Z włączonym radarem maszyna poleciała w stronę najbliższego domu, wiszącego na skraju miasta. I znowu kontury domu, w miarę zbliżania się, rosły w nieskończoność.
W polu widzenia znalazła się teraz ściana odbijająca świetlne refleksy. Wkrótce ukazało się pomieszczenie, co oznaczało, że ściana była przezroczysta. W urządzeniu radarowym odezwał się brzęczyk alarmowy. Widocznie przekroczyli dopuszczalne minimum odległości do jakiejś przeszkody.
– To okno! – zawołał nagle Jack. – Tu jest szyba!
Chris nie odpowiadał. Na razie nic nam nie grozi, pomyślał, jeszcze nie mam sobie nic do zarzucenia, możemy przecież zawrócić. Nie wydawał jednak rozkazu.
Jack podciągnął maszynę tuż przed szklaną ścianą pionowo do góry.
Brzęczyk nagle ucichł; a wiać minęli już przeszkodę. Nie widać było również świetlnych refleksów. Mieli teraz przed sobą jak na dłoni ciemny pokój z jego konturami. Słupek rtęci w zewnętrznym termometrze wzniósł się do góry.
– Tędy moglibyśmy dostać się do środka – zauważył Jack, patrząc przed siebie. Zmniejszył obroty silnika i trzymał wyczekująco ręce na sterach.
Chris zawahał się. Gdyby nie ponosił odpowiedzialności za losy ekspedycji, nie traciłby nawet sekundy. Zerwał się z miejsca i przeszedł do tyłu, po czym w zamyśleniu spojrzał na nadajnik. Wystarczyłoby wcisnąć guzik, aby włączyć urządzenie na dłuższy czas. Całą operację można przeprowadzić w dziesięć minut.
Przypomniał sobie człowieka makro, który uderzył w ich helikopter. Jednocześnie pogratulował sobie w duchu, że wtajemniczył Relpeka w testament Tocsa.
Stał nadal za fotelem, zatopiony w myślach. Jack spoglądał na niego wyczekująco. Wiedział, o co chodzi. A potem Chris skinął głową, prawie niedostrzegalnie i jakby wbrew swej woli. Ale ten drobny gest sprawił, że helikopter przechylił się, sunąc ostrożnie w kierunku ciemnej powierzchni. Znaleźli się nagle w dużym pomieszczeniu.
Jack wprowadził helikopter ponownie w stan spoczynku. Maszyna powoli obróciła się wokół swej osi. Ściśle geometryczny porządek pokoju. Kontury czegoś, czego ich wzrok nie potrafił objąć. Może meble?
Chris poczuł zimno gdzieś w okolicy żołądka. Należało działać szybko.
W dalszym ciągu rozglądali się wokoło. W kącie stał jakiś zielony, dziwaczny przedmiot, sięgający aż; do górnej krawędzi pomieszczenia.
– Tam – szepnął Chris do Jacka.
Była to liściasta roślina.
Kiwnęli na siebie porozumiewawczo, a po chwili helikopter wylądował na jednym z liści. Chris wyskoczył na chwiejące się jeszcze podłoże, a Jack momentalnie wysunął przez właz nadajnik. Chris chwycił go z drugiej strony i położył ostrożnie na zielonym gruncie, w którym mogli zauważyć pulsację komórek. Jack wskazał miejsce nieco dalej. Była to jakaś blizna na powierzchni, zagłębienie, mogące swobodnie pomieścić cały nadajnik. Zanieśli tam sprzęt. Wprawnie zamocowali na liściu dwa uchwyty, po czym przywiązali do nich nadajnik, Jack trzymał przewód antenowy. Chris wskazał na górę. Olbrzymi liść rozpościerał się tam na kształt baldachimu.
– Umocujesz go tam, kiedy wystartujemy – powiedział.
– No, to szybko do helikoptera – szepnął Jack. Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedzieli od momentu rozpoczęcia akcji.
Chris przesuwał w dłoni przewód antenowy, a Jack ostrożnie nabierał wysokości. Kiedy dotarli do górnego liścia, zauważyli odnóżkę rośliny. Chris wskazał na nią. Maszyna wzbiła się jeszcze wyżej i wtedy Chris zarzucił pętlę. Nie był to szczególnie trudny wyczyn; Jack sterował tak dokładnie, że nawet ktoś mniej zręczny od Chrisa nie mógłby chybić.
– Koniec! – zawołał Chris,
Wystarczyło kilka sekund, aby zorientować się w położeniu. Tam, gdzie było najwidniej, znajdowało się zbawcze okno. Znowu przesuwali się wzdłuż szklanej ściany, która tym razem nie odbijała tak intensywnie światła. Po chwili ekran radaru zasygnalizował wolną drogę – i już byli na zewnątrz. Dopiero teraz Chris poczuł, że jest cały mokry od potu.
Jack skinął głową z uśmiechem, dał pełen gaz, śmiało poderwał maszyną i skierowali się ku bazie.
Nadajnik podrzucony makrosom przez Chrisa i Jacka stał się źródłem informacji. Dzięki niemu załoga zapomniała, jaka przestrzeń dzieli ich od ojczyzny, a nawet od miejsca, które ją zastępowało: od “Oceanu”. Nadajnik był dla nich motorem, który ożywiał jednostajne, pracowite dni w bazie nawet wtedy, kiedy wierzchołek śnieżnej włóczni znalazł się pod potężną warstwą śniegu o grubości stu stóp. Dostarczył im ciekawych informacji, choć nie od razu. Minęło sporo czasu, zanim rozszyfrowano język. Jeszcze bardziej czasochłonne okazało się formowanie z podsłuchanych rozmów i meldunków, pochodzących prawdopodobnie z komputera domowego, jakiejś sensownej całości. Wszystko to trwało długo, ale dawało temat do bardzo burzliwych dyskusji, intrygując jednocześnie obecnych. Nadajnik był ratunkiem przed bezczynnością.
Chris gratulował sobie w duchu, usprawiedliwiając w ten sposób swój lekkomyślny czyn. Wspomniał święta Bożego Narodzenia i wyobrażał sobie, jak przytłaczający nastrój mógłby zapanować teraz pod śnieżną pokrywą. A tak każda informacja o istotnym znaczeniu stawała się czymś w rodzaju sensacji. Kiedy okazało się, że program trwa zazwyczaj do godziny dwudziestej drugiej, Chris polecił emitować go do pracowni. Wkrótce niemal wszyscy w bazie znali język ludzi makro z pobliskiego miasta; twardy, naszpikowany głoskami syczącymi, wykazujący jednak pewne pokrewieństwo z ich własnym.
Z dużym przejęciem spotkała się wiadomość o podboju przez ludzi makro przestrzeni wokół planety. Wszystko wskazywało na to, że teoria Ennila jest słuszna: tamci przybyli z kosmosu i opanowali tę planetę – pozostało jeszcze do wyjaśnienia, dlaczego część z nich mówiła po angielsku. Tym jednak przestano się już interesować, jak stwierdzonym faktem, który po prostu przyjmuje się do wiadomości.
Informacje uzyskane za pośrednictwem nadajnika oraz pochodzące z nasłuchu radiokomunikacji makrosów świadczyły o tym, że tamci opanowali jedynie tę planetę, ale przecież istoty przybyłe na peryferie Układu Słonecznego nie musiały badać przestrzeni międzygwiezdnej.
Chris czuł się przy tego typu dyskusjach nieswojo. Pamiętał przecież ostatnie słowa Tocsa i wiedział, kim są tamci. Ciągle jednak nie mógł się zdecydować na wtajemniczenie całej załogi, jak swego czasu zamierzał uczynić. Obawiał się, że w danych warunkach, spotęgowanych przez dokuczliwy lód i śnieg, ludzi ogarnie przygnębienie i rozpacz, co mogłoby wpłynąć niekorzystnie na wynik przedsięwzięcia.
Wspólnie z Relpekiem postanowili poczekać z wyjawieniem tej ważnej tajemnicy do wiosny. Chris nie wspomniał o tym nawet Geli, chociaż przyszło mu to z trudem.
Jego powrót z “Oceanu” Gela przyjęła z zadowoleniem i ulgą, chociaż przez cały czas kierowała działalnością bazy bez zarzutu. Na jej twarzy malowała się szczera radość ze spotkania, a w każdym razie coś więcej – tak przynajmniej sądził Chris – niż radość z powrotu kolegi z niebezpiecznej wyprawy.
Potem jednak, kiedy dowiedziała się, że został następcą Tocsa, zaczęła odnosić się do niego z rezerwą. Wydawało mu się nawet, że dziewczyna unika go i stara się nie przebywać z nim sam na sam. Tak jakby bała się zarzutów, że pociąga ją jego stanowisko. Pragnął zbliżyć się do niej, tak jak owego wieczoru, kiedy udawał się w podróż, ale na przeszkodzie stał nie wyjawiony jeszcze sekret. Z wielu więc powodów z niecierpliwością czekał na dzień, w którym “Highlife” straci ostatecznie swój lodowy pancerz.
Wieczorem, dwudziestego siódmego lutego, Chris wyszedł z laboratorium, gdzie zbadał postęp prac nad emitorem ciepła, mogącym w razie konieczności przebić lód. Lśniącym korytarzem udał się do kasyna i tam zastał swoich współtowarzyszy, zawzięcie nad czymś dyskutujących. Chodziło o informację uzyskaną po południu za pośrednictwem “tajnego ucha”, jak nazwano zainstalowany przez Chrisa nadajnik. Chris nie znał jeszcze treści informacji, ale im dłużej przysłuchiwał się dyskusji, tym poważniej się zastanawiał, czy tajne ucho nie koliduje z zasadami etyki, które zawsze obowiązują wśród istot rozumnych.