Bestia rzadkiej piękności, której nie można zobaczyć, póki nie zapadnie zmierzch, a i wtedy uczynić to mogą jedynie ci, którzy znają jej imię – bestia postępowała za Trudnym krok w krok, kiedy tak chodził nerwowo po całym budynku. Rozpościerała swe skrzydła nad nim i wokół niego, niczym owi androgyniczni aniołowie stróżowie z kiczowatych obrazków wieszanych ponad łóżeczkami dzieci, aniołowie strzegący swych podopiecznych przed każdym najmniejszym nieszczęściem, jakie może się im przydarzyć na długiej i krętej ścieżce życia, usuwający trujące jagody spod ich dłoni i naprawiający dziurawe mostki na ich drodze. Bestia też jest aniołem i też strzeże Trudnego przed postawieniem fałszywego kroku. Pilnuje, by nie zstąpił ze ścieżki, na którą wszedł. Miłośnie oplata Trudnego siecią wybiegających we wszystkie strony wszechmożliwości pokus i zleniwień. Trudny podświadomie zdaje sobie sprawę z jej istnienia: ostrzegł żonę. Ale sądzi, że okaże się od bestii silniejszy. A poza tym ona jest tak piękna… Koń by mu powiedział, Koń wie: nikt przecież jeszcze nie popadł w szaleństwo wbrew swej szczerej woli.
Standartenfuhrer Peter von Faulnis przybył na Piękną mercedesem na rejestracji miejskiej komendantury. Najwyraźniej przydzielono mu z niej również szofera oraz niskiego kaprala o kozackiej mordzie, ze schmeisserem przewieszonym przez ramię. Sam von Faulnis był w cywilu, czym zaskoczył Jana Hermana, który mimo mrozu wyszedł mu naprzeciw; dopiero po paru krokach przypomniał sobie o ukrytym gdzieś w okolicy snajperze – lecz snajper widocznie już się stąd wyniósł.
–
Herr Standartenfuhrer…
–
Do środka, do środka!
Szofer został w samochodzie; natomiast kapral kurdupel podążył za esesmanem, brutalnie wlokąc za szalik jakiegoś chudzielca opatulonego starym, wielokroć łatanym Płaszczem. Po zamknięciu drzwi roztasowali się następująco: Trudny z von Faulnisem od razu do gabinetu, kapral, w postawie wartownika, w holu przy wejściu, niezdecydowany chudzielec przystanął zaś w progu pokoju.
Jan Herman miał przygotowaną śliwowicę, lecz Standartenfuhrer odmówił, więc i sam Trudny się nie poczęstował. Niemiec zdjął płaszcz, rzucił go na biurko i rozsiadł się w fotelu.
Zatarł dłonie, delikatne i długopalce; dosyć dziwnie wyglądał ten gest.
–
A więc! – zakrzyknął von Faulnis, absurdalnie czymś podniecony. – Dobrze jest!
Trudny zerknął nań podejrzliwie. Przystanął dyskretnie w kącie, za biurkiem, między zasłoniętym oknem a sięgającym sufitu regałem, i mógł się teraz stąd przyglądać esesmanowi, względnie bezpieczny od jego niespodziewanych kontrspojrzeń.
Von Faulnis arystokratycznym gestem skinął na starszego mężczyznę przytulonego jakoś bezwładnie do futryny.
–
Podejdźcie no, profesorze. Podejdźcie, podejdźcie.
Tamten uczynił kilka niepewnych kroków; krzywy kołnierz jego płaszcza odchylił się, ukazując naszytą nieumiejętnie gwiazdę Dawida.
Von Faulnis wskazał go ruchem brody Trudnemu.
–
To nasz ekspert od jidysz. Skombinowałem go naprędce, korzystając z miejscowych zasobów. Profesor Rosenberg. Profesor historii, ale to nie ma znaczenia, bo on zna doskonale zarówno jidysz, jak i niemiecki. Prawda, profesorze?
–
Ja.
–
No to co, panie Trudny, zabieramy się do roboty.
–
Ja panu mówiłem, Herr Standartenfuhrer – odezwał się Jan Herman – że nie mogę dać żadnej gwarancji. Tak na zawołanie…
–
A właśnie że tak, na zawołanie!
To był von Faulnis zupełnie różny od tego z Royalu. Niekoniecznie rewers tamtego; raczej padły na jego ciało cień duszy Standartenfuhrera od rzuconego pod innym kątem światła.
Esesman sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął zeń małą, oprawną w skórę książeczkę. Przekartkowawszy ją szybko, zatrzymał się nad jedną ze stron. Podniósł wzrok na przestępującego z nogi na nogę Rosenberga.
– Tylko słuchaj uważnie! – warknął.
Trudny nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Czyżby von Faulnis rzeczywiście sądził, iż duchy pojawią się ot tak, na jego życzenie? Pięć minut po jego wejściu? Przecież nie jest pijany. Co to ma znaczyć? Die Gruppe. Korzenie tej sprawy muszą tkwić w ciemnej, cuchnącej glebie tajemnych przedsięwzięć Himmlera. Von Faulnis ma jakiś cel, to nie jest przypadkowe. Wszak on mógł wtedy, w Royalu, kłamać o nieoficjalnym charakterze swego zainteresowania, co mu szkodziło, jakie to ma znaczenie dla skazanego na śmierć Polaczka? Polaczek i tak nigdy nie pozna prawdy.
Standartenfuhrer spojrzał krytycznie na żyrandol.
–
Więcej światła by się…
Nie dokończył. Zamarł. Po prostu zastygł w absolutnym bezruchu: z wpół uniesioną, wpół przekrzywioną głową, otwartymi ustami, przymrużonymi oczyma, białymi dłońmi symetrycznie złożonymi na otworzonej i spoczywającej na kolanach książeczce. Ni jeden muskuł mu nie drgał.
Trudny i Rosenberg, nie śmiać się odezwać, trwali w milczeniu przez blisko minutę. Wreszcie Jan Herman zauważył absolutny bezruch również klatki piersiowej esesmana i pojął, iż ten nie oddycha. Na „siedem" podszedł do fotela i przyłożył palce do tętnicy szyjnej Niemca. Nic.
Obrócił się do Żyda.
–
Martwy – rzekł cicho.
Ale profesor Rosenberg tylko marniał coś bezgłośnie, z wysiłkiem poruszając swymi mięsistymi wargami.
Trudny poderwał się z miejsca, podbiegł do drzwi, zamknął je na klucz i, odpychając z drogi Rosenberga, wrócił do spoczywającego w skórzanym fotelu trupa. Zobaczył zmianę, zobaczył nieznaczny ruch, ale był to ruch śmierci: z kącika ust esesmana ciekł wąski strumyczek jasnej krwi.
Jan Herman wyjął z rąk zmarłego książkę. (Książki, Pomyślał, to są usamodzielnione myśli, trwające wbrew człowiekowi, wbrew czasowi – w nich zawsze tajemnica).
Spojrzał: niewielkie strony pokrywały rzędy niezrozumiałych znaków, ni to liter, ni to runów, ni hieroglifów, ni piktogramów; w jednym rozpoznał ludzkie oko, w drugim rękę, w trzecim zodiakalny symbol Ryb. Przewrócił kartkę: to samo. Przewrócił kolejną i kolejną, i kolejną; w końcu trafił na alfabet łaciński. Zapisano tu po niemiecku kilkanaście adresów. Właściwie były to nie tyle adresy, co zestawy współrzędnych uściślających lokalizację tajemniczych obiektów określanych mianem „Wer VII-MoeErde". Stanowiło to jakiś skrót, lecz Jan Herman nie był w stanie go rozgryźć. Kto… siedem… Moe… Ziemia… Bez sensu. Obiekty ponumerowano. Pierwszy mieścił się: „Rzym, przedmieścia, połud.-zach.; może pod. 1932? 1933? Octavio di Plena". Opis lokalizacji drugiego zajmował półtorej strony, wiele w nim było skreśleń – szło o pewną prowincję Indii. Dwa kolejne to parcele przy konkretnych ulicach Berlina. Piąty: „Nie Amerduso. Nie Wiikalii" (skreślone) i „Wg tabeli. Kamień?" Szósty cały był pokreślony i to bardzo dokładnie. Siódmy ograniczał się do nazwy miasta, w którym Trudny mieszkał, z krzywym dopiskiem: „Niedawno. Osobowy. Interferencje. Niewytł. stabil." Trudnemu zaschło w ustach, musiał przełknąć ślinę.
Za jego plecami Rosenberg zamamrotał coś pod nosem.
Trudny obejrzał się.
–
Co…?
Profesor wytrzeszczał oczy w pustą przestrzeń ponad nim. Jana Hermana jakby prąd poraził: to przecież był szept, szept w jidysz, wypowiedziany bynajmniej nie charkotliwym głosem Rosenberga. Zmylił Trudnego brak owego miękkiego rozseplenienia i większe natężenie dźwięku w szepcie, lecz teraz, znowu pogrążony w ciemnej nocy swych lęków, nie miał wątpliwości.
–
Co on powiedział? – syknął na Żyda.
Ale tamten nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Trudny podszedł i potrząsnął nim.
–
Co powiedział?! No, gadaj że, człowieku! Profesor przełknął ślinę.
– Gospodarzowi… że to dla niego…
–
Co?
–
Żeby gospodarzowi… że dla niego… powtórzyć gospodarzowi…
–
Co niby dla mnie?!
Rosenberg wrzasnął. Trudny, zrezygnowany, zaklął. Do zamkniętych drzwi jął się dobijać kurduplowaty kapral.