–
A ci z biura nieruchomości…
–
Ci z biura nieruchomości mają tylko numer paragrafu ustawy antyżydowskiej. Katastru nie aktualizowali od wybuchu wojny. Zdobyłem jedynie nazwisko właściciela, na którego zarejestrowano zakup posesji jeszcze za Franciszka Józefa. – Trudny wyjął karteczkę z kieszeni. – Niejaki… Mordechaj Abram. Abram, uważasz. To co ja mogę teraz?
–
No tak, faktycznie – pomieszała łyżeczką w przecukrzonej kawie. – Ale ty przecież masz dojście do getta.
–
Kochanie, ja mam dojście wszędzie, ale to nie znaczy, że muszę się wszędzie pchać.
–
A jednak… Trup w naszym domu.
–
Trup, trup – zirytował się lekko. – Co chcesz, wojna.
–
Ale… dziecko!
–
Boże drogi, przecież wiem, że nie Wernyhora! Czego ty ode mnie chcesz?
–
A jeśli jest ich tam więcej? – wskazała w górę.
–
No wiesz co…
–
Był jeden, może być i drugi. Dlaczego nie?
–
To co, mam zabronić Konradowi wchodzić na strych? Powinnaś mi dziękować, że ci nie uległem, przynajmniej szybko ją znalazł. Wolałabyś tak sypiać ze zwłokami gnijącymi nad głową?
Nie powinien tego mówić. Posłała mu przez parę znad kawy gniewne spojrzenie. Opuścił wzrok, obrócił łyżeczkę między palcami.
–
Prawda jest taka, że ja w ogóle nie zamierzam się tym zajmować. Nie zamierzam myśleć o tym. Zdarzyło się, cóż, taki dom: w innym zapewne przecieka dach, a w jeszcze innym ktoś schował złoto w ścianie. Nam się trafił ten. Los. Co mnie obchodzi ta dziewczynka? Słyszałaś słowa lekarza: ona umarła gdzieś w czerwcu, lipcu.
–
Powiedział, na co?
–
A co to za różnica? – pochylił się nad stołem. – Viola, proszę cię, daj spokój, nie możesz się tak angażować, umierają tysiące, dziesiątki tysięcy, nie współczujesz wszystkim, to niemożliwe; tę małą zobaczyłaś na własne oczy i to dlatego, ale to przecież czysty przypadek. -Chciał chwycić jej dłoń, lecz zdążyła ją odsunąć.
–
Na co ona mogła tam umrzeć? Może włożono ją do tego kufra już po śmierci…?
Wyprostował się, przeniósł spojrzenie za okno, gdzie śnieżyca wciąż przybierała na sile.
–
Czego ty ode mnie chcesz? – powtórzył, już ciszej.
–
Chcę wiedzieć, kim była i jak umarła. Co jeszcze powiedział lekarz?
–
On głównie podpisywał formularze. Bezpośrednia przyczyna śmierci niemożliwa do ustalenia po pobieżnym oglądzie zwłok na skutek czasu, jaki upłynął od zgonu.
–
Nie będzie dalszych badań?
–
Viola, zlituj się, jakich dalszych badań ty byś chciała?
–
Nikt nie będzie prowadził śledztwa?
–
Śledztwa? Jakiego śledztwa?
Trzasnęła otwartą dłonią o blat stolika, aż zadzwoniły filiżanki.
–
Tu się patrz! – warknęła. – Na mnie! Wrócił wzrokiem zza okna.
– Czy ty myślisz, że mnie to nie ruszyło? – skrzywił się.- Ale musisz być realistką. Nikt się nie przejmie śmiercią sprzed pół roku jakiejś bezimiennej dziewczynki, kiedy z frontu dzień w dzień jadą ciężarówki pełne trupów.
Zignorowała to.
–
Kiedy ich wysiedliły te antyżydowskie ustawy? -spytała.
Spróbował sobie przypomnieć.
–
Tak jakoś na wiosnę…
–
To znaczy, że później dom stał pusty, prawda?
–
Tak by z tego wynikało, ale…
–
I ona sama weszła do kufra na strychu pustego domu przy bezludnej ulicy, co?
–
Albo ją krasnoludki tam włożyły, z braku kryształowego katafalku – wymamrotał zgryźliwie.
Zmilczała. Znał ten twardy, odpychający wyraz jej twarzy i wiedział, że nie ma teraz żadnego sposobu, by wpłynąć na jej stanowisko. Wypił duszkiem kawę, niemal parząc sobie przełyk.
Schował kartkę z danymi poprzednich właścicieli domu, zgasił gaz pod czajnikiem i wyszedł do holu. Myślał o Józku Szczupaku, którego Brylantowy Leutnant pracował w miejscowej ekspozyturze Gestapo. On mógłby wydostać pozaoficjalnymi kanałami wszelkie możliwe informacje z rejestrów o każdym Mordechaju Abramie w okręgu. Ale po co? Żachnął się w myśli. Viola ciągle jeszcze jest w szoku; i tak wygląda prawda. Ruszył ku schodom. W końcu czegóż się spodziewać po kobiecie – myślał. -Ujrzała trupa, na dodatek trupa dziecka, i… Stracił dech. Zobaczył.
Na prawo od schodów, przed podziurawioną kulami Siwego ścianą.
Na wysokości oczu.
To.
Jak nagie serce jakiegoś potwora. Jak pięść o palcach ze smoczych jelit. Jak kłębowisko gnijących żył. Jak pasożytniczy polip. Pulsuje. Oddycha. Zmienia się, porusza, przepoczwarzą, obraca, wywija, deformuje, rezonuje kulistym dźwiękiem głodu. Do wewnątrz i na zewnątrz. Przestrzeń wokół tego, a nie to w przestrzeni. Widać: nazbyt ciężkie, nazbyt gęste. Dlaczego ziemia miałaby je przyciągnąć, dlaczego miałoby spaść na podłogę? Może sobie tak tkwić zawieszone na samym sobie po wieczność. Jest prawdziwsze od wszystkiego dookoła. Słońce własnej planety, planeta własnego słońca. Żyje. Mniejsze – większe -mniejsze – mniejsze – większe – większe – większe -mniejsze – większe – mniejsze. To nie rytm, to brak rytmu. Jak nagie serce jakiegoś potwora. Jak pięść o palcach ze smoczych jelit. Jak kłębowisko gnijących żył. Jak pasożytniczy polip. A wcale nie miękkie. Gdyby go dotknął (Boże, nie!), zapewne poczułby pod palcami kamień. To wiruje, przelewa się w sobie, paczy z kształtu w kształt; wypuszcza macki, zwija się w nicość i odwija z nicości we wszystkie strony. Dzieli się, łączy; je przetrzeń i je siebie. W kolejnych taktach symfonii śmiertelnej ciszy coraz gwałtowniejsze w swych wszech przemianach. Jak nagie serce jakiegoś potwora. I w końcu pożera się z taką zachłannością i z taką siłą ściska się samo w sobie – że niknie zupełnie i już nie pojawia się więcej.
Pustka.
Ściana z dziurami po kulach, okno, kraty za oknem, schody na piętro, właz do piwnicy. Pustka.
Zatoczył się. Wyciągnął rękę, by oprzeć się o drzwi i jakimś cudem nie trafił w nie dłonią. Zatoczył się głębiej. Dygot kolan, szeroko otwarte usta. Nie może zamknąć oczu, a chciałby.
Violettę przestraszył. Wpadł do kuchni śmiertelnie blady, zwalił się ciężko na krzesło. Pochylony głęboko, z łokciami opartymi na kolanach, oddychał bardzo głośno. Z katatonicznym uporem wpatrywał się w podłogę pomiędzy swymi stopami.
Zmarszczyła brwi.
–
Stało się coś?
Nie odpowiedział. Oddychał. Podeszła, przykucnęła.
–
Janek… Co jest?
Podniósł wolno głowę. Nigdy nie widziała u niego tak bladej twarzy i tak rozszerzonych źrenic. Dotknęła jego dłoni. Zimne, drżące.
Spróbowała się uśmiechnąć, zażartować.
–
No co, ducha zobaczyłeś?
Oblizał spierzchnięte wargi, spojrzał jej ciemno w ciemne oczy.
– Mięso – odrzekł.
7.
Nazajutrz Grzeczny przyniósł pieniądze za druki in blanco. Jego zezowatemu towarzyszowi lewy policzek spuchł jak bania. Trudny próbował w jakiś delikatny, subtelny sposób wysondować Grzecznego w kwestii owego nocnego objawienia Siwego, lecz Grzeczny miał dosyć, nie zamierzał już o tym w ogóle rozmawiać. Zaproponował nowy interes z przemytem broni, ale tu z kolei Trudny dał rozmówcy twardy odpór i spotkanie skończyło się dosyć szybko. Około południa przyszedł transport koniaku i Jan Herman przez najbliższe trzy godziny, do czasu zabezpieczenia ładunku w piwnicy magazynów, miał aż nadto roboty z odganianiem od skrzynek nadmiaru ochotnych pomocników o wysuszonych gardłach: tu kradli wszyscy. Zadzwonił Generalmajor z podziękowaniem za zamontowane już wyposażenie łazienek; słowem się nie zająknął o Hofferze, a i Trudny nie podjął tego tematu. Zapadająca na dworze ponura zimowa ciemność wczesnego zmierzchu sprowadzała nań inne myśli. Mięso. Mięso. Co to było, co to za rzecz, co to za stwór wisiał mi przed oczyma w powietrzu, we wnętrzu mego własnego domu? Co ja widziałem? Co to jest? A strach podpowiadał mu coraz mniej logiczne rozwiązania zagadki. Po prawdzie – logicznych nie było w ogóle. Zobaczył niemożliwe, więc logika nie miała tu już nic do roboty. Pomyślał o Koniu, swoim wojennym kumplu z czasów bitwy pod Radzyminem, kiedy to stanowili nierozłączną parę: dwaj najmłodsi żołnierze w plutonie – z Konia się potem zrobił wielki naukowiec, profesor; mieszkał gdzieś na przedmieściach. A pomyślał o nim, ponieważ przydałaby mu się teraz spora porcja odtrutki na karykaturalizm swej wyobraźni w postaci dawki trzeźwego, scjentystycznego racjonalizmu. Ale zanim wyszedł z firmy, zadzwonił do Janosa i okazało się, że Standartenfuhrer wrócił już ze swej comiesięcznej pielgrzymki do stolicy Trzeciej Rzeszy. Zdążył nawet usłyszeć od kogoś o tych zwłokach ze strychu. Trudny tymczasem niemal już o nich zapomniał, przytłoczony uporczywie powracającym przed oczy obrazem lewitującego, bijącego serca potwora.