Nagle osłupieli: po dużej leśnej polanie szło dwóch ludzi makro, to nie ulegało wątpliwości. Do nóg mieli przyczepione długie deski, którymi orali gwałtownie śnieg. Posuwali się gęsiego, w równym rytmie, żłobiąc dwa głębokie, wyprofilowane rowy ostrych kantach.
– Opuść się niżej! – zawołał podniecony Chris.
Oczy Jacka zaiskrzyły się. Skinął głową i śmiało obniżył lot. Ostatecznie miał po raz pierwszy zobaczyć na własne oczy makrosów.
O ile obydwaj wędrowcy wyglądali z góry jak zwykli ludzie i niemal całkowicie pasowali do obrazu, to obserwowani z coraz mniejszej wysokości zmieniali się gwałtownie.
W końcu pod helikopterem widać było tylko płaski ruch; zniekształcenie perspektywiczne ukazywało osobliwe obrazy kołyszących się gór, błyszczących, ciągnących się w nieskończoność prostopadłościanów pagórków.
Chris zamachał ręką, dając znak Jackowi, aby zatoczył krąg wokół zamazanych, trudnych do uchwycenia wzrokiem formacji, które sam uważał za głowy makrosów. Jack z uznaniem opuścił kąciki ust; zadanie odpowiadało mu. Zataczał coraz mniejsze koła.
Raptem nastąpiło nowe zjawisko: z nie zidentyfikowanych początkowo źródeł zaczęły wznosie się rytmicznie ku górze obłoki pary, zasłaniając na pewien czas całkowicie widok.
A potem, niczym urojenie, pojawił się przed nimi dziwny obraz: w odległości około trzech tysięcy stóp zza mgły wyłoniło się oko, które wypełniło sobą całe ich pole widzenia. Najpierw ujrzeli dużą, błyszczącą kulistą gałkę, której biel przesłaniało barwne koło niebieskoszarej, usłanej złotymi punkcikami tęczówki. W środku tęczówki znajdowała się duża, czarna jak węgiel źrenica. Na górze i na dole sterczały rzęsy, na których wisiały wodne kule. Oko jak u Geli, przemknęło Chrisowi przez głowę, tylko powiększone dwa tysiące razy. Piękne, porywające, budzące otuchę i równocześnie strach. Teraz z pewnością nas widzą!
Trwało to ułamek sekundy. Raptownie i z prędkością wykluczającą wszelką reakcję, runęła na helikopter jakaś zamazana góra, zaciemniając wieżyczkę, po czym nastąpiło zderzenie.
Jack odchylił się instynktownie do tyłu, przelecieli jeszcze trochę zupełnie na oślep, rozległ się zgrzyt, i nagle wokół nich zrobiło się biało, a potem wszystko poszarzało. Silnik zachłysnął się i ucichł. Obaj leżeli na wklęsłej szybie kabiny, śmigłowiec stał na dachu. Chris pierwszy wrócił do rzeczywistości. Nachylił się do Jacka. – Jesteś ranny?
– Żeby to szlag! – zaklął tamten ł zreflektował się natychmiast. – Nie.
– Zachowujemy się jak ostatni naiwniacy – zauważył Chris.
– Czy to był ich atak? – zapytał Jack jakby samego siebie.
– Tak, ale chyba nie skierowany świadomie przeciw istotom rozumnym! – Słowa Chrisa brzmiały pewnie. – Diabli wiedzą, za kogo wziął nas ten olbrzym. Może zląkł się o swoje oko. Znajdowaliśmy się przecież dokładnie na linii jego wzroku, prawdopodobnie w małej dla niego odległości. Na pewno się zdziwił, że zimą coś leci w powietrzu. – Chris uśmiechnął się.
– Hm – mruknął Jack. Nie zabrzmiało to jednak markotnie. – To mnie cieszy. W każdym razie jestem pewien, że nie wydostaniemy się stąd tak szybko.
Chris przeklinał się w duchu za własną nieostrożność. Jak daleko wolno mi się posunąć? – zastanawiał się. Narażam przecież na niebezpieczeństwo całą wyprawę. Ale czy istnieje inny sposób, żeby zetknąć się z ludźmi makro? Gdyby ów człowiek zorientował się, że przed jego okiem leci nie owad czy obce ciało, tylko helikopter, ryzyko by się opłaciło.
No cóż, on nie miał o tym pojęcia, a rezultatem tego jest katastrofa. Chris postanowił opracować program całej ekspedycji, który uwzględniałby prawdopodobieństwo wszystkich zaistniałych dotychczas wypadków. A potem, pomyślał, musimy pracować intensywniej, żeby poznać ludzi makro. Powiódł wzrokiem po kabinie. W pasach wisiały nietknięte przyrządy elektroniczne. Przyszło mu na myśl oko i to, co powiedział mu Tocs. Na pewno porozumienie jest możliwe, nawet jeżeli na przeszkodzie stoją wieki!
Podczas gdy Chris usiłował dojść z samym sobą do ładu, Jack robił przegląd śmigłowca. Po chwili stwierdził:
– Zdaje się, że wszystko gra. Ale nie chciałbym ryzykować teraz startu. Chyba utknęliśmy w śniegu. Jeżeli śmigło uderzy o kryształ, może się złamać. Najpierw trzeba helikopter uwolnić.
– Najpóźniej nastąpi to wtedy, kiedy stopnieje śnieg – zauważył z przekąsem Chris. – Nie wiem, czy starczy nam żywności na tak długi okres.
Jack zamyślił się.
– Powiedziałeś: “Kiedy stopnieje śnieg?” – zapytał, nie czekając w ogóle na odpowiedź. Wprawnie zapuścił silnik i wkrótce turbiny napędowe ruszyły z hukiem.
Chris zrozumiał jego zamiar. Jack wyłączył sprzęgło, a prąd ciepłego powietrza z silnika zaczął ogrzewać śnieg.
– Wyjdę na zewnątrz – powiedział Chris. Właz odchylił się tylko częściowo. Jack pomógł Chrisowi. Osiadłe na klapie kryształy lodu ustępowały ze zgrzytem. Wreszcie Chris przecisnął się na zewnątrz.
Istniała jeszcze groźba ześlizgu. Helikopter utknął śniegu na głębokość około pięćdziesięciu stóp.
Jedna z łopat śmigła tkwiła w białej masie. Pod helikopterem leżała warstwa śniegu o grubości co najmniej czterystu stóp. Na sam widok szczelin i rozpadlin pomiędzy kryształami Chrisa przeszedł dreszcz.
Minęło już południe, kiedy po niewymownych trudach i niebezpiecznej pracy siedzieli wreszcie w swoich fotelach, gotowi do ciągle jeszcze ryzykownego startu.
Jack nie tracił otuchy, ale westchnął z ulgą, kiedy sterowany przez niego ostrożnie helikopter oderwał się od śniegu. Maszyna chwiała się jeszcze, ale coraz szybciej nabierała wysokości.
– Śnieg nas uratował – przekrzykiwał huk silnika Chris. – Co by było, gdyby tamten cisnął nami o twardą ziemią! Ale oko miał ładne, prawda? – dodał.
Czuł, że musi rozładować sytuację. Sam nie wiedział, co ma o tym myśleć: owszem, udało im się wystartować, ale równie dobrze próba mogła się zakończyć fiaskiem.
Nie trzeba było zbliżać się do tamtych! A może pomysł był dobry, tylko że mnie nie wolno tego robić? Z całej ekspedycji tylko Jens i ja znamy nasze pochodzenie! Dopiero – teraz zdał sobie sprawę z ogromu odpowiedzialności, jaka spoczywała na nim od chwili śmierci Tocsa. Zachował się lekkomyślnie! Coś podobnego nie może się już nigdy powtórzyć!
W dole rozpościerała się nieprzejrzana biel. Jack utrzymywał maszynę na tak dużej wysokości, że olbrzymie drzewa pokryte śniegiem zdawały się zlewać z całą powierzchnią, pełną ciemnych pól.
Chris myślał o bazie zasypanej śniegiem. Nikt nie mógł przewidzieć, jak długo jeszcze będą musieli siedzieć bezczynnie pod białym całunem.
Mam do dyspozycji mocny, zatankowany helikopter dalekiego zasięgu i odważnego pilota. Nie musielibyśmy nakładać dużo drogi, gdybyśmy odwiedzili miasto ludzi makro. Tam właśnie należałoby zainstalować nadajnik. To by chyba nie było tak bardzo skomplikowane.
Rozważał też możliwość wylądowania w bazie i przekazania tej misji komuś innemu, jednak byłoby to równoznaczne ze zmniejszeniem na pewien czas liczby członków załogi.
– Jack, wznieś się wyżej, ile tylko możesz. Spróbuję przesłać radiotelegram.
Jack skinął głową i chwycił za stery.
Uzyskanie łączności kosztowało Chrisa wiele trudu, w końcu jednak dowiedział się, że górna platforma szybu jest akurat na równym poziomie z warstwą śniegu. Zarządził przygotowania do rozładunku helikoptera, ale zapytany o czas lądowania zawahał się, po czym dał jakąś wymijającą odpowiedź.
Przed nimi ukazało się znowu miasto ludzi makro. Pomiędzy wiszącymi domami przelatywały samoloty. Drzewa na peryferiach dźwigały na sobie gruby kożuch śniegu. W czasie nocnego lotu przed dziesięcioma dniami Chris przeoczył jedno: śnieg leżał tylko na skraju miasta, centrum zaś było czyste, tworząc na owej śnieżnej pustyni kolistą, równo wytyczoną plamę.
Porozumieli się wzrokiem. Chrisa znowu ogarnęły wątpliwości. Wyzwał siebie w duchu od ludzi chwiejnych, niepewnych i lekkomyślnych, wreszcie skinął głową na znak zgody.