Lecz kiedy Smith miał okazję zastanowić się nad tym na zimno, szybko doszedł do wniosku, że i tak dostatecznie długo wymykali się Armii Czerwonej, by zakrawało to na cud. Weszli wszak w kraj bez przygotowania, bez zaplecza, jakby nadal znajdowali się w ESW. A to przecież była Rosja i obszar bardzo gęsto zabudowany. Szli ku stolicy; szli i szli, a wciąż nie udało im się zbliżyć do jej przedmieść bardziej niż na sto kilometrów. To nie rolnicza Ukraina o stepach jak morze. To okręg stołeczny. Tu lasów praktycznie nie ma. To w żadnym razie nie powinna być operacja partyzancka; jeśli już, należało się z tą bombą przemknąć w kilka – pięć-sześć – osób, w cywilnym przebraniu, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, od samego początku wtapiając się w tłum moskwiczan. I z całą pewnością nie zapowiadać światu swego nadejścia, nie odkrywać swych zamiarów, tak jak to uczynił Xavras. Po prawdzie, on robił wszystko, by utrudnić i uniemożliwić sobie dotarcie do miasta. Pomiędzy nim a stolicą znajdowała się w tej chwili zapewne połowa sił Armii Czerwonej, reszta zaś z pewnością patrolowała ulice Moskwy.
Ponieważ Smith od razu odrzucił wyjaśnienia najprostsze (że Xavras nagle zgłupiał lub zwariował), pozostało mu usiłować doszukać się w tych jego samobójczych dziaałaniach jakiegoś ukrytego sensu. Nie w każdym szaleństwie jest metoda; jedynie w tych największych. Wyżryn najwyraźniej wiedział coś, czego nie wiedział nikt inny. Duch beztwarzowego Jewrieja unosił się w przesiąkniętym zapachem zgnilizny powietrzu nad nimi wszystkimi.
Smith wsunął sobie do ucha skrzata. Urządzenie, jak gdyby nigdy nic, podjęło recytację, Ian przestawił go z powierzchownego szybkiego serwisu na najświeższe dane szczegółowe, związane – pośrednio bądź bezpośrednio -z osobą Xavrasa Wyżryna. I oto rzecznik Departamentu Stanu USA klarował Smithowi – kulącemu się pod naporem z nagła nadeszłej gorącej wichury, od której trzeszczały drzewa i giął się deszcz – stanowisko waszyngtońskiej administracji wobec zauważonej ostatnio w Republice Nadwiślańskiej intensyfikacji działań wojennych:
– Stany Zjednoczone obserwują z wielką troską i wielkim rozczarowaniem walki tego tygodnia w Republice Nadwiślańskiej, tym razem oczywiście wywołane przez polską ofensywę rebeliancką. Niewątpliwie to, co polskim buntownikom udało się sprawić tą ofensywą, to narażenie życia tysięcy, dziesiątków tysięcy cywilów, którzy nadal mieszkają w Krakowie, wokół Krakowa i na przedmieściach Krakowa. A ci biedni ludzie nie mają dokąd pójść. Zaznali już ośmiu lat wojny. A w wojnie zginęło pięćset czterdzieści tysięcy osób cywilnych. Polscy buntownicy znowu chwycili za broń i natarli na Rosjan, lecz nie tylko na rosyjskie wojsko. Wystawili na skrajne niebezpieczeństwo polską i rosyjską ludność cywilną. Polska jest częścią Rosji i nią pozostanie. W stosunkach międzynarodowych wszystkie państwa, łącznie ze Stanami Zjednoczonymi, uważają ją za część Rosji. To wewnętrzny konflikt między Rosjanami a Polakami…
Skrzat przerwał, zapiszczał i przeszedł w tryb bezpośredniego reportingu, dając znak, iż przekazuje informację opatrzoną wewnątrzsieciowym kodem ważności wyższym od drugiego, ustalonego przez Smitha jako progowy.
– Z ostatniej chwili: otrzymaliśmy nie potwierdzone informacje o eksplozji nuklearnej w Moskwie. Obecnie oczekujemy na zdementowanie bądź podtrzymanie wiadomości przez Centrum Obrony Powietrznej. Ani w miejscu wybuchu, ani w jego okolicy nie znajduje się, według naszej wiedzy, żaden reaktor jądrowy. Utraciliśmy kontakt z moskiewską rezydenturą WCN… Zakłócenia łączności…
Smith wyrwał skrzata z ucha, wstał, obejrzał się na Północ. Fala gorącego wiatru już przeszła; byli też na tyle daleko, by nie spostrzec bezpośredniego błysku i uchronić się od niszczycielskich skutków wyzwolenia impulsu elektromagnetycznego, zwłaszcza, że szło o wybuch naziemny. Jaka to moc? Smith wpatrywał się między drzewami w brudny horyzont. Drżenie skorupy ziemskiej z tej odległości niewyczuwalne… Fala uderzeniowa już słabła… Jakie wiatry…? Wpatrywał się w skotłowaną pierzynę chmur. Metereologia stanowić teraz będzie o życiu i śmierci. Trzeba by na normalnym radiu sprawdzić siłę zakłóceń, może to powiedziałoby coś o mocy ładunku; wygłuszane, wąskie transmisje satelitarne są najwyraźniej nazbyt skupione, nazbyt silne.
Stał i patrzył. Xavras, który oczywiście wiedział, podszedł doń uśmiechnięty, z rękoma w kieszeniach kurtki. – Kto? – spytał Smith.
–
Sienkiewiczowska trójka.
–
A my?
–
Zmyłka. Odwrócenie uwagi. Warunki powodzenia.
–
Jewriej?
–
Tak.
–
Żyją?
–
Kto?
–
No, oni: Michał i…
–
Nie.
–
Na pewno?
–
Patrzyłem na elektroniczny zegarek Flegmy i słuchałem rozmów ze sztabem. Nie ta minuta, nie ta sekunda.
–
Wciąż Jewriej.
–
To zawsze był Jewriej.
–
Jakie są kolejne warunki?
Wyżryn wyjął z kieszeni prawą dłoń, uniósł do ust i przycisnął do warg wyprostowany czerwony palec. Wciąż się uśmiechał pod wąsem i w tym geście i tym uśmiechu był zaskakująco dziecinny; iskry jakiejś przewrotnej, sztubackiej radości migotały w jego oczach.
–
Wierzysz? – spytał.
Smith zacisnął pięści, opuścił głowę.
–
Wierzę.
Moskwa – Kraków
A skoro już uwierzył, otwarły się przed nim wrota tego samego piekła. Jakiej wielkości, jakiego kształtu są naprawdę ich zawiasy? Czy rzeczywiście tak mikroskopijne?
Teoria Prunzla, ten podręcznik chaosu, mówi jasno: nie istnieje uniwersalna skala pomiaru wielkości wydarzeń. Nie ma czegoś takiego jak wydarzenie mało istotne lub nieważne. Splunięcie pijaka w rynsztok Archangielska sprowadza huragan nad Miami. Ktoś, kto patrzy w przyszłość, nie musi widzieć w tym logiki; wystarczy, że dostrzega istniejące powiązania. On wie. On wie. Nie jest mu potrzebna żadna nadludzka moc, żadne inne ponadnaturalne zdolności – aby przenosić góry, niszczyć narody, burzyć królestwa; do tego niezbędna jest mu jedynie wiedza. Wiedza, które źdźbło trawy na łące ułamać, której cegły w murze dotknąć, które słowo wypowiedzieć, a którego nie… Jewriej ją miał. Nie miał twarzy. Twarz dał mu Xavras.
Skrzypu tych malutkich zawiasów nie słychać. Nie sposób dostrzec ruchu wrót. Wszelako buchający zza nich ogień rzuca cienie i po ruchach tych czarnych monstrów umysłu poznasz czas otwarcia. I Smith już dostrzegał niektóre oczywistości. Śmierć Jewrieja. Torturowanie Sierioznego. Rajd na Moskwę. W dwóch ostatnich przypadkach powiązania były tak wyraźne, że powinien je ujrzeć, nawet nie wiedząc o Jewrieju. Sieriozny umarł na oczach całego świata – aby ściągnąć na Wyżryna zemstę Posmiertcowa. I sam Wyżryn poszedł pod stolicę – aby tym silniej skupić na sobie uwagę Armii Czerwonej. Były to proste, jasne, dla wszystkich zrozumiałe warunki powodzenia samobójczej akcji trójki bombardierów. Oprócz nich, zapewne wypełnił Xavras – podług instrukcji swego brata – wiele innych, pozornie tylko absurdalnych.
Rzecz w tym, że przecież atomowa zagłada Moskwy nie stanowiła dla Wyżryna celu ostatecznego, a jedynie kolejny warunek dla jego osiągnięcia. Aby uprawdopodobnić aż do stuprocentowej realności przyszłość świata z nieusuwalną, niepodległą Polską, uczynić musi Xavras znacznie więcej, znacznie więcej źdźbeł złamać, cegieł dotknąć, słów wypowiedzieć i przemilczeć. Jewriej mu to objaśnił; on widział tę sieć wzajemnych powiązań wszystkiego ze wszystkim.
Cóż jeszcze zatem widnieje na liście koniecznych składników, które należy wrzucić do kotła, aby w końcowym efekcie uwarzyć Polskę? Znajduje się tam może owa niby-zdrada księdza Śmigi? Bo śmierć Jewrieja na pewno. Co jeszcze? Co jeszcze? Czy jestem tam i ja?
Smith zadrżał i owinął się ściślej kocem. Strasznie trzęsło, ludzie siedzący na platformie ciężarówki kiwali się na boki i podskakiwali na wybojach. Naciągnięta plandeka chroniła ich przed deszczem, lecz zimny wiatr dostawał się do wnętrza tak czy owak. Tego wiatru i tego deszczu bali się wszyscy, bo pomimo zapewnień radiowych metereologów nikt nie był pewien, co tak naprawdę wisi tam w chmurach, może tylko woda, a może i śmierć. Z Moskwy uciekały setki tysięcy spanikowanych ludzi, wyżrynowcy nie musieli się już kryć; wyszli na drogi, porwali samochody – czym też się nie wyróżnili, bo środki transportu porywał, kto mógł i jakie mógł – i ruszyli pełnym gazem na południowy wschód. Zaraz jednak utknęli w zatorach powodowanych przez tłumy uchodźców, jedynie zrywami przekraczając pięćdziesiąt na godzinę. Mógł Smith ze swojego miejsca, nie wstając, widzieć przez dziurę w brezencie ten sznur ludzi, zwierząt i maszyn, długi, szary wąż nieszczęścia i rozpaczy, ciągnący się po widnokrąg. Ludzie szli w milczeniu; każda rozmowa jedynie potęgowałaby nastrój przygnębienia, niepotrzebnie przypominała o utraconym. Skrzypiały wozy, klekotały rowery, trzeszczały przeróżne wózki, taczki i nosidła; czasami zawarczał motocykl albo samochód, ale doprawdy rzadko. Nieustannie padający deszcz dopełniał ten obraz ponurym akcentem beznadziei.