Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jutro nie mam służby, a mimo to zamierzam trochę popracować. Pojadę do tego hotelu i przemknę przezeń jak sirrocoi

– Może wystarczy, jeśli wyśle pan tam kilku swoich ludzi – zaproponowałem.Po dłuższej przerwie odparł z powagą: – Wydałem ścisłe zalecenie, że nikt nie może nawet kiwnąć palcem w tej sprawie bez mojej wiedzy i nadzoru.

– Ach, tak.

– Wobec tego może zadzwonię jutro, jeśli to nie problem.

– Jutro będę pod tym numerem od czwartej aż do północy – poinformowałem go, nie ukrywając wdzięczności. – Potem proszę kręcić śmiało na mój telefon domowy.

W sobotę rano Popsy zadzwoniła do mnie, akurat gdy kręciłem się po mieszkaniu, starając się nie dostrzegać rzeczy, które domagały się, abym niezwłocznie się nimi zajął.

– Coś się stało? – spytałem, zaniepokojony tonem, jakim się ze mną przywitała.

– Poniekąd. Potrzebuję pańskiej pomocy. Może pan przyjechać?

– Natychmiast czy może być jutro? Mam dyżur od czwartej.

– W sobotę po południu? – wydawała się zdziwiona.

– Niestety tak.

Zawahała się. – Alessia nie pojechała wczoraj na powrózku, ponieważ bolała ją głowa.

– Ach, tak… a dziś?

– Dziś po prostu nie miała ochoty. Widzi pan – rzekła nagle – powiedziałabym, że na samą myśl o tym ogarniają przerażenie… Ale dlaczego? Przecież widział pan, jak trzyma się w siodle i jak płynnie wtedy pojechała? – W jej głosie słychać było wyraźną nutę rozdrażnienia i szczerego zatroskania. Kiedy nie odpowiedziałem od razu, zapytała z naciskiem: – Jest pan tam jeszcze?

– Tak zamyśliłem się tylko – powiedziałem. – Nie ulega wątpliwości, że nie przeraziły ją konie ani jazda konna. Może bać się… sam nie wiem, jak mam to wyrazić… zamknięcia… niemożności ucieczki… podczas jazdy na powrózku. To trochę jak klaustrofobia, mimo iż jest się na otwartej przestrzeni. Może właśnie dlatego nie chciała wcześniej pojechać na powrózku, ale sama, dosiadając konia wtedy, w Downs, czuła się wyśmienicie.

Zamyśliła się nad tym przez chwilę, po czym rzekła: – Może ma pan rację. Wczoraj na pewno miała kiepski nastrój… większość dnia przesiedziała w swoim pokoju, unikała mnie.

– Popsy… proszę jej nie przymuszać. Jest jej pani bardzo potrzebna, ale ona przede wszystkim oczekuje pani obecności, bez żadnych nacisków. Niech jej pani nie każe jeździć na powrózku, dopóki sama się na to nie zdecyduje. Proszę jej powiedzieć, że wszystko gra, że cieszy panią jej towarzystwo i że może robić, co zechce. Co pani na to? Potrafi się pani na to zdobyć? Powie jej to pani? Obiecuję, że przyjadę jutro z samego rana.

– Tak, tak i jeszcze raz tak – odparła z westchnieniem. – Naprawdę bardzo ją lubię. A pan niech przyjedzie na lunch i pokaże, jaki z pana magik. Proszę nie zapomnieć czarodziejskiej różdżki…

Pucinelli zadzwonił późnym wieczorem – miał wieści dobre, złe i nijakie.

– Signorina miała rację – rzucił na wstępie z zadowoleniem w głosie. – Zabrano ją właśnie do tego hotelu w okolicy Viralto. Skonsultowaliśmy się z kierownikiem. Twierdzi, że o niczym nie wie, ale pozwolił nam przeszukać wszystkie zabudowania, obecnie magazyny i spiżarnie, a dawniej kwatery dla służby oraz stajnie dla koni pociągowych i innych zwierząt gospodarskich. Na piętrze w jednej ze stajni znaleźliśmy namiot! – Zamilkł na chwilę, by dodać swoim słowom dramatyzmu, a ja mu pogratulowałem. – Był zwinięty – kontynuował – ale kiedy go rozłożyliśmy, okazało się, że jest właściwych rozmiarów. Zielone, płócienne ściany, szary spód, dokładnie tak, jak powiedziała signorina Cenci. Podłoga na strychu była z drewna, wkręcono w nią haki, żeby można było rozbić namiot. Bo w tym domu na przedmieściach, to rozbito namiot, przymocowując chyba haki do mebli…

– Mhm – rzuciłem zachęcająco.

– Stajnia znajduje się na tyłach hotelu, po drugiej stronie niedużego podwórza, w niewielkim oddaleniu od hotelowej kuchni. Całkiem możliwe, że signorina Cenci poczuła zapach świeżo pieczonego chleba… hotel ma własną piekarnię.

– Wspaniale – mruknąłem.

– Nie do końca. Nikt jej tam nie widział. Nikt nie chciał nam nic powiedzieć. Większość przybudówek stanowią magazyny, jest tam mnóstwo rozmaitych rzeczy, przechowuje się tam także mięso i warzywa… chłodnia jest naprawdę olbrzymia… furgonetki codziennie dowożą produkty do spiżarni. Myślę, że signorina mogła zostać przywieziona do hotelu w jednej z tych furgonetek i nikt nie zwrócił na nią większej uwagi. Na tyłach hotelu jest tyle przybudówek i podwórek… garaże, składziki na sprzęt ogrodowy, magazyny z rzeczami i meblami, które nie są aktualnie używane, stajnie, gdzie składuje się dawne wyposażenie zamku – stare kuchnie, wanny, jest tego tyle, że można by zapełnić miejskie wysypisko śmieci. Można by ukrywać się tam przez miesiąc. Nikt by pana nie znalazł.

– Zatem portret pamięciowy i zdjęcia porywaczy nic nie pomogły? – spytałem.

– Niestety, nikt nie zna tego człowieka. Nikt nie widział wcześniej tych dwóch, których zamknęliśmy. Nikt nic nie wie. – Wydawał się zmęczony i zawiedziony.

– Tak czy owak, ma pan namiot. I nie ulega wątpliwości, że jeden z porywaczy musiał nieźle znać ten hotel, ponieważ stryszek nad stajnią nie jest miejscem, które znajduje się przypadkiem.

– To prawda – przyznał. – Niestety, w Vistaclara przebywa wielu gości i jest tam liczna obsługa. Jeden z porywaczy mógł tam kiedyś mieszkać lub pracować.

– Vistaclara… czy to nazwa tego hotelu? – spytałem.

– Tak. Kiedyś w stajni trzymano konie, ale kierownik mówił, że to przestało się opłacać, za mało ludzi ma ochotę na przejażdżkę wśród wzgórz, wolą raczej pograć w tenisa.

Konie… – pomyślałem mimochodem.

– A kiedy z hotelu usunięto te konie? – spytałem.

– Jeszcze zanim nastał nowy kierownik. Mogę go zapytać, jeśli pan chce. Twierdzi, że stajnie były puste, gdy zaczynał tu pracę jakieś pięć lat temu. Od tej pory nie trzymają koni. I niczego w stajniach nie przechowują w nadziei, że kiedyś nadejdzie dzień, gdy znów będzie się opłacało urządzać przejażdżki konne dla turystów.

– Pony trekking?

– Co takiego?

– Przejażdżki na kucykach po wzgórzach. Bardzo popularne w niektórych częściach Wielkiej Brytanii.

– Och – mruknął bez entuzjazmu. – Tak czy owak, byli tam niegdyś stajenni i instruktor jazdy konnej, ale teraz ich miejsce zajął trener tenisa… który, nawiasem mówiąc, nie rozpoznał żadnego z porywaczy.

– To duży hotel? – spytałem.

– Dość spory. Ludzie zjeżdżają głównie latem, bo jest tam chłodniej niż na równinach czy na wybrzeżu. Obecnie prócz kierownika pracuje tam trzydzieści osób, a hotel ma do zaoferowania sto pokoi dla gości. A także uroczą restauracyjkę z widokiem na góry.

– Czy jest tam drogo? – drążyłem temat.

– Na pewno nie jest to miejsce dla biedaków – odparł. – Ale i nie dla książąt. Dla ludzi z pieniędzmi, lecz nie dla nababów. Kilkoro gości mieszka tam na stałe… głównie starsze osoby. – Westchnął. – Jak pan widzi, będąc tam, zadałem wiele pytań. Niezależnie od tego, jak długo tam przebywają, żaden z gości ani pracowników obsługi nie rozpoznał mężczyzn ze zdjęć i portretu pamięciowego.

Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, lecz nie doszliśmy do żadnych konstruktywnych wniosków prócz tego, że Pucinelli wspomni nazajutrz w rozmowie z gadatliwym porywaczem nazwę Vistaclara.

A ja nazajutrz, czyli w niedzielę, udałem się do Lambourn.

Alessia już od blisko dwóch tygodni była wolna i zaczęła nawet malować sobie paznokcie różowym lakierem. Drobiazg, ale mimo wszystko znaczący. Chyba powoli odzyskiwała spokój ducha.

– Sama kupiłaś lakier? – spytałem.

– Nie… To Popsy.

– A ty byłaś już na zakupach?

Pokręciła głową. Nie odezwałem się słowem, więc po chwili rzekła: – Pewnie uważasz, że powinnam.

– Nie. Zastanawiałem się tylko.

– Nie naciskaj.

– Nie zamierzam.

– Jesteś taki sam jak Popsy – okropny. – Spojrzała na mnie niemal z wrogością, w jej przypadku było to czymś całkiem nowym.

30
{"b":"107669","o":1}