Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wymiotując, pochylony, spostrzegł plamę na swych spodniach: nie zdając sobie z tego sprawy, musiał w którymś momencie oddać mocz. Przechodzący obok łysy starzec, z naręczem bandaży i baterią szklanych ampułek upakowaną w czymś do złudzenia przypominającym ładownicę, zwolnił kroku i klepnął Smitha w ramię.

–  Siedź, patrz w ziemię i oddychaj – rzekł.

Ian przysiadł na pniu rozdartego do białego wnętrza drzewa, nie mógł się jednak zmusić do patrzenia w ziemię. Patrzył na ludzi, martwych i żywych, i tych pomiędzy, co dryfowali wolno ku bliższemu brzegowi. Łysy chodził i albo bandażował, albo kłuł strzykawką, wspomagając w ten sposób prądy rzeki przeznaczenia. Był jak Nemezis. Smith widział rozszerzone czarnym strachem oczy rannych, wpatrzone w starca, w jego ręce, gdy zbliżał się do leżących – po co sięgnie, po biel czy szkło; to było jak wyrok i, w rzeczy samej, było wyrokiem. Ochotnicy pomagający staremu ściągali w dół powieki trupom, uspokajali obandażowanych, a i sami bandażowali wskazanych przez łysego; tych po zastrzyku nie było trzeba uspokajać, a już na pewno bandażować – szybko zasypiali, w każdym razie na to to wyglądało, na sen.

Z krateru, z którego wystawała, grożąc niebu, wpółrozwarta pięść wyrwanych z ziemi korzeni powalonego drzewa, wyszedł ponury grubas z krwią na twarzy. Sapiąc, dowlókł się do pnia, na którym siedział Smith, i zwalił się obok. Dyszał jak lokomotywa, pot mieszał mu się z krwią.

–  Widziałeś z której strony? – zwrócił się po chwili po polsku do Iana.

–  Co?

–  Z której strony nadlecieli. Ze wschodu czy z południa. Widziałeś?

Smith nie wiedział, o czym facet mówi. Przełknął ślinę, nabrał powietrza w płuca i bardzo cicho i spokojnie rzekł:

–  Przepraszam, nie rozumiem. Grubas spojrzał nań z uwagą.

–  Aha – mruknął. – No nic, odpocznij sobie. Potem pogadamy, nie znam cię.

Wyciągnął skądś chustę i zaczął nią wycierać sobie twarz, wyglądało, że to jednak nie jego krew. Mruczał coś pod nosem.

Nie wstając, złapał za rękę przechodzącego obok dwumetrowego mięśniaka z włodem na plecach, papierosem w ustach i zmęczeniem w oczach.

– Widziałeś Wujka? – spytał.

Olbrzym zatrzymał się, strzepnął popiół; nie patrzył na grubasa, rozglądał się dookoła.

–  Nie.

–  Kto siedział przy radarze?

–  Nie wiem. Pluskwa chyba. Albo Murzyn.

–  Co z Jewriejem? Przyćmić go chyba musiało.

–  Miewa obsuwy, fakt.

–  A chłopaki Gawrona? Zasnęli? I w ogóle gdzie Gawron?

–  Ach, Gawron.

–  Weź mi tu, kurwa, nie wzdychaj, tylko powiedz, co z nim.

–  Mhm, głowę mu, ten-tego… Jakiś rykoszet.

–  Pieprzone kasetonówki. Przecież oni nawet nie szli Ponaddźwiękową. Ile ich było? Dwie pary?

–  Jebaka mówi, że nawrócili.

–  Musieli mieć namiar jak spod mikroskopu. Olbrzym podrapadał się w zarośnięty podbródek.

–  Prusak gadał przez radio z Wołodyjowskim.

–  Ale kiedy? Teraz przecie. Sam słyszałem, kwadrans temu zapowiedzieli Wołodyjowskiego. Za chuja by nie zdążyli, ani z Krymu, ani z Gniazda, ani od Trepa.

Olbrzym wzruszył ramionami, zakołysał się na piętach, spojrzał w niebo, wydął wargi.

–  Chyba że wzięli ich z patrolu, skręcili z trasy.

–  Co, z kasetonówkami pod skrzydłami? Pieprzysz, Juruś, pieprzysz.

Jurusiowi to zwisało, nie był w nastroju; westchnął smętnie.

–  Odwieś się, dobra? Sunę do Jebaki. Idziesz? Poszli.

Smith siedział i patrzył. Pojawił się przygarbiony chudzielec w podartej panterce i z czymś, co przypominało brudną stułę, na szyi; chodził od jednego do drugiego i szeptał coś nad nimi, doszły lana strzępy pospiesznej łaciny. Ksiądz? – zastanowił się przelotnie. Modlitwy za zmarłych, za żyjących, za umierających, za mordujących.

Rozglądnął się nieco przytomniej. Pokos był straszny. Pył już opadł, dym zniknął i widać było znacznie więcej. Jeśli ten fragment obozowiska reprezentatywny był dla jego całości, to zabitych i śmiertelnie rannych liczyć należało na dziesiątki.

Kiedy tak patrzył, na pniu, który stanowił dogodne stanowisko obserwacyjne, przysiadł łysiejący wąsacz w brudnym czarnym swetrze.

–  Kopsniesz jednego? – zagadnął po polsku.

–  Nie palę.

–  Hę, nie mów, serio? Smith uśmiechnął się blado.

–  Palenie szkodzi – wyjaśnił spokojnie. – Od tego się umiera.

–  Naprawdę? Nigdy nie widziałem.

–  Czego?

–  Żeby ktoś zdechł od palenia papierosów. Ksiądz namaszczał kolejnego konającego.

–  Nie wiem – pokręcił głową Smith. – Nie wiem.

–  Ty skąd, z Ameryki?

–  Aha.

Tamten przytaknął krótkim skinięciem, jakby tego się właśnie spodziewał. Siedział zgarbiony, z łokciami wpartymi w kolana, nogami szeroko rozstawionymi; rękawy swetra miał podwinięte, skórę jego przedramion i dłoni pokrywała brzydka czerwień pooparzeniowa, wyglądało to, jakby nosił różowe rękawice z grubego nylonu.

–  Cztery JOP-y – mruknął. – Cztery głupie JOP-y.

–  Co teraz?

–  Jak to co? Będziemy uciekać, jak zawsze. Podniósł się i poszedł w swoją stronę. W tej samej chwili z krateru wypadł Andrzej. Brakowało mu paru palców u prawej ręki, dłoń owiniętą miał bandażem.

–  Szukałem cię wszędzie – warknął na Smitha. – Nie mogłeś zostać na miejscu? Michał myślał, że cię utrupiło i mało go szlag nie trafił. O czym rozmawialiście?

–  Co? – Ian był przytłoczony tym słowotokiem zwykle małomównego Andrzeja. – W ogóle go nie widziałem, gdzieś poszedł.

–  O czym ty pieprzysz, do cholery? Przecież właśnie z nim gadałeś!

–  Z kim?

–  Z nim!

–  A kto to był?

–  No, Xavras!

–  Ten z wąsami?

–  Tobie co, w główkę dostałeś? Weź się obudź, za chwilę wymarsz.

–  Dokąd?

–  A bo ja wiem? Donikąd, byle się stąd zmyć, założę się, że w drodze jest już cała eskadra. A on ci nie powiedział?

–  To był Xavras? Ten w swetrze?

–  Co, niby goły ma chodzić? Nigdy żeś go nie widział, czy co? Rusz tyłek!

–  Nie poznałem.

–  Dobra, dobra, idziemy.

Bukowina – Moskwa

Ma dwóch przybocznych, coś jakby goryli; ci aniołowie stróżowie wyglądają jak bliźnięta, nawet ubierają się podobnie, noszą czarne T-shirty z nadrukowanymi cyrylicą cytatami z Apokalipsy świętego Jana. „I wyszedł inny koń barwy ognia, l a siedzącemu na nim dano odebrać ziemi pokój, l by się wzajemnie ludzie zabijali -li dano mu wielki miecz". A drugiego bliźniaka cytat jest taki: „I morze wydało zmarłych, co w nim byli, i Śmierć, i Otchłań wydały zmarłych, co w nich byli, i każdy został osądzony według swoich czynów". Maszerowaliśmy dwa dni i dwie noce, z krótkimi przystankami, i oni pilnowali mnie na zmianę, taki był rozkaz Wyżryna. Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia jest nie do użytku, ani gęby do niego otworzyć, ani nic, ponury służbista; za to z Morze Wydało Zmarłych wyciągnąłem parę ciekawych rzeczy. To opóźnienie w wymarszu Xavrasa do Republiki Nadwiślańskiej było zamierzone, okazuje się, że on na coś czekał, na jakiś znak, na wiadomość od kogoś, to nie była wina pogody. A co do Czerniszewskiego, to zdania są podzielone: Dzidziuś Nikifor zarzeka się, że Władimir żyje (Dzidziuś to ten pułkownik terrorystów miejskich, znajomy Xavrasa jeszcze z czasów oblężenia Krakowa, ów słynny kurdupel, którego zdjęcie obiegło wówczas cały świat), ale z kolei Gustaw (też pułkownik, też komendant polowy, też terrorysta) przyznaje rację Posmiertcowowi, a to już coś znaczy. Ale po prawdzie i tak nikt temu nie daje wiary, czego się zresztą należało spodziewać. Morze Wydało Zmarłych mówi, że tak naprawdę to nie jest ucieczka przed nalotami, że Wyżryn po prostu wykorzystuje sytuację, aby znowu odskoczyć i zmylić przeciwnika. Idziemy na północny wschód. Głównie lasem. Czasami widać w oddali wioski, dymy z kominów, krzątających się ludzi. Niedawno przez przypadek zauważył nas chłopak pasący krowy: leżał w trawie z walkmanem na uszach, nie ruszał się, zwiadowcy przeoczyli go. Byłem pewien, że Xavras każe go rozstrzelać, ale nie. Podarowali mu nawet czapeczkę, dzieciak się ucieszył. Morze Wydało Zmarłych tłumaczy mi oczywistości: z tymi ludźmi trzeba żyć w przyjaźni, to się opłaca; ludność miejscowa, jeśli chce, potrafi być bardzo uciążliwą przeszkodą, a poza tym tutaj prawie za każdym stoi jakaś bojówka, w ESW praktycznie nie ma takiego narodu, który nie szczyciłby się przynajmniej jedną podziemną armią, i z podobnych pozornie nic nie znaczących incydentów robią się poważne zatargi, jeden trup, drugi, nie trzeba wiele, Ruscy potem tylko patrzą, jak się wzajemnie wyrzynamy. Morze Wydało Zmarłych stara się być przyjacielski. Rozmawiamy w marszu całymi godzinami; rozmawiamy po polsku, bo tu, tak głęboko w ESW, nie opłaca się Rosjanom stawiać min językowych. Spytał, gdzie się nauczyłem. Powiedziałem, że w domu. Powiedziałem, że dziadkowie. Tylko się uśmiechnął. Która emigracja? - spytał. Aż mi dreszcz przebiegł po plecach. Co za fatalizm. On tego nie wie, on tego nie widzi, on tego nie jest w stanie zrozumieć – ale jakaż głębia czarnego fatalizmu, jakiż grymas historii kryje się w tym uśmiechu i tym pytaniu! Wstrząsnęło mną obrzydzenie; jestem Amerykaninem, powiedziałem, Ian Smith. Obywatel Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Morze Wydało Zmarłych zachichotał. Iwan Psuta, rzekł, obywatel Federacji Rosyjskiej. Przypomniałem sobie Ślązaka. Trzecie zaparcie się świętego Piotra, pomyślałem. Moje kłamstwa i moje prawdy w cudzych uszach obracają się przeciwko mnie. Moja babka ze strony matki była z domu Śniadecka, jej mąż Warda-Mazowiecki. Ale ja nie jestem Polakiem, wiem o tym przecież, wiem, bo czuję. Zastanawiam się, co rzekłby na takie stwierdzenie Morze Wydało Zmarłych. Czy nazwałby mnie zdrajcą? Zwyzywał od tchórzy? Skąd w nich ta niewzruszona pewność, że ich krew ma pierwszeństwo ponad wszystkimi innymi? Chociaż, faktycznie – ciąży niczym przekleństwo. Co takiego powiedział wtedy Quelley? „Jesteś jedynym naszym człowiekiem, który biegle mówi po polsku. Do cholery, Smith, tylko spójrz w papiery: jesteś pieprzonym Polakiem!" Ergo: Xavras. Przyczyna była prosta: wszyscy inny ludzie WCN o odpowiednich kwalifikacjach, którzy znali polski i rosyjski – wszyscy oni gryźli już krwawą ziemię ESW. Ten Yarda, który wytrwał przy Wyżrynie najdłużej ze wszystkich – wystarczyło, że w złym momencie poszedł w krzaki za potrzebą, i już go dostał jakiś snajper, dziura we łbie na wylot. Nikt się nie spodziewał, nie było gotowego zastępcy. A kontrakt sieci z Wyżrynem wygasa po czterech miesiącach braku obsługi telewizyjnej; kontrakt jak kontrakt, bo niby do jakiego sądu mielibyśmy się odwołać w razie czego – ale on dał swoje słowo, słowo Xavrasa Wyżryna, mamy to nagrane, i, póki co, warte ono dwieście pięćdziesiąt milionów. Dział prawny WCN strasznie kręcił nosem, ale prawda jest taka, że gdyby wszystkie umowy załatwiano, wierząc w słowo honoru dane przez kontrahenta, bez potrzeby spisywania grubych niczym Biblia kontraktów, to ci chłopcy w garniturach jak folia celuloidowa szybko poszliby z torbami, w ich interesie leży nieuczciwość ich własnych klientów. A ćwierć miliarda to wcale nie jest wiele, gdy chodzi o wyłączność na najsłynniejszego terrorystę XX wieku. Mamy dzięki temu dziesiątki godzin takiego materiału, że niech się MGM ze swoim „Nieuchwytnym" schowa. Po tej rozmowie z Quelleyem blisko tydzień tylko siedziałem i oglądałem, dwu-, trzy-, czterokrotnie. Xavras Wyżryn, Xavras Wyżryn, Xavras Wyżryn. Nic dziwnego, że go nie poznałem. W telewizji bogowie, w telewizji demony. Archanioł Gabriel zstępujący z nieba, Franky Boo, reklama, reklama, łomot Mamuta, pan prezydent się frapuje, pan prezydent się uśmiecha, tu powódź, tam trzęsienie ziemi, tu katastrofa samolotu, tam sześcioraczki, wszędzie terroryści, reklama, reklama, piersi Fanny Kelly, kosmici podbijają Ziemię, módlmy się za ich dusze; tak rodzi się sztuka agresywnej epilepsji.

48
{"b":"100677","o":1}