Литмир - Электронная Библиотека
A
A

–  Jeśli nikt inny nie chciał go wziąć, a on był już wcześniej poszukiwany z jakichś pożarasowych powodów…

–  Włazisz w gdybologię.

–  A co innego mogę robić? – Koń wzruszył ramionami. – Więc pokój i książki najprostsze…

–  Zaraz, a dwukrotne przesunięcie gratów na strychu?

–  Sprawdziłeś kurz?

–  Co?

–  Sprawdziłeś po tym drugim przemeblowaniu, czy naruszona została na nich warstwa kurzu? Mówiłeś, że wszędzie go tam na cal.

–  Nie, nie sprawdziłem. Bo co?

– Zatem na razie obstawiam somnambuliczne urojenia.

–  Urojenia! Tą starą knigą słonia mógłbym ubić, jakbym się dobrze zamachnął. Urojenia!

–  Spokój! Ja po prostu stosuję zasadę brzytwy Ockhama. I błędy w pomiarach tłumaczą mi się raczej elastycznością przyrządów pomiarowych.

–  Różni ludzie mierzyli różnymi metrami. To absurd.

–  Oczywiście. Niemniej my przecież bezustannie obracamy się w sferze absurdu. A ten jest mniejszy, aniżeli przypadek oddychającego domu.

–  Oddychającego…?

–  Fazowe zmiany kubatury pomieszczeń in plus i in minus. – Koń wyprostował się, odsunął ramiona od piersi i zaczerpnął głęboko powietrza, po czym je wypuścił. -Patrz na klatkę piersiową. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Dom.

–  Czy to, co ja widzę na tym regale, to jest Poe, czy jednak Elementy Euklidesa?

–  No co ty, Janek, hipotezy produkuję. Wszak wszystko taki sam nonsens, jakaż więc różnica? A to przynajmniej ładne, prawda? Oddychający dom. Przyznasz sam.

–  A ja myślałem, że ty nad równaniami ślęczysz.

–  A pewnie. Siedzę tu przy tym oknie godzinami i obracam je w głowie ujęte w bloki, jak klocki. I bazgrzę, zapisuję tony papieru. Ale to jest jałowizna. Nowe jakości osiąga się jedynie poprzez wejście w zakazaną oryginalność, każda prawda wpierw jest kłamstwem, wszystko zaczyna się od herezji, granice niemożliwości stanowią funkcję czasu, Guderian z tym swoim złomem na gąsienicach wjechałby do Kartaginy jako bóg wojny, benzyna sokiem laktacyjnym Kybele, lufa fallusem tytana, ave panzerfaust. Co? Że bredzę od rzeczy i nie na temat? A ognie świętego Elma? Pamiętasz może rok opuszczenia przez nie domeny świata zjawisk nadprzyrodzonych?

–  To jednak chyba jest aluzja?

–  Jak najbardziej. Te szepty to autosugestia. Megaserca nie potrafię wyjaśnić, nie zagłębiając się w wątpliwej jakości pseudopsychologię, podobnie dziurawej ściany. Zaś brakujące dzieci z transportu SS zapewne się znajdą.

A niemało postawiłbym, iż to właśnie one tak urządziły tych dwóch strażników.

–  Dzieci? Dzieci?!

–  Ile ich tam było, trzydzieścioro, czterdzieścioro? Masz własne, prawda? To co się głupio pytasz? Nie ma bardziej okrutnej armii, aniżeli sformowana z dzieci. One jeszcze nie nauczone. Nawet ci trupiogłowcy od Nietzschego, nawet oni są nieludzcy jedynie poprzez negację instynktów swego człowieczeństwa. A dziecko zrobi najgorszą rzecz, jaką potrafisz sobie wyobrazić, i roześmieje ci się szczerze, radośnie, roześmieje ci się dziecięco szczęśliwe, bo czy wydłubując trupowi oko, czy bawiąc się piłeczką, nie dokonuje żadnych czynów ponad tych kilka ruchów swych rączek; nie czyni dobra, nie czyni zła. Nikt inny nie osiągnie podobnej naturalności samowoli. Dziecko to istota absolutnie wolna. My, starcy, patrzymy i myślimy: potwór. Zaprawdę, nic bardziej przerażającego od wolności absolutnej.

–  Zbywasz mnie – Trudny przyklepał myślową rejteradę Konia.

–  Tak – westchnął Koń z ulgą. – Przepraszam.

–  To ja cię przepraszam. Nie powinienem… Weź się jeszcze napij, Bóg się rodzi, moc truchleje, ma granice nieskończony. Coś jakby matematyka. Byłem na pasterce. To dopiero metafizyka. Nie poszedłeś? Żałuj. Nie podrobisz tej atmosfery. Chociaż to środek nocy… Gdybym tam i wtedy ujrzał megaserce, gdybym usłyszał szept umarłych… nawet by mi chyba puls nie przyspieszył. Wiele jest światów na tym świecie.

13.

To było tak:

–  Musicie stąd wyjechać – rzekł Violi. – Co?

–  Na Szczepana wieczorem muszę mieć dom pusty. Chcę, żebyś mnie poparła.

Spojrzała mu w oczy. Nie uciekł wzrokiem, nie mrugnął. – Janek…

– Proszę cię.

–  Ale co…

–  Proszę cię. Zrozumiała. Zacisnęła wargi.

–  Dobrze.

I oto postawił się w zastaw. Te wszystkie lata mozolnie budowanego wzajemnego zaufania, szacunku – na szali przeciwko jednemu dniu. Bo do owej prośby jeszcze posiadał prawo, ale już do niczego więcej. Tyle warte całe moje małżeństwo, wyrzekał sobie z goryczą w duchu, wracając samochodem od Konia. Tyle warte. Ale nie miał racji. To nie jest mało. W istocie, wbrew pozorom, jest to bardzo dużo. Albowiem czy on sam zdobyłby się na podobnie bezwarunkowe zawierzenie pamięci czasu minionego, gdyby szło o Violettę? Czy całe jego przywiązanie do niej zdołałoby zrównoważyć ów jeden dzień? To są kwestie bardzo skomplikowane, bo nierozstrzygalne poza subiektywnym spojrzeniem podmiotu zdarzeń; nie sposób do nich przyłożyć żadnej uniwersalnej miary, jako że nie istnieje coś takiego, jak wspólny dla wszystkich mianownik myśli. W rzeczy samej, Trudny wątpił, czy ktokolwiek byłby w stanie zrozumieć tę jego gorycz. Wzięliby ją za przejaw pychy, dowód wysokiego mniemania o sobie.

Zatrzymał samochód przed swym domem i wysiadł. Nie padał śnieg. Zmierzchało już i, z braku ulicznych latarni w okolicy, zalegający wszędzie dookoła gruby kożuch bieli jął przybierać odcień brudnego popiołu. Idąc do drzwi, Trudny zdejmował rękawiczki. Zimno, palce mu zgrabiały. Prawa upadła na ziemię, gdy sięgał po klucze. Schylił się i kula przeszła ponad.

Na grzmot wystrzału poderwały się w powietrze stada czarnych wron. Trudny padł płasko na chodnik, niczym zwalony jednym cięciem pień drzewa. Nawet nie próbował amortyzować upadku – po prostu przewrócił się. W pulsującej krwi, w myślach, w gorącym oddechu i pocie pod grubym płaszczem miał tylko strach. Ktoś chce mnie zabić. To straszne uczucie.

Przetoczył się w prawo, wpadając w martwe pole strzelca, wytworzone przez ciemną bryłę zaparkowanego opodal samochodu oraz rosnący w pobliżu, na granicy jezdni i chodnika, bezlistny, lecz potężny dąb. Słyszał dźwięk przelatującego pocisku i teraz go sobie przypomniał. Niemal nie unosząc głowy, spojrzał na szarą elewację domu. Nowa dziura, krzywa łza odprysku: na prawo od drzwi. On jest gdzieś w głębi ulicy, po lewej – pomyślał, licząc swe oddechy. Liczbą Trudnego była zawsze siódemka. Na „siedem" podciągnął nogi, obrócił się i skoczył do drzwiczek samochodu, kucając za nimi, skulony, tak że nie było widać przez okna wozu żadnej części jego ciała.

Co teraz? Przypomniał sobie swoją wojnę. Bardzo ciężko trafić do leżącego, bo w perspektywie spojrzenia człowieka stojącego stanowi on cel o niewielkich rozmiarach; chyba że celujący stoi na jakimś podwyższeniu, które zmienia kąt. Ale tu podobnych wywyższeń nie ma. Są domy. Skrytobójca mógł był wejść do jednego z nich. Zaczajony, niewidoczny… Ale ta odległość… Sugerowałaby użycie broni długiej. A to idiotyzm. A zatem… Na drugie „siedem" wyjrzał szybko przez okna auta. Nikogo. Piękna pusta na całej swej długości. Ni żywej duszy. Na trzecie „siedem" wyjrzał ponownie, patrząc z kolei po oknach opuszczonych budynków: żadnego ruchu. Na czwarte „siedem" skoczył pod drzwi, panicznie szybko otworzył je i wślizgnął się do wnętrza. Już nikt do niego nie strzelał. Udało się, przeżył.

Na piąte „siedem" ruszył przez dom, sprawdzając każde pomieszczenie, szukając zaczajonych w cieniu zamachowców. Potem przebrał się; wyjął lugera i wsunął go za pasek, pod pulower. Wyjrzał przez zakratowane okna. Ciemno. Zima. Noc. Stanął mu przed oczyma von Faulnis i Trudny na powrót wcisnął pistolet do schowka. Przyjrzał się pustce po megasercu i ścianie za nią, realnej ponad wszelką wątpliwość; w gabinecie posłuchał ciszy i szumu swego organizmu; na strychu sprawdził kurz: nie było go na tej części gratów, która musiała zostać przemieszczona, by uczynić mu nocą przejście do drzwi kryjówki tajemniczego Żyda.

21
{"b":"100677","o":1}