– Po to, dokładnie po to. Nie mogłem tego ominąć. Takie są warunki konieczne do spełnienia.
–
Do spełnienia czego?! Xavras, na litość boską, co ty chcesz w ten sposób osiągnąć?! Na cholerę było to wszystko, te wszystkie śmierci, skoro od początku wiedziałeś, że nie da wam to ostatecznego zwycięstwa?!
–
Ależ da, da – Wyżryn wrócił spojrzeniem do panoramy miasta; zaczął sobie z głośnym trzaskiem wyłamywać palce. – Za trzynaście lat, wiosną roku 2009, po wielkiej kaukaskiej bitwie jądrowej, w której poniesie całkowitą klęskę Druga Armia Wielkich Chin, na nowo podniesiony zostanie na Ukrainie sztandar Xavrasa Wyżryna. Zjednoczą się pod nim Czarny Wahudra, bracia Prokompicze, Maszrachań i Głowyń. Poprowadzi ich do zwycięstwa Konrad Psuta; miesiąc po jego śmierci USA, Wielka Brytania, Rzesza Niemiecka, Księstwo Moskiewskie i Dwunasta Republika oficjalnie uznają istnienie niepodległej Rzeczpospolitej Polskiej, której suwerenność nie zostanie zagrożona przez najbliższe dwieście lat. Oto jest cel; oto jest nagroda.
Smith słuchał tego proroctwa z wytrzeszczonymi oczyma.
–
O czym ty bredzisz, do kurwy nędzy?! Kto to są ci Wapudra, Pomporicze, Maszaprata i tak dalej?! Kto to jest ten Psuta?!
Xavras założył ręce za głowę, przeciągnął się, stęknął.
–
Znasz go przecież – mruknął. – Wsadziłem go dzisiaj w nocy w śmigłowiec, teraz powinien już być na Śląsku.
Smith zrozumiał: Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia. On. Potrząsnął głową. Szaleństwo, szaleństwo.
–
Wiedział?
–
Wie wszystko.
Amerykaninowi nie mieściło się to w głowie, nie mieściło w słowach. Zaczął szeptać:
–
Ty, Xavras, ty myślisz, że kim jesteś? Bogiem?
– Jeszcze nie. Jeszcze nie. Ale już blisko, bardzo blisko – Wyżryn wbił spojrzenie w Smitha. – Ty mnie nim uczynisz. Ty zrobisz ze mnie legendę, która za trzynaście lat wywalczy tu wolną Polskę. Xavras Wyżryn. Za chwilę dodasz ostatni rys. To będzie ta religia, w imię której toczyć będą bitwy. To ja będę dawał im siłę. Mego imienia będą wzywać. Z moją sławą nadejdzie Konrad. Moją, mnie, ja, ja, ja. Przygotuj kołpak.
Przeczucie się wzmogło; strach ścisnął Smitha zimną, stalową rękawicą.
–
Co…?
Wyżryn wstał, spojrzał z góry.
–
Tak. Teraz sfilmujesz śmierć Xavrasa.
Rzucił się na niego z wrzaskiem. Ale nie miał najmniejszych szans. To dlatego nie sposób było pokonać pułkownika w żadnym starciu – wręcz, na dystans, w powietrzu i na ziemi, w polu i na mapie; on przed tobą samym zna wszystkie twoje ruchy, zamiary, myśli.
Po prostu dał krok w lewo i kopnął boczną krawędzią buta w kolano lana. Trzasnęły wiązadła, coś chrupnęło i przemieściło się w środku. Wrzask Smitha przeszedł w jęk; Amerykanin zwalił się na ziemię.
–
Daj spokój – warknął Xavras. – Już za późno. I tak nie dałbyś rady uciec na bezpieczną odległość.
–
Kiedy? – syknął Smith.
–
Pierwsza piętnaście.
Ian rozszlochał się bezsilnie. Czuł jak do torebki stawowej napływa mu krew; kolano puchło w straszliwym tempie. Nie mógł poruszyć nogą, nie wywołując nowej fali bólu.
–
Zwabiłeś mnie tu… Zginę… O Boże, bomba, bomba, cholerna bomba… Xavras, ty morderco!
–
Nic nie poczujesz. Wybuchnie nad ziemią, nie tak znowu daleko od nas. Po prostu wyparujemy. O, popatrz: noga cię przestanie boleć.
–
Ty jesteś szalony! – Już to mówiłeś.
Ian rzucał się jak w malignie.
–
Ale czemu, czemu, czemu? Po co bomba na Kraków, co to da, i w ogóle na czyj to rozkaz, Gumowa? No co mu to da, to bez sensu…
–
Cóż, przychodzi mi do głowy kilka wyjaśnień. Ale przede wszystkim jest to najtańszy, najbardziej ekonomiczny z punktu widzenia Gumowa sposób na zabezpieczenie sobie zachodniej flanki; żywego wojska potrzebuje na Chińczyków, a tutaj nikt mu nie podejdzie, wiedząc, że w razie czego dostanie po łbie atomówką, a Gumow ma ich przecież zapas aż nadto wystarczający, może sobie pozwolić i, po prawdzie, po zagładzie Moskwy mało kto odmówi mu moralnej racji.
Pułkownik odwrócił się plecami do Amerykanina. Czerwone dłonie wcisnął do kieszeni. Stał tak i patrzył na miasto. Smith ze swojej żabiej perspektywy widział ciemny pióropusz dymu z Wawelu rozpościerający się ponad głową Wyżryna mroczną koroną.
Ian parsknął gniewnym szlochem i zaklął wściekle. Xavras obejrzał się nań przez ramię. Amerykanin ujrzał wtedy jego twarz, atłasową melancholię w jego oczach -i niemal krzyknął ze strachu, bo to było dokładnie to samo, co widział przez obiektywy swego kołpaka na obliczu Wyżryna, gdy ten torturował i zabijał generała Sierioznego.
–
Przepraszam – rzekł Xavras cicho. – Musiałem.
–
Co musiałeś, co musiałeś, skurwysynu jeden?! – zawył Smith. – Zaciągnąć mnie tutaj na śmierć musiałeś?! To musiałeś?!
–
Tak – powiedział pułkownik. – Varda nie wchodził w grę. Potrzebowałem ciebie.
– Gówno potrzebowałeś, snajper go trafił, jak poszedł się wysrać, a ja wpadłem z listy, bo sukinsyn Kowalsky złamał se nogę!
Wyżryn pokręcił głową.
–
Poszedłem za Yarda i to ja strzeliłem mu w głowę. Pocisk przeszedł na wylot. Zabrałem kulę i łuskę. To musiałeś być ty.
Smith już tylko wył na jednej i tej samej nucie; nie chciał słuchać Xavrasa, nie chciał wiedzieć, nic nie chciał – miał wkrótce umrzeć i nie potrafił sobie z tym poradzić.
Wyżryn z powrotem usiadł na trawie. Patrzył na miasto, na ludzi. Nad Krakowem zbierały się powoli niskie chmury; będzie padać. W okolicy Brackiej ktoś znalazł przeoczony wczoraj zapas fajerwerków i niespodziewanie nad dachy wystrzeliła kometa zimnych ogni.
Minęła ponad godzina, zanim Smith doszedł do siebie na tyle, by móc zacząć myśleć w miarę logicznie. Przewlókł się pod skałę, oparł o nią plecami. Poprawił antenę i ułożył sobie na udzie komputer. Miał otwarte połączenie z Nowym Jorkiem, ale nie wiedział, co właściwie przekazać ludziom w centrali. Patrzył tępo w plecy oddalonego o pięć-sześć metrów Wyżryna, który trwał w takim bezruchu, jakby w ogóle przestał już oddychać.
Smith sięgnął po kołpak. On wiedział, myślał; wiedział wszystko. Nie było zatem żadnej wdzięczności, nie uratowałem mu życia, nie uchroniłem przed kulą Śmigi; nie było żadnej wdzięczności i w ogóle żadnych uczuć. Może za wyjątkiem jednego. Może za wyjątkiem tych niewielu, które nie potrzebują do rozwinięcia się – uznania podmiotowości drugiej osoby. Bo czymże dla niego jesteśmy? Przecież nie równymi mu ludźmi; albo też on nie jest już człowiekiem. Nie ma mowy o równowadze. Walczy? Dyskutuje? Gniewa się? Zwierza? Bawi? Wstydzi? Triumfuje? Nic podobnego; nigdy nie był zdolny. On jedynie wybiera ścieżki.
Ian zaczął machinalnie manipulować przełącznikami kołpaka.
–
Nie dam rady sfilmować twojej śmierci – rzekł cicho. – Błysk i impuls elektromagnetyczny zaślepią mi sprzęt.
–
Wiem – odparł Xavras. – Nie zobaczą śmierci. Ale będą mnie widzieć w swych telewizorach na ułamki sekundy przed nią; zostanie porównany czas nagrania ze zdjęciami z wojskowych satelitów i wtedy przekonają się. Przekażesz tyle, ile można. A to nawet lepiej, że nie do końca. Gdy nie ma trupa, gdy nie ma ciała i nie ma czego zbadać, zmierzyć, zważyć, rośnie wiara. Tu nie trzeba liczb; tu trzeba obrazów. Zostanę wniebowzięty.
Smith zważył w. ręce kołpak, spojrzał na obsrany przez gołębia pobliski głaz.
–
Ale ja się na to nie zgodzę. Niczego nie sfilmuję. Nie będzie transmisji na żywo, nie będzie legendy.
–
Będzie, będzie.
–
Takiś pewien?
–
Nie ma już innej przyszłości.
–
Takiś pewien?
–
Nie rozwalisz go. Varda by rozwalił. Natychmiast, w pierwszym odruchu roztrzaskałby kołpak. No, ale on miał bardzo sztywny kodeks honorowy i nienawidził mnie.
– A ja to niby cię nie nienawidzę?
–
Nie nienawidzisz mnie. Nigdy mnie nie nienawidziłeś.