–
Herr Standartenfuhrer! – wydzierał się. – Herr Standartenfuhrer!
Przerażony profesor zszedł Trudnemu z drogi – wcisnął się gdzieś w zagłębienie regału i tam znieruchomiał.
Trudny poruszał się bardzo szybko. Podbiegł do fotela i wcisnął von Faulnisowi w dłonie otwartą książeczkę. Z biurka podniósł telefon, wsunął słuchawkę pod brodę i zaczai wykręcać numer. Z telefonem w ręku przyskoczył do drzwi i otworzył je na oścież.
Wpadł kapral. Zobaczył Standartenfuhrera i zatrzymał się jak wryty. Nie wiedział, co robić. Rozglądnął się w panice naokoło, zaczął macać po ramieniu za schmeisserem. Wreszcie jego zdesperowany wzrok padł na Trudnego, ale Trudny wtedy mówił już do słuchawki, szybko relacjonując po niemiecku przebieg wydarzeń; na spojrzenie żołnierza odpowiedział obelżywą pustką w spokojnych oczach.
–
No i kipnął – opowiadał Janosowi. – Nic nie pił. Zdrowo wyglądał. Może serce. Tak, wiem, masz teraz uroczystą kolację. Ale ja mam jego trupa. Żołdacy zadepczą mi dywan. Przekręć z łaski swojej do Geider-Mullera. Yhm, o ile wiem… nieoficjalnie. Tak mówił. Ahnenerbe. To ten instytut Himmlera. No, nie wyglądał na gryzipiórka. Nie, nic. Po prostu przestał oddychać, krew z ust. Dajże spokój, święta są. Jeszcze mi tu przywlókł jakiegoś Żyda, zasmrodzi mi cały dom.
To ostatecznie przekonało kaprala.
14.
W niedzielę po świętach, w ciche, śnieżne popołudnie, Jan Herman Trudny przeprowadził cztery ważne rozmowy, które potem, w nocy, obróciły mu się w myśli o dziewięćdziesiąt stopni, okazując się, jedna w drugą, ciemnymi koszmarami.
Pierwszą odbył w kościele, podczas mszy.
–
To jest nieprzyzwoite, panie Trudny, co pan właśnie robisz. Że też się pan nie wstydzisz. Mord mi zlecasz przy dźwięku organów.
–
Cicho, Grzeczny, cicho. Myślałby kto, jakie świętoszki z was. Dopiero co rąbnęliście księdza.
–
Bo kapuś był.
–
A ten jest esesman. Jeschke, zapamiętałeś?
–
Jeschke, Jeschke. Major idiota, że sobie jeszcze z panem spokoju nie dał. Na płatnych morderców wychodzimy przez tę spółkę z panem.
–
Wy jesteście żołnierze, wy macie obowiązek. A co ja mam? Ja mam rodzinę.
–
Pan masz miliony. I wcale tak wiele za nie nie cierpisz.
–
Won z Mickiewiczem. Słuchaj mnie, Grzeczny, bo jest druga sprawa. Ktoś do mnie strzelał. I mów mi teraz, czyja to robota.
–
Jakby była nasza, to byś pan tu stał w charakterze bladego ducha.
–
Powiedz to Łysemu.
–
Łysy ma dwie dziury w korpusie. A panu nawet włos. Co to za strzelanina była?
– Przed moim domem. O rodzinę się boję. I nie wmówisz mi, Grzeczny, że to Szwaby.
–
No nie, jasne, że nie. Ale też nie my.
–
Chyba że na własną rękę ktoś, kto podziela twoje moralne obiekcje, ale jest ciut szybszy do giwery.
–
Jeśli na własną rękę, to już prędzej twoi germańscy kontrahenci.
–
Głupotę właśnie powiedziałeś.
–
Fakt. Ale… szczerze: ja nic nie wiem o takich ruchach. Nie doszło mnie. Doszło mnie natomiast, panie Trudny, o jakimś berlińskim dygnitarzu, który podejmował pana w miejscu publicznym chlebem i solą. Czy też pan jego. O co w tym chodzi?
–
O nic. On trup. Pofatygował się do mnie z wizytą i wynieśli go już nogami do przodu. Serce najpewniej.
–
Oj, w niebezpiecznej okolicy pan mieszkasz, w niebezpiecznej. Będą przez ten zgon jakieś kłopoty?
– To się zobaczy. Na razie mnie nie zgarnęli. On tu ponoć był prywatnie.
–
I prywatnie się z panem spotykał?
–
Aha. Ty, Grzeczny, pamiętasz, co Siwy mówił? No więc to się rozchodzi. Nawiedzony dom, pojmujesz? A to dzielnica pożydowska. Esesman był mistyk. Szło mu, zdaje się, o seans spirytystyczny czy coś w tym stylu.
–
Poważnie?
–
A coś ty myślał? Że Hitler człek zdrowy na umyśle? Oni tam wszyscy mają szajbę nielekką. Astrologia, te rzeczy. Suń się, ksiądz idzie.
Drugą rozmowę przeprowadził przez telefon, po powrocie do domu.
–
Janos?
–
Spokojnie, dobre wieści mam.
–
No słucham.
–
Z von Faulnisem nie będzie problemu, Berlin to tuszuje, nie chcą afery. Przyjechał, umarł, koniec, sprawy nie było. To ich wewnętrzne perturbacje, akurat dla nas szczęśliwe.
–
Żadnego śledztwa?
–
Żadnego. Zresztą i tak byłbyś poza podejrzeniami.
– O?
–
Zanim zabrali ciało, Geider-Miiller zlecił sekcję i po tej sekcji definitywnie odechciało im się spekulacji. Otóż, wyobraź sobie, kroją go, otwierają mu klatkę piersiową… i co widzą?
–
No co?
–
Ano nic!
–
Jak to: nic?
–
Nic! Mówię przecież: nic. Pustka. Zero.
–
???
–
On tam w środku nic nie miał! Ani serca, ani płuc, ani jelit, ani w ogóle niczego. Pytanie zatem nie jest o to, w jaki sposób on umarł, ale w jaki sposób żył. Ciężko oskarżyć o zabicie trupa, chociażby to było atrapowe oskarżenie i sprawa ukartowana. Coś takiego nie przejdzie nawet w Guberni. Von Faulnis nie żyje, bo nie może żyć. Gdyby nie setki świadków, wątpiliby nawet w to, że przyjechał tu o własnych siłach. Z medycznego punktu widzenia on od początku był chodzącym trupem. – W balona mnie robisz.
–
No wiesz!
–
No jak to, co za bajki…
–
Żadne bajki!
–
Ale ja śniadanie z nim jadłem! Pożarł przy mnie pół kilo sałatki! To gdzie on to sobie wrzucał? W gębę, a potem przelatywało mu prosto do tyłka? Co, wylali może tam z niego podczas sekcji flaszkę bordeaux? A że oddychał, to sam widziałem. Przecież rozmawiałem z nim! Ty zresztą też! Proszę cię bardzo, Janos, wydaj choć pół dźwięku, nie wciągając przy tym powietrza do płuc!
–
A czego ty, do cholery, chcesz ode mnie?! Ja ci tylko przekazuję wyniki sekcji! Nie ja go kroiłem! Specjaliści raport napisali. Mam go przed sobą i stoi tu jak byk…
–
Dobra już, dobra, przepraszam.
–
Mhm. Jest też druga wiadomość. Pamiętasz, rozpytywałeś się o jakiegoś Żyda, na którego pół roku, rok temu byłby specjalny nakaz.
–
No i?
–
Mam na liście kilkadziesiąt osób. Tak jak chciałeś, wykluczyłem tych, którzy dotąd trafili na przesłuchania, a także niewykształconych, co to ani me, ani be. Zostało dziewięć pozycji; na jedną z nich – chodzi mianowicie o niejakiego Szymona Sznica – wystawiła zlecenie właśnie Ahnenerbe, za pośrednictwem berlińskiego Gestapo. Zadzwoniłem do nich, ale to straszna biurokracja, zaczęli mnie odsyłać jeden do drugiego, i w końcu wyszła z tego taka kołomyja, że zaczęło wyglądać, jakby Sznica zażyczyła sobie do tego muzeum, czy co to ma być, jakaś nigdy nie istniejąca jego sekcja. Pieczątki są, podpisy są, wszystko jest, tylko nie ma realnego zleceniodawcy. Zbitek cyfr i liter: podwydział podwydziału podwydziału jakiegoś innego podwydziału, który sam już znajduje się gdzieś na manowcach hierarchii instytutu. Niczego więcej się nie dowiedziałem, bo nagle wszedł mi na linię wściekły generał, o którym w życiu nie słyszałem, i zaczął się dopytywać, czego też chce od Ahnenerbe Standartenfuhrer intendentury Waffen-SS z jakiegoś zadupia w Guberni.
– No cóż, zawsze to coś. Aha, co się tyczy owych nieścisłości w dokumentach, które…
–
Tak?
–
Zająłem się już tą sprawą.
–
Dzięki. Wielkie dzięki. Kiedy będziemy się mogli spotkać?
–
Trzydziestego. Przedzwoń wcześniej do firmy. Muszę już kończyć.
Przerwał rozmowę drugą, by móc rozpocząć trzecią.
–
Janek?
–
Mhm?
–
Powiedz mi.
–
A gdybym dał ci słowo…
–
Nie.
–
To są brudne sprawy; sama byś wolała…
–
Naprawdę nie ma znaczenia, co ja bym wolała. Muszę już wiedzieć.