Przygryzł wargi, zamrugał, kopnął piętą w dywan, uderzył pięścią w oparcie. Wyrządzano mu straszliwą krzywdę: Jan Herman musiał zdecydować, teraz, zaraz dokonać wyboru, a to szatański wybór, nie ma bezpiecznego wyjścia z matni zgotowanej mu przez Sznica. Albo czar spotwarniający i piekło na resztę życia, albo na resztę życia Piętno dzieciobójcy. W duszy wył z wściekłości unisono z bestią. A ona tak głęboko w nim tkwiła, że nawet przez moment nie postało Trudnemu kwestionować prawdziwość słów Sznica i podważać deklarowaną moc sprawczą magicznych rytuałów. Zgasły w Janie Hermanie ostatnie ognie niewiary. Rozważał swe postępowanie w oparciu o przyjmowaną za oczywistą -niemożliwość.
Gdyby tylko nie kazano mi decydować! Gdybyż to była kwestia ułamków sekund, odruchów, instynktów! Skoczyłbym wtedy w ogień, by ratować dzieci; wtedy, bez namysłu, istotnie zrobiłbym w imię ich życia wszystko. To znaczy – tak mi się wydaje. Przypuszczam… Domyślam się. Ale teraz… Jakaż tortura gorsza od podobnego wyboru? Lea i Krystian. Czy ja je kocham? Czy ja w ogóle kogokolwiek kocham? Zdążyłem się mocno uniezależnić od ludzi. A tu trzeba wyzbyć się egoizmu. Nie będzie nawet cudzego podziwu i zawiści, bo nie powrócę. Więc wszystko dla innych, nic dla siebie. Bez nadziei, bez nagrody, bez zadośćuczynienia, bez gwarancji sprawiedliwego osądu. Organizm wzdryga się przed podobnymi samobójczymi zakusami umysłu. Wiem, mam tę pewność, że potrafiłbym bez zbytniego cierpienia przeżyć śmierć i Lei, i Krystiana. Viola zapewne nie, nie mam pojęcia, co z nią by się stało; lecz ja sam przetrwałbym to dosyć łatwo. Krew z mojej krwi, kość z kości – ale co to właściwie znaczy, do cholery?! Nigdy nie byłem specjalnie dobry w analizowaniu uczuć, zwłaszcza własnych. A już na pewno nie studiowałem komparytystyki miłości. Przecież ja je stracę tak czy owak! Ratując im życie, stracę nawet więcej, bo cały świat człowieka. Do tego faktycznie trzeba szaleńca. Lea i Krystian. Są jeszcze na tyle małe, bym nie widział w nich ludzi, raczej jakieś miękkie, pachnące maskotki, zwierzątka domowe. Gdyby mi Sznic zagroził śmiercią Konrada, wówczas, kto wie… Ale on myślał inaczej: każdy przecież lubi małe dzieci. Cóż, ja po prostu jestem bydlę bez serca. Już je widzę, jak leżą w bliźniaczych trumienkach. Prawda, żem bydlę? No co, mało to dzieci codziennie umiera?
– Powiedz mi jak – wycedził Trudny przez zaciśnięte zęby.
I Szymon Sznic, za pośrednictwem wypiętrzonych ze ściany wielkich, ceglanych, obciągniętych tapetą ust, podyktował mu czar.
20.
Hinton pisał, że tego nie można sobie wyobrazić, ale można rozwinąć w imaginacyjnych obrazach z ostatniego stopnia w ciągu piętrowych analogii: jak jednowymiarowiec w dwóch wymiarach; a zwłaszcza jak dwuwymiarowiec w trzech – tak i trójwymiarowiec w czterech. Że to jest prosta progresja. Że istnieją punkty stałe, odnośniki niezmienne, punkty przyłożenia umysłu do rzeczywistości. Hinton pisał: „Wpatrzcie się w tesserakt". Ów hipersześcian miał posłużyć za trójwymiarową siatkę zdjętą z czterowymiarowego sześcianu, tak jak po rozłożeniu ścian sześcianu zwykłego otrzymujemy dwuwymiarową siatkę w kształcie krzyża, składającą się z sześciu kwadratów. Wpatrzcie się zatem w tesserakt, okręćcie swe myśli wokół twardych prawideł geometrycznych analogii – a dosięgniecie na krótko owego wyższego wymiaru, ujrzycie bryłę niemożliwą. Ponoć jest w tym coś zgoła mistycznego. Ponoć to doświadczenie bez mała religijne.
Ale u Trudnego wszystko zaczęło się i skończyło na ciele. Musiał się wpierw rozebrać, żeby nie krępowało go ubranie; zdjąć obrączkę, sygnet, łańcuszek. Rozbierając się, miał przed oczyma wspomnienie resztek rozszarpanego na strzępy odzienia Sznica, znalezionych pamiętną nocą w sekretnym pokoju strychu. Straszny to czar, przerażające zaklęcie.
Potem stanął na środku gabinetu. Było zimno, dreszcze przebiegały Janowi Hermanowi po skórze ramion i pleców. Ale zimna nie czuł. Nawet nie czuł gniewu. Istniał tylko strach – i w tym strachu zatracił się aż po zagładę tożsamości. Kto? Gdzie? Kiedy? – nie wiedział. Bał się cierpienia, bał się bliskiej przyszłości, bał się chwili obecnej. Figury i formuły czaru obracały mu się w myśli, zawieszone w białej, cichej pustce ostatecznego przerażenia. Nawet bestia milczała. Nawet Sznic. To nie ich czas.
Lecz nie było w Trudnym impulsu dla tak ciężkiej decyzji, nie było w nim dosyć ognia desperacji; naprawdę gotów był to zrobić, byle – byle nie teraz. Niestety, teraz nieubłaganie więziło go w swych granicach. I stałby tak – zdecydowany, a niezdecydowany – w nieskończoność, gdyby nie ciało: gorący, brudny ból szarpnął jego wnętrznościami w zrozumiałym proteście wrzodu, okrutnie storturowanego wlanym weń na czczo alkoholem oraz wzrastającym stresem. Trudny zgiął się w pół i, zacisnąwszy zęby, uaktywnił czar – uczynił to w obronnej reakcji na nagłe cierpienie; cierpienie, które zaistniało jak najbardziej teraz.
Nieraz się jeszcze miał dziwić samemu sobie z przeszłości -jakże on mógł, tak po zwierzęcemu… Niesłusznie lekceważył ciało.
Co prawda w owej chwili raczej ciężko mu było je lekceważyć. Zresztą nie miał na to czasu: od nieludzkiej męki, jaka natychmiast zwaliła się na wszystkie jego zmysły, stracił przytomność. Jeszcze tylko oczy zarejestrowały obraz czerwono-brunatnego wzoru na dywanie – jeszcze tylko ten wzór… I nicość. Ciało go pokonało.
No a potem zstąpił do piekieł.
Masa… brak masy… Dokładnie to, co mówił Koń: podnieść się do wyższej potęgi. Należy zatem zagarnąć skądś owo brakujące sto procent materii czterowymiarowego organizmu i podporządkować je starej strukturze decyzyjnej – układowi nerwowemu – organizmu trójwymiarowego, który już nie istnieje, który umarł z chwilą opadnięcia ostatniej myśli czaru transformującego. Gdy Sznic – wciąż jeszcze człowiek, wciąż jeszcze ograniczony do świata człowieka – rzucał był na siebie ten czar, w procesie poboru brakującej masy nie był w stanie uwzględnić czwartego wymiaru. Nawet już przemieniony – nawet wtedy potrzebował paru miesięcy, by odpowiednio przebudować zaklęcie. Dlatego też on i owe żydowskie dzieci, którym przeznaczona była śmierć, wszyscy oni stali się niewolnikami domu Trudnego.
Ocknął się i zobaczył, chociaż nie miał oczu: dwadzieścia niemożliwych potworów, przebitych na wylot, z naddołu ku podgórze, płaską bryłą budynku.
Krzyknąłby, ale nie miał także ust.
Oszalałby, gdyby już nie był szalony.
Z całą pewnością dostałby ataku serca – gdyby owo serce posiadał.
Zrobiłby cokolwiek z rzeczy, jakie robią w podobnych sytuacjach ludzie – gdyby nie fakt, że nie był już człowiekiem i że ludzie nigdy się w podobnych do tej sytuacjach nie znajdują.
Wszelako nadal był Janem Hermanem Trudnym i na „siedem" rzucił się z wściekłością na największego potwora, który sięgał swymi czarno-białymi mackami wnętrz ciał zawiązującego sznurowadło Krystiana oraz czeszącej włosy Lei; macki spoczywały na wątrobie, jelitach, płucach, sercach dzieci, Trudny widział je, delikatnie muskające otwarte dla jego boskiego wzroku organy małych homo sapiens. Na jego ruch, nie dokończony atak – monstrum wyciągnęło w naddół kolejne macki/witki/łapy i otoczyło nimi wilgotne mózgi Krystiana i Lei. Trudny, skamieniały od zimnego przerażenia, patrzył w bezruchu na czterowymiarowego Szymona Sznica, jak ten spokojnie i systematycznie podąża swymi wypustkami nad/pod ludźmi przemieszczającymi się w przestrzeni płaskiego i otwartego niczym książka domu – on, mag, pająk w pajęczynie, marionetkarz, nadczłowiek, bóg, diabeł. Wokoło krążyła galaktyka pomniejszych potworów. Wszystkie przebite domem niby zatrutą strzałą, zakotwiczone boleśnie w jednym miejscu.
Naraz rozległ się ryk, huk, niczym przybój sztormowego morza:
– Drugi czar, Trudny! Drugi czar!
Drugi – uwalniający. Bezoki Jan Herman, równie potworny w swym potężnym cielsku, rozciągającym się w dół i w górę, w lewo i w prawo, w przód i w tył, w podgórę i w naddół, a nie zdradzającym żadnych cech człowieczego organizmu, ani nawet organizmu w ogóle – Jan Herman, szalony w szalonym świecie, niemy w nieznajomości funkcji swej nowej maszyny do noszenia duszy, bezbronny, upokorzony, zniewolony szantażem, absolutnie obcy w tej krainie niemożliwości – cóż on mógł zrobić, cóż uczynić przeciwko Sznicowi, w jakiż sposób przeciwstawić się kabaliście, okrutnemu magowi, którego niepalce spo-