiedziałem, ale brzmiało to całkiem przekonująco. Co się tyczy reszty – była to szczera prawda.

– Ci chłopcy tutaj, to nie porywacze – powiedziałem.

– Nie, oczywiście, że nie.

– To po prostu inni mężczyźni. Pokiwała głową, ale wciąż się do mnie tuliła.

– To nie ich oczy ci się śnią.

31
{"b":"107669","o":1}